[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Fabrykantki Aniołków
Kobieta zostawiająca pod drzwiami zawiniątko, najczęściej w wiklinowym koszyku, to obraz dobrze znany z filmów i opowieści. Ciemne zaułki, w których porzucano dzieci i losy Olivera Twista z książki Karola Dickensa wcale nie są wyssane z palca. Właśnie tak wyglądała XIX wieczna rzeczywistość.
Dziś okno życia to specjalnie przygotowane miejsce, w którym matka może zostawić noworodka pozostając anonimową. W ten sposób nie naraża na niebezpieczeństwo niemowlęcia, które i tak najprawdopodobniej zostałoby porzucone. Po zostawieniu dziecka w oknie rusza procedura badań i nadania tożsamości, a następnie procedura adopcyjna, która w takim przypadku jest znacznie krótsza od tradycyjnej. Wszystkie działania mają na celu zapobiegnięciu chorobie sierocej.
Pierwsze okno życia w Polsce zostało otwarte w Krakowie u sióstr nazaretanek, w marcu 2006 r. Od tego czasu do listopada 2009 r. uratowało 11 dzieci. Obecnie działa ok. 28 okien życia w całej Polsce. W Czechach jest ich ponad 25, a w Niemczech 80. W ostatnim z wymienionych państw podnoszą się coraz głośniejsze dyskusje na temat ich etyczności. Okno życia nie jest jednak pomysłem współczesnym.
Kołowroty, a więc historyczne odpowiedniki okien życia, pojawiły się po raz pierwszy w szpitalach na początku XIX w. Warto dodać, że ówczesne szpitale były przede wszystkim zakładami opiekuńczymi, pełniącymi rolę przytułku dla opuszczonych i ubogich, a pobyt w nich przynosił wstyd i hańbę. Pierwszy kołowrót został zainstalowany w Krakowie w 1818 r. przy szpitalu św. Łazarza, a więc obecnym Szpitalu Uniwersyteckim przy ul. Kopernika. Tam też działał zakład podrzutków, do którego przynoszono dzieci porzucone na ulicy. Zasada działania kołowrotu była niemalże identyczna do tej, na jakiej działają dzisiejsze okna życia. Dzieci wkładano do obrotowej kołyski, po czym rozlegał się dźwięk dzwonka. Czuwająca po stronie zakładu siostra zakonna odbierała dziecko i oficjalnie je przyjmowała. Wszystko odbywało się prosto, szybko i bez pytań. Ponadto obowiązujące ówcześnie prawo wyraźnie zakazywało czynienia przeszkód w porzucaniu dzieci.
Siostra przyjmuje podrzutka do szpitala. Fot. Getty Images/Flash Press Media
Od początku XIX wieku liczba porzucanych dzieci rosła w zastraszającym tempie. W 1799 r. w krakowskim zakładzie było 529 niemowląt, a dwa lata później już dwa razy tyle. Szczyt fali porzuceń w Krakowie stanowił rok 1844, kiedy to do szpitala przyjęto 1666 noworodków. W Warszawie natomiast w samym 1846 r. w kole znaleziono 1715 niemowląt. Podobna sytuacja miała miejsce we wszystkich większych miastach Europy. Największy problem z podrzutkami miała Francja i Anglia, a więc kraje, gdzie rewolucja przemysłowa nabrała najszybszego tempa. Wszędzie model postępowania ze znalezionymi dziećmi był podobny, a wzory szły z Francji. Uważano wówczas, że przyjęte metody wychowania są najlepsze z możliwych.
Do zakładów dla podrzutków przyjmowano nie tylko dzieci z koła, ale także te znalezione na ulicy lub dzieci, których matki zmarły podczas porodu. Można było również opłacić oddanie dziecka do zakładu, zachowując cały czas anonimowość. Była to opcja przeznaczona dla kobiet z wyższych sfer, które nie chciały splamić honoru posiadaniem nieślubnego dziecka. Na czas porodu udawały się one do szpitala, oddając w ręce lekarza zalakowaną kopertę z imieniem i nazwiskiem. Koperta ta mogła być otworzona tylko w przypadku śmierci kobiety w czasie porodu. Jeśli rozwiązanie przebiegło pomyślnie, matka wychodząc ze szpitala odbierała zalakowaną kopertę, co było gwarantem anonimowości. Oczywiście za wszystko wyznaczono odpowiednie opłaty. Mieszczanie za taką usługę uiszczali 12 zł reńskich, a zamożniejsze rodziny krakowskie 24 zł reńskie. Ceny jak na ówczesne czasy były bardzo wysokie, ale pozbywano się problemu nieślubnego dziecka raz na zawsze.
