[ Pobierz całość w formacie PDF ]
William Faulkner
Światłość w sierpniu
(Przełożył Maciej Słomczyński)
1
Siedząc przy drodze i patrząc na wóz, który wspina się ku niej pod górę, Lena myśli: “Przyszłam tu z Alabamy. Kawał świata. Całą drogę z Alabamy, pieszo. Kawał świata”. I równocześnie myśli: Chociaż byłam niecały miesiąc w drodze, jestem już w Missisipi, dalej od domu niż kiedykolwiek przedtem. Jestem teraz nawet dalej od Doane's Mill, niż byłam wtedy, kiedy miałam dwanaście lat.
Nawet w Doane's Mill nie była nigdy, zanim jej ojciec i matka nie umarli, chociaż sześć albo osiem razy w ciągu roku jeździła w lichej sukience wozem do miasta, opierając bose stopy o dno wozu, podczas gdy zawinięte w papier buty leżały obok na koźle. Wkładała buty tuż przed wjazdem do miasta. Kiedy była już dużą dziewczyną, prosiła ojca, żeby zatrzymywał wóz na skraju miasta, zsiadała i szła pieszo. Nie chciała mówić ojcu, dlaczego woli iść. Myślał, że to z powodu gładkiej nawierzchni ulic i chodników. Ale robiła to, bo wierzyła, że ludzie, którzy zobaczą ją, gdy będzie ich mijała pieszo, uwierzą, że ona także mieszka w mieście.
Kiedy miała dwanaście lat, jej ojciec i matka umarli tego samego lata w zbitej z okrąglaków chacie, składającej się z trzech izb i sieni. Umarli w izbie oświetlonej naftową lampą, wokół której tańczyły owady. Nagą podłogę izby nagie stopy ludzkie wygładziły jak stare srebro.
Była najmłodsza z żyjących dzieci. Jej matka umarła pierwsza. Powiedziała: — Zaopiekuj się tatą. — Lena posłuchała. Później, pewnego dnia, ojciec powiedział:
— Pojedziesz do Doane's Mill z McKinleyem. Przygotuj się, żebyś była gotowa do drogi, kiedy nadjedzie.
— Potem umarł. Jej brat McKinley przyjechał wozem. Po południu pochowali ojca w gaiku za wiejskim kościółkiem i postawili mu sosnowy krzyżyk. Następnego ranka wraz z McKinleyem odjechała wozem do Doane's Mill. Odjechała na zawsze, chociaż prawdopodobnie nie wiedziała jeszcze wówczas o tym. Wóz był pożyczony i brat przyrzekł go zwrócić przed zapadnięciem nocy.
Brat pracował w tartaku. Wszyscy ludzie w wiosce pracowali w tartaku albo dla tartaku. Tartak ciął sosnę. Stał tu już siedem lat, a zanim upłynie jeszcze siedem, wyniszczy cały drzewostan w swoim zasięgu. Wtedy część maszyn i większość ludzi, którzy go prowadzili, żyli z niego i dla niego, zostanie załadowana na ciężarowe platformy i wywieziona. Ale ponieważ nowy sprzęt zawsze można kupić na raty, więc niektóre fragmenty maszyn pozostaną: cienkie, kłujące w oczy nieruchome koła o przedziwnym wyglądzie, które wyrastają z rumowiska cegieł i chwastów; wypatroszone kotły, unoszące swe zardzewiałe i nie dymiące już kominy, o wyrazie upartym, pełnym zawodu i osłupienia ponad wypełnionym kikutami i dołami obrazem zupełnego, cichego spustoszenia, nie przeoranym, nie uprawionym, spływającym z wolna do czerwonych zwężających się rozpadlin podczas długich, cichych deszczów jesieni i szalejącej furii wiosennych burz. Wówczas nazwa tej wioski, nie figurująca w rejestrach ministerstwa poczt podczas najlepszych jej dni,
nie zostanie nawet w pamięci trawionych anemią włóczęgów-spadkobierców, którzy rozbiorą budynki, aby je spalić w kuchenkach i żelaznych piecykach.