Gwałtowny wzrost liczebności podrzutków niewiadomego pochodzenia, które przyjmowano przez koło, spowodował wprowadzenie zarządzenia, w którym stwierdzano, że porzuconym dzieciom nie wolno dawać nazwisk znanych i szanowanych rodzin. O nazwiskach początkowo decydował przypadek i fantazja zwierzchnika placówki. W latach 20. XIX w. przyjęto natomiast zasadę, że nazwiska będą wiązały się miesiącem, w którym znaleziono dane dziecko. Miało to ułatwić zapamiętanie przybliżonej daty jego urodzenia. Nadając nazwiska stosowano także różne przedrostki i przyrostki, jeśli wymagała tego sytuacja. Imiona natomiast często nadawano alfabetycznie. Przykładowo Anna Marzec była pierwszą dziewczynką znalezioną w marcu.
Dalsze postępowanie z dziećmi było szczegółowo określone. Początkowo mieszkały one w zakładach, aż do osiągnięcia wieku sprawnego, czyli do ok. 13 roku życia. W tym czasie uczyły się w szkołach zasadniczych zawodu, który miał dawać im utrzymanie. Z upływem czasu reguły zmieniły się. Wzrost liczby wychowanków spowodował, że nie było dla nich miejsca w zakładach opiekuńczych. Po przyjęciu dziecka do szpitala, natychmiast je chrzczono, po czym poszukiwano dla niego karmicielki czyli kobiety, która mogła sprawować nad nim opiekę. Ważne było, aby podopieczny został jak najszybciej umieszczony na wsi. Z biegiem czasu kobiety same zaczęły zgłaszać się na karmicielki, upatrując w podrzutkach tanią siłę roboczą. Jedynym warunkiem, jaki musiała spełnić przyszła opiekunka było posiadanie krowy, co miało zapewnić niemowlęciu mleko. Jeśli kobieta miała ze sobą odpowiedni dokument, niczego więcej nie sprawdzano. Jeśli nie znaleziono nikogo chętnego do opieki, wówczas typowano kobiety, które mogłyby zająć się tym odpłatnie. Wynagrodzenie za wychowanie dziecka nie było wysokie, jednak najczęściej karmicielki miały po kilkoro wychowanków. Wysokość wynagrodzenia była uzależniona od wieku dziecka, im mniejsze dziecko, tym wyższa płaca. Wychodzono z założenia, że starsze dzieci mogą częściowo odrobić swoje wychowanie.
Okładka Illustrated Police News informująca o procesie i egzekucji Margaret Waters. Źródło:www.executedtoday.com
Dzieci wydawano na wieś po wcześniejszym ich oznakowaniu. Często tatuowano je, w Warszawie natomiast zakładano na szyję ołowianą plombę z wytłoczonym herbem zakładu. Miało to umożliwić przyszłą identyfikację podopiecznego. Znaki te miały też swoją negatywną stronę. Podrzucone dzieci z góry traktowano jako przyszłych przestępców. Policja miała na nie oko, a społeczeństwo wiedziało, że dane dziecko to znajda. Dzieci takie były powszechnie nienawidzone i często bez przyczyny, zapobiegawczo wsadzane do więzienia. Oznaczone sieroty praktycznie nie miały szans na żadną formę adopcji, a odium porzucenia towarzyszyło im przez całe życie. Karmicielki natomiast, aby dostać większą wypłatę, często przepinały plomby na młodsze i zdrowsze dzieci.
Liczba podrzutków w XIX w. przekraczała możliwości finansowe większości zakładów. Już pięć lat po otwarciu pierwszego koła zaczęło brakować pieniędzy w szpitalu krakowskim. Jednym ze sposobów pozyskania pieniędzy był zwyczaj organizowania „wystawy podrzutków”. Najczęściej w Zielone Świątki publiczność odwiedzała zakłady podrzutków i oglądała niemowlęta. Dochód ze sprzedanych biletów przeznaczano na utrzymanie dzieci. Był to zwyczaj typowy nie tylko dla ziem polskich, ale także dla zachodniej Europie. Oglądanie biedoty w formie wycieczek było szczególnie popularne wśród zamożnej klasy w Wielkiej Brytanii.
Znaczna część trafiających do zakładu podrzutków nie przeżywała okresu niemowlęctwa. Powszechnie postrzegano te miejsca jako grobowce. Nic dziwnego, skoro na kilkanaście lat działalności placówki przeżyło tylko kilkoro dzieci. Podrzutki od niemowlęctwa karmiono chlebem i ziemniakami, co szybko wywoływało choroby. Zatrudniano też mamki czyli kobiety, które karmiły piersią. Najczęściej pochodziły one z marginesu społecznego i zdarzało się, że jedna kobieta karmiła nawet szóstkę dzieci przez trzy lata z rzędu. Zdarzały się przypadki mamek chorych wenerycznie, które karmiły zdrowe dzieci. Niemowlęta w takich warunkach wytrzymywały najwyżej klika tygodni.
Osobnym zagadnieniem było wychowywanie podrzutków na wioskach. Istniały całe miejscowości wyspecjalizowane w wychowywaniu dzieci. W okolicach Krakowa najsłynniejszą pod tym kątem wioską była Wola Zabierzowska. Dane karmicielki oraz dziecka były zapisywane w specjalnie prowadzonych księgach. Do obowiązków wójta danej gminy należało kontrolowanie losów wychowanka. Miał on odnotowywać zmiany w wyglądzie dziecka, jego kondycji fizycznej i moralnej oraz opisywać warunki, w jakich dziecko żyło. W rzeczywistości jednak mało który wójt interesował się losem dzieci, a wszelkie nieprawidłowości wychodziły dopiero w przypadku kłótni sąsiedzkich, gdy jedna sąsiadka ze złości donosiła na drugą. Nawet jeśli dochodziło do kontroli, były one zapowiedziane i kobiety mogły się do niej dobrze przygotować, np. podmieniając dziecko.
W drugiej połowie XIX w. przełożono obowiązek kontroli na plebanów, jednak nie zmieniło to sytuacji. Nadal kobiety nie odpowiadały przed nikim za stan wychowywanych dzieci. Wynagrodzenie wypłacano dwa razy do roku, najczęściej na wiosnę i na jesieni. Kobiety same przyjeżdżały do miasta po pieniądze, a nieobecność podrzutka najczęściej tłumaczono chorobą. Wystarczyło, że miały zaświadczenie od plebana, że dziecko żyje. Warto dodać, że plebani byli w tym czasie skorumpowani i za drobną opłatą wystawiali świadectwa bez wcześniejszej kontroli. Był to proceder całkowicie niekontrolowany.
Jakość wychowania na wsi stała na bardzo niskim poziomie. Włościanie, którzy nie posiadali licznej rodziny, chętnie przyjmowali podrzutki z zakładu, o ile te były zdrowe. Wychodzono przy tym z założenia, że pomoc przy gospodarstwie jako taka jest, a obowiązków względem wychowanków żadnych. Już od najmłodszych lat dziecko było wykorzystywane do pomocy przy prostych pracach domowych. Czteroletnia sierota zaganiała kury, pasła krowy, gęsi lub świnie czy obierała ziemniaki. Za niewypełnienie obowiązków stosowano surowe kary cielesne. Głodzenie dzieci, bicie, zabieranie odzieży było na porządku dziennym. Podrzutki zawsze jadły na końcu, po nakarmieniu zwierząt, przeważnie w stajniach lub stodołach. Dominująca większość z nich była analfabetami. Porzucone dzieci zaczęto posyłać do szkół dopiero na początku XX w.
Podrzutki miały przebywać na wsiach do ukończenia siódmego roku życia. Kolejne dwa lata spędzały ponownie w zakładach, gdzie obowiązkowo uczęszczały do przyzakładowej szkoły. Tam, bez względu na płeć, dzieci uczyły się religii, czytania, pisania oraz rachunków. Do nauki chłopców zatrudniony był nauczyciel, dziewczynki natomiast uczyły siostry zakonne, które oprócz wykładania wspomnianych przedmiotów doskonaliły je także w tzw. robotach płci żeńskiej, tj. szycie, gotowanie czy pranie. Po ukończeniu dziewiątego roku życia, podrzutki były oddawane zgłaszającym się rzemieślnikom w celu nauki fachu. Dziewczynki często stawały się służącymi, które zachodząc w ciążę porzucały swoje dzieci. W ten sposób historia zataczała swoje koło.