Gdy Lena przybyła, było tam może pięć rodzin. Był także tor kolejowy i przystanek, przez który raz dziennie przelatywał z wrzaskiem pociąg towarowo-osobowy. Pociąg można było zatrzymać czerwoną chorągiewką, ale zwykle wynurzał się niespodziewanie jak duch spomiędzy spustoszonych pagórków i wyjąc upiornie mijał tę mniej-niż-wioskę, porzuconą jak zapomniany koralik z rozerwanego sznura.
Brat był o dwadzieścia lat starszy od niej. Nie przypominała go już sobie prawie, kiedy przybyła, żeby z nim zamieszkać. Żył w czteroizbowym, niemalowanym domu ze swoją przepracowaną i zmęczoną macierzyństwem żoną. Prawie przez połowę każdego roku bratowa zajęta była rodzeniem albo przychodzeniem do siebie po porodzie. Podczas tych okresów Lena robiła całą robotę w domu i opiekowała się pozostałymi dziećmi. Później powiedziała do siebie: “Myślę, że pewnie dlatego sama tak prędko postarałam się o swoje własne”.
Przybudówka, w której sypiała, była w tyle domu i miała okno, które Lena nauczyła się otwierać i zamykać zupełnie bezszelestnie po ciemku, chociaż w tym samym pokoju sypiał z nią najpierw najstarszy bratanek, potem dwóch bratanków, a potem trzech. Mieszkała tam osiem lat, zanim otworzyła to okno po raz pierwszy. Ale zanim otworzyła je po raz dwunasty, odkryła, że lepiej było go w ogóle nie otwierać. Powiedziała do siebie: “Mam już takie szczęście”.
Bratowa powiedziała bratu. Wtedy zauważył w jej sylwetce zmianę, którą powinien był zauważyć trochę wcześniej. Był to twardy człowiek. Skończył właśnie czterdzieści lat i zdążył już wypocić z siebie młodość, czułość, łagodność i prawie wszystkie inne uczucia, poza zawziętym, rozpaczliwym męstwem i posępnym poczuciem dumy rodowej. Nazwał ją kurwą. Oskarżył właściwego człowieka. (Zresztą młodych, nieżonatych mężczyzn i słomianych wdowców było jeszcze mniej niż rodzin). Ale nie przyznała mu racji, chociaż człowiek ów odjechał już przed sześcioma miesiącami. Powtarzała uparcie: — On przyśle po mnie. Powiedział, że po mnie przyśle. — Było w jej niewzruszoności coś owczego. Czerpała z zasobów cierpliwej, niezmiennej wierności, na której tacy Łukasze Burchowie polegają i w którą wierzą, chociaż nie pragną być obecni, kiedy zaistnieje konieczność jej okazania. W dwa tygodnie później jeszcze raz wspięła się na okno. Tym razem szło jej trochę trudniej. “Gdyby mi wtedy szło tak ciężko, nie potrzebowałabym teraz tego robić” — pomyślała. Mogła odejść drzwiami w świetle dnia. Nikt by jej nie zatrzymywał. Może wiedziała o tym. Ale wolała odejść nocą przez okno. Niosła wachlarz z palmowych liści i mały tobołek, zawinięty schludnie w wielką, kolorową chustkę. Zawierał on, pomiędzy innymi rzeczami, trzydzieści pięć centów w piątkach i dziesiątkach. Buty należały do jej brata. Dostała je od niego. Były mało noszone, bo latem żadne z nich nigdy nie nosiło obuwia. Kiedy poczuła pył drogi pod stopami, zdjęła buty i poniosła je w ręce.
Szła już tak prawie cztery tygodnie. Te wołające z oddali cztery tygodnie poza nią są cichym korytarzem, wybrukowanym nie opadającą, spokojną wiarą i zaludnionym dobrymi, bezimiennymi twarzami i głosami: Łukasz Burch? Nie znam. Nie znam w okolicy nikogo o tym nazwisku. Ta droga? Prowadzi do Pocahontas. On może tam być. To możliwe. Tu jest wóz, który ma jechać kawałek w tamtą stronę. Zabierze cię. Odwija się teraz poza nią długi, monotonny szereg spokojnych, równych przemian, z dnia w ciemność i znów z ciemności w dzień, przez które przesuwa się w jednakowych, bezimiennych i powolnych wozach, jak gdyby przez szereg skrzypiących i kołyszących się wcieleń. Była jak coś poruszającego się wiekuiście po powierzchni urny.
Wóz wspina się ku niej pod górę. Wyminęła go o milę stąd. Stał przy drodze. Muły spały w uprzęży. Głowy ich wskazywały kierunek, w którym szła. Po drugiej stronie płotu zobaczyła dwóch mężczyzn, siedzących w kucki przy stodole. Spojrzała na wóz i na ludzi tylko raz, jednym, wszechobejmującym spojrzeniem, szybkim, niewinnym i dokładnym. Nie zatrzymała się. Było bardzo prawdopodobne, że mężczyźni po drugiej stronie płotu nie zauważyli nawet jej spojrzenia, skierowanego na nich i na wóz. Nie obejrzała się za siebie. Zniknęła im z oczu, idąc wolno z butami rozsznurowanymi na kostkach — póki nie osiągnęła szczytu pagórka o milę dalej. Wtedy usiadła nad brzegiem płytkiego rowu, opuściła nogi i zdjęła buty. Potem usłyszała wóz. Słyszała go przez pewien czas. A później zobaczyła go, gdy wspinał się na pagórek.
Ostry i zgrzytliwy trzask i stukot jego wyschniętego i nie naoliwionego drzewa i żelastwa jest powolny i przeraźliwy. Jest to szereg suchych, leniwych odgłosów, niosących się na pół mili poprzez gorące, nieruchome, tęskne milczenie sierpniowego popołudnia. Chociaż muły wloką się miarowo w nieprzemijającej hipnozie, pojazd zdaje się nie posuwać. Tak nieznaczny jest jego ruch naprzód, że wydaje się na zawsze zawieszony pośrodku dali, jak lichy paciorek na miękkim, czerwonym sznurku drogi. Wrażenie jest tak bardzo prawdziwe, że patrząc nań, oko gubi go, a jego obraz zaciera się i zlewa z całą tą drogą i jej wszystkimi spokojnymi, jednostajnymi przemianami, które płyną między nocą a dniem, jak raz już odmierzona nić, nawijana z powrotem na szpulkę. Aż wreszcie odgłos ten zdaje się nadchodzić z jakiegoś nieistotnego, nie istniejącego miejsca, leżącego poza przestrzenią — powolny, straszliwy ł bez znaczenia, jak gdyby pochodził od ducha, który wyprzedza o pół mili swe własne ciało. “Z tak daleka go słyszałam, zanim go zobaczyłam” — myśli Lena. Myśli o tym, że znów się posuwa naprzód, że znów jedzie. A równocześnie myśli: W ten sposób jadę przez pół mili, a nie wsiadłam nawet jeszcze na wóz. Wóz nie dojechał jeszcze nawet do miejsca, w którym czekam. A kiedy mnie już w nim nie będzie, wtedy będzie mnie wiózł jeszcze przez pół mili. Czeka teraz, nie patrząc nawet na wóz, a myśli biegną łatwo, szybko i spokojnie, wypełnione łagodnymi twarzami i głosami: Łukasz Burch? Mówisz, że szukałaś w Pocahontas? Ta droga? Prowadzi do Spring-vale. Zaczekaj tu. Niedługo będzie tędy przejeżdżał wóz i zabierze cię w tamtą stronę. I równocześnie myśli: Jeżeli ten wóz jedzie do Jefferson, to Łukasz Burch usłyszy mnie, zanim mnie zobaczy. Usłyszy wóz, ale nie będzie wiedział. Więc będzie jedna osoba w obrębie jego słuchu, zanim ją zobaczy. A potem zobaczy mnie i będzie podniecony. A wtedy zobaczy dwie osoby, zanim sobie o tym przypomni”.
11
Siedząc w cieniu pod ścianą stodoły Armstid i Winter-bottom zauważyli ją, kiedy przechodziła drogą. Zauważyli od razu, że jest młoda, w ciąży i obca.
— Ciekaw jestem, skąd wzięła to brzucho? — powiedział Winterbottom.
— Ciekaw jestem, z jak daleka przydźwigała je piechotą? — powiedział Armstid.