Niewiadomo w jakich dokładnie okolicznościach powstał termin „fabrykantka aniołków”. Najwcześniej tą definicją posłużył się „British Medical Journal” w 1867 r. Zresztą to właśnie w Anglii miały miejsce najsłynniejsze procesy. Fabrykacja aniołków (ang. baby-farming) miała miejsce tam, gdzie podejmowano się opieki nad niemowlętami jedynie ze względu na zyski pieniężne. Często wiązało się to z zabijaniem podopiecznych. Postępowanie to uznano od 1870 r. za przestępstwo. We wspomnianym czasie miał miejsce proces najsłynniejszej brytyjskiej fabrykantki aniołków, który odbił się szerokim echem w całej Europie. Ówczesna prasa relacjonowała każdy dzień rozprawy. Margaret Waters wraz z siostrą Sarah Ellis zostały oskarżone o zamordowanie znacznej liczby niemowląt. Ciała zmarłych podopiecznych fabrykantka porzucała na ulicach Londynu, w związku z tym nie potrafiono dokładnie określić ile dzieci zginęło z rąk oskarżonej. W momencie aresztowania w 1870 r. znaleziono w domu kobiety 12 niemowląt. Pomimo starań nie udało się ich odratować i wszystkie zmarły. M. Waters oskarżono m. in. o umyślne zaniedbania, morzenie dzieci głodem, trucie ich oraz narkotyzowanie w celu uspokojenia. W październiku 1870 r. sąd uznał kobietę winną i skazał na śmierć przez powieszenie. Wyrok wykonano.
Dziecko po odebraniu z "farmy" i cztery miesiące później. Źródło:www.uoregon.edu/~adoption/archive/USCBmemobabyfarm.htm
Proces spowodował fale kontroli we wszystkich większych miastach Europy. W Krakowie pierwszy proces fabrykantki miał miejsce w lutym 1879 r. Małżeństwo, Marianna i Karol Firlit z Woli Zabierzowskiej, zostało oskarżone m. in. o oszukiwanie matek dzieci branych na wychowanie, dwa usiłowania skrytobójstwa, dwa morderstwa, jedno usiłowanie ciężkiego uszkodzenia ciała, jeden gwałt publiczny, występowanie przeciw bezpieczeństwu życia – łącznie o dopuszczenie się 11 przestępstw. Co ciekawe, Marianna sama była podrzutkiem. Miała dziewięcioro własnych dzieci, a po wyjściu za mąż, zgodnie ze zwyczajem panującym w Woli Zabierzowskiej, zaczęła przyjmować porzucone niemowlęta na wychowanie.
Fabrykantka wychowywała 11 podrzutków, z których dziewięcioro nie przeżyło wieku niemowlęcego. Noworodki znajdujące się pod jej opieką żyły od trzech dni do maksymalnie dwóch miesięcy. Niemowlęta nie dostawały niczego do jedzenia, a kiedy płakały z głodu karmione były wodą. Trójka starszych wychowanków jadła to, co dostała od sąsiadów lub to, co zdołała ukraść. Karol Firlit miał dodatkowo bić niemowlęta po głowie. Ponieważ starsi chłopcy przeszkadzali mężczyźnie, karmicielka postanowiła ich otruć. Jej zamiary nie powiodły się jednak, ponieważ dzieci zdołały uciec. Pomimo plotek we wsi, ani wójt, ani pleban nie przeprowadzili kontroli. Ciała zmarłych niemowląt Karol Firlit zakopywał w różnych miejscach we wiosce, albo zostawiał w stodole, gdzie następnie wpuszczał nierogaciznę, która wraz ze szczurami je zjadała. W chwili aresztowania małżeństwa Firlit na terenie ich gospodarstwa odkryto zwłoki czterech dzieci. Wysoki stopień zgnilizny uniemożliwił przeprowadzenie sekcji zwłok. Dokładnie nie wiadomo ile niemowląt karmicielka uśmierciła. W wielu przypadkach śledztwo musiało zostać umorzone, bo nie znane było ani imię dziecka, ani jego płeć, ani też jego matka. Sąd skazał Mariannę Firlit na 16 lat ciężkiego więzienia, a jej męża na 6 miesięcy.
W 1883 r. odbył się proces najsłynniejszej polskiej fabrykantki, Marianny Skublińskiej. Kobieta wraz z siostrą i trzema wspólniczkami przyjmowała na wychowanie niemowlęta liczące od 3 do 11 miesiąca życia. Kiedy wyszło na jaw, że wszystkie dzieci znajdujące się pod jej opieką umierają, prasa na własną rękę zaczęła prowadzić śledztwo. Kurier Warszawski rozdmuchał sprawę. Pisano o dwóch tysiącach zamordowanych dzieci. W rzeczywistości