— Myślę sobie, że odwiedzała kogoś w okolicy — powiedział Winterbottom.
— Myślę sobie, że nie. Słyszałbym o tym. Nie była też u nikogo w moich stronach, bobym też o tym słyszał.
— Myślę sobie, że ona wie, dokąd idzie — powiedział Winterbottom. — Wygląda na to.
— Nie ujdzie daleko, a już będzie miała towarzystwo — powiedział Armstid.
Kobieta minęła ich już, niosąc swoje wyraźne, wzdęte brzemię. Żaden z nich nie zauważył nawet jej spojrzenia, gdy przechodziła w swej workowatej, wypłowiałej niebieskiej sukience, niosąc wachlarz z liści palmowych i mały, zawinięty w chustkę tobołeczek.
— Z bliska to ona nie przyszła — powiedział Armstid. — Wlecze się, jakby szła tą drogą ładny kawał czasu i miała jeszcze kawał drogi przed sobą.
— Pewnie wybiera się w odwiedziny do kogoś tu w okolicy — powiedział Winterbottom.
— Myślę sobie, że chybabym słyszał o tym — powiedział Armstid.
Kobieta poszła dalej. Nie obejrzała się. Zniknęła im z oczu obrzmiała, powolna, stateczna, nie popędzana niczym i nie znużona jak pogłębiające się wokół popołudnie. Zniknęła także z ich rozmowy, a może nawet z ich myśli, bo po pewnym czasie Armstid powie-
12
dział to, co przyjechał powiedzieć. Żeby to powiedzieć, przemierzył już poprzednio dwa razy po pięć mil swoim wozem i po trzy godziny siadywał, poplu-wając, pod cienistą ścianą stodoły Winterbottoma, z tą nieskończoną powolnością i brakiem bezpośredniości ludzi swego rodzaju. Chodziło o to, ile miał dać Winterbottomowi za bronę, którą Winterbottom miał do sprzedania. W końcu Armstid spojrzał na słońce i podał cenę, którą postanowił ofiarować, leżąc w łóżku nocą przedwczoraj.
— Znam jednego takiego w Jefferson, od którego mógłbym ją kupić za tyle — powiedział. — Myślę, że kup ją sobie od niego — powiedział Winterbottom. — To prawie za bezcen.
— Pewnie — powiedział Armstid. Splunął. Znowu spojrzał na słońce i wstał. — Myślę, że trzeba będzie ruszać do domu.
Wdrapał się na wóz i obudził muły. To znaczy, wprawił je w ruch, bo tylko Murzyn wie, kiedy muł śpi, a kiedy nie śpi. Winterbottom odprowadził go aż do płotu i oparł ręce o najwyższą belkę ogrodzenia.
— Tak, tak — powiedział. — Pewnie. Sam bym tyle dał za tę bronę. Jeżeli jej nie weźmiesz, to niech mnie nazwą psem, jeżeli nie będę miał chęci kupić jej za taką cenę. Myślę sobie, że ten facet, co ją ma, musi pewnie mieć też parę mułów za pięć dolarów, co?
— Pewnie — powiedział Armstid. Ruszył i wóz wpadł w swoje powolne, połykające odległość skrzypienie. Armstid także nie obejrzał się. Widocznie nie patrzy i przed siebie, bo nie widzi kobiety, siedzącej w przydrożnym rowie, póki wóz nie znajduje się prawie na szczycie pagórka. W chwili kiedy rozpoznaje niebieską sukienkę, nie umie powiedzieć, czy kobieta
13
w ogóle zauważyła wóz. Tak samo nikt nie mógłby dowiedzieć się, czy Armstid kiedykolwiek ją dostrzegł. Chociaż żadne z nich nie posuwa się widocznie w kierunku drugiego, zbliżają się z wolna ku sobie, w miarę jak wóz pełznie straszliwie ku niej w swej powolnej, dotykalnej aureoli drzemki i czerwonego pyłu, w którym nogi mułów przesuwają się jak we śnie, przerywanym rzadkim podzwanianiem uprzęży i gibkim unoszeniem się ich zajęczych uszu. Muły są wciąż jeszcze nie uśpione i nie przebudzone, kiedy je zatrzymuje.
Spod osłaniającego przed słońcem, wyblakłego, niebieskiego czepeczka, który stracił już barwę, ale nie od wody i mydła, kobieta spogląda na niego spokojnie i pogodnie. Jest młoda, ma miłą twarz, szczerą, przyjacielską i czujną. Nie porusza się jeszcze. Pod wypłowiałą sukienką, mającą ten sam wyblakły, niebieski kolor, jej ciało jest bezkształtne i nieruchome. Wachlarz i tobołek leżą na kolanach. Nie ma pończoch na nogach. Jej stykające się ze sobą nagie stopy odpoczywają w płytkim rowie. Nawet stojąca przy nich para ciężkich, zakurzonych męskich butów nie jest bardziej nieruchoma. W zatrzymanym wozie siedzi Armstid, zgarbiony, o wyblakłych oczach. Widzi, że rączka wachlarza owinięta jest starannie w ten sam wypłowiały niebieski materiał, z którego zrobiony jest czepeczek i sukienka.
— Jak daleko idziecie? — pyta.
— Starałam się ujść kawałek drogi, zanim się ściemni — mówi ona. Wstaje i podnosi buty. Powoli i ostrożnie wdrapuje się na drogę i podchodzi do wozu. Armstid nie schodzi, żeby jej pomóc. Trzyma tylko muły nieruchomo, podczas kiedy ona wdrapu-
14
15
je się ciężko na koło i kładzie buty pod siedzenie. Później wóz rusza.
— Dziękuję — mówi ona — to męczące tak iść pieszo.
Armstid ani razu nie przyjrzał się jej dokładnie. Ale zauważył już, że nie nosi obrączki. Nie patrzy na nią i teraz. Wóz znowu zanurza, się w swoje powolne skrzypienie.
— Z jak daleka idziecie? — pyta Armstid.
Kobieta wzdycha. Ale jest to nie tyle westchnienie, ile spokojny oddech, pełen jak gdyby spokojnego zdziwienia.
— Zdaje mi się teraz, że to porządny kawał drogi. Idę z Alabamy.
— Z Alabamy? W tym stanie? A gdzie wasi krewni? Ona też nie patrzy na niego.
— Chcę go spotkać gdzieś w tej okolicy. Może go znacie? Nazywa się Łukasz Burch. Mówili mi ludzie niedaleko stąd, że znajdę go w Jefferson i że pracuje tam w tartaku.
— Łukasz Burch. — Ton głosu Armstida jest prawie taki sam jak ton jej głosu. Siedzą obok siebie na pogiętym siedzeniu o popękanych sprężynach. Widzi jej złożone na kolanach ręce i profil pod czepeczkiem. Widzi to kątem oka. Zdaje się śledzić drogę, która odwija się pomiędzy gibkimi uszami mułów. — I przeszliście tę całą drogę pieszo, szukając go?
Ona nie odpowiada przez chwilę. Potem mówi: — Ludzie byli uprzejmi. Byli ogromnie uprzejmi.
— Kobiety także? — Kątem oka spogląda na jej profil i myśli: Nie wiem, co Marta na to powie. Myśląc: “Myślę sobie, że kobiety umieją być równocześnie dobre i niemiłe. Mężczyźni też mogą być tacy. Ale tyl-
ko zła kobieta potrafi być miła dla drugiej, która potrzebuje dobroci”. Jednocześnie myśli: Tak. Wiem do-ktadnie, co Marta powie.
. Ona siedzi, trochę pochylona ku przodowi, zupełnie nieruchoma. Jej profil jest zupełnie nieruchomy i jej policzek. — To dziwna rzecz — mówi. K — Czy to, że ludzie mogą spojrzeć na idącą drogą nieznajomą młodą dziewuchę w takim stanie jak wasz i wiedzą od razu, że mąż ją porzucił? — Ona nie porusza się. Nie naoliwione i pokrzywione deski wozu wpadają w pewnego rodzaju rytm, który zlewa się z powolnie mijającym popołudniem, z drogą, z upałem. -T- I próbujecie go tam odnaleźć?
Ona nie porusza się, najwyraźniej spoglądając na powolną drogę, między uszami mułów i na jasny, przecięty drogą krajobraz.
; — Myślę, że go znajdę. To nie będzie trudne. On będzie tam, gdzie się schodzą ludzie i gdzie jest dużo śmiechu i żartów. Zawsze to lubił.
Armstid chrząka. Dźwięk ten jest dziki i szorstki. — Zbudźcie się, muły — mówi. A zanim wypowie swoją myśl na głos, mówi do siebie: “Myślę sobie, że go znajdzie. Myślę sobie, że ten facet wkrótce sprawdzi, jak grubo się omylił, osiadając po tej stronie Arkansas, a może nawet Teksasu”.
.-i Słońce świeci skośnie. Oddalone jest teraz o godzinę od widnokręgu i od szybkiego nadejścia letniej nocy. Od drogi odchodzi tu koleina, spokojniejsza nawet niż droga.
— Jesteśmy na miejscu — mówi Armstid.
Kobieta porusza się natychmiast. Pochyla się i odnajduje buty. Widocznie nie chce zatrzymywać wozu, nawet na tyle czasu, ile go trzeba na ich włożenie.
16
WILUAM FAULKNER
— Dziękuję pięknie — mówi. — To bardzo się przydało.
— Nawet jeżeli zajdziecie przed zmrokiem do składu Yarnera, to i tak będziecie mieli jeszcze dwanaście mil do Jefferson — mówi Armstid.
Ona ściska niezgrabnie buty, zawiniątko i wachlarz w jednej ręce, a drugą ma wolną, żeby sobie pomóc przy schodzeniu. — Myślę, że trzeba iść — mówi.
Armstid nie dotyka jej. — Przenocujcie w moim domu — mówi. — Tam, gdzie kobiety... gdzie kobieta może wam... jeżeli wy... No, teraz chodźcie ze mną. Zabiorę was rano do Yarnera, a stamtąd podwiozą was do miasta. Ktoś będzie jechał, bo to sobota. Nie ucieknie wam przecież przez noc. Jeżeli jest w Jefferson, to jutro też tam będzie.
Kobieta siedzi zupełnie nieruchomo. Swój dobytek ciągle ściska w ręce, gotowa do zejścia. Patrzy przed siebie, tam gdzie droga zakręca i ucieka w dal, przecięta skośnymi cieniami.
— Myślę, że mi jeszcze zostało parę dni.
— Pewnie. Macie jeszcze dużo czasu. Tylko że możecie każdej chwili mieć towarzystwo, które jeszcze nie będzie umiało chodzić. Wejdźcie ze mną do domu.
Nie czekając na odpowiedź, puszcza muły w ruch. Wóz wjeżdża w koleinę niewyraźnej bocznej dróżki. Kobieta prostuje się, chociaż ciągle jeszcze ściska wachlarz, zawiniątko i buty.
— Nie chciałabym przeszkadzać — mówi. — Nie chciałabym robić kłopotu...
— Pewnie — mówi Armstid. — Chodźcie ze mną. — Muły po raz pierwszy poruszają się szybciej z własnej woli. — Czują ziarno — mówi Armstid, myśląc:
17
“To jest właśnie kobieta. Sama podstawi nogę każdej innej siostrze-kobiecie, ale przejdzie bez wstydu przez cały kraj, bo wie, że mężczyźni się nią zaopiekują. Nic ją nie obchodzą inne kobiety. To przecież nie kobieta wpędziła ją w to, czego nie nazywa nawet kłopotem. Tak, tak. Pozwól tylko którejś z nich wyjść za mąż albo narobić sobie kłopotu bez wychodzenia za mąż, a od razu odżegna się od rodzaju kobiecego i straci resztę swojego życia, próbując połączyć się z rodzajem męskim. Dlatego niuchają tabakę, palą i chcą głosować”.
Kiedy wóz mija dom ł jedzie w stronę stodółki, żona Armstida przygląda mu się, stojąc w drzwiach frontowych. Armstid nie patrzy w tamtą stronę, nie musi tam patrzeć, żeby wiedzieć, że ona tam będzie, że ona tam jest. “Tak — myśli złośliwie i z żalem, wprowadzając muły w otwartą bramę. — Wiem dokładnie, co powie”. Zatrzymuje wóz. Nie musi patrzeć, aby wiedzieć, że żona.jest teraz w kuchni i nie przygląda się już, tylko czeka. Wóz stoi. — Idźcie teraz do domu. — Armstid zszedł z wozu, a kobieta schodzi powoli, przezornie wsłuchana w siebie.
— Jeżeli spotkacie kogoś, to będzie Marta. Ja przyjdę, kiedy nakarmię zwierzęta.
Nie patrzy na nią, gdy przechodzi ona przez podwórko w kierunku kuchni. Nie ma potrzeby tego robić. Krok po kroku wchodzi z nią razem w drzwi kuchenne i spotyka drugą kobietę, która przygląda się drzwiom kuchennym z takim samym wyrazem, z jakim patrzyła na wóz mijający front domu. “Myślę sobie, że wiem dokładnie, co ona powie” — myśli.
Wyprzęga muły, poi je, wprowadza do stajni, karmi i wpuszcza wracające z pastwiska krowy. Później
2 - światłość...
18
wchodzi do kuchni. Żona jest tam jeszcze — siwiejąca kobieta z zimną, surową, gniewną twarzą, kobieta, która urodziła pięcioro dzieci w ciągu sześciu lat i wychowała je na mężczyzn i kobiety. Nie jest leniwa. On nie patrzy na nią. Podchodzi do zlewu, napełnia miednicę wodą z kubła i zawija rękawy. — Jej nazwisko jest Burch — mówi. — Przynajmniej takie jest nazwisko tego człowieka, którego szuka. Łukasz Burch. Ktoś tam po drodze powiedział jej, że on jest teraz w Jefferson. — Zaczyna się myć, odwrócony ku niej plecami. — Mówi, że przyszła aż z Alabamy, sama jedna i pieszo.
Pani Armstid nie odwraca się. Jest zajęta przy stole.
— Przestanie być sama na długo przedtem, zanim znowu zobaczy Alabamę — mówi.
— I zanim zobaczy tego Burcha, jak sobie myślę. — Jest teraz bardzo zajęty przy zlewie. Mydli się i polewa wodą. Czuje, że żona patrzy na niego, na tył głowy, na plecy okryte przepoconą niebieską koszulą. — Mówi, że ktoś w Samson powiedział jej, że ktoś, kto się nazywa Burch, czy jakoś podobnie, pracuje w tartaku w Jefferson.
— A ona pewnie myśli, że go tam znajdzie. Czekającego. Z umeblowanym domem i ze wszystkim.
Nie umie odgadnąć z jej głosu, czy przygląda mu się ona jeszcze, czy już nie. Wyciera się rozdartym workirm po mące. — Może go i znajdzie. Jeżeli on ucieka przed nią, to myślę, że zobaczy, jak się paskudnie omylił, nie oddzielając się od niej rzeką Missisipi. — Teraz już wie, że ona patrzy na niego, ta siwiejąca kobieta, nie gruba, nie chuda; surowa wobec mężczyzn, surowa w pracy, ubrana w roboczą szarą sukienkę, zniszczona, dzika i szorstka, stojąca z ręka-
19
mi na biodrach i z takim wyrazem twarzy, jaki mają generałowie, którzy przegrali bitwę.
— Wy, chłopy — mówi.
— Co chcesz z nią zrobić? Wypędzić ją? A może dać jej spać w stodole?
— Wy, chłopy — mówi ona. — Wy, głupie chłopy.
Wchodzą razem do kuchni, chociaż pani Armstid idzie pierwsza. Podchodzi prosto do pieca. Lena stoi przy drzwiach. Głowę ma odkrytą i gładko uczesane włosy. Nawet niebieska sukienka jest świeża i mniej wymięta. Przypatruje się pani Armstid, która tłucze żelaznymi fajerkami i przełamuje kawałki drewna z brutalną, męską nagłością.
— Chciałabym pomóc — mówi Lena. Pani Armstid nie ogląda się. Dziko trzaska drzwiczkami pieca.
— Zostań, gdzie jesteś. Jeżeli nie będziesz stała teraz, to może nie tak prędko będziesz musiała się położyć.
— Proszę pozwolić mi pomóc.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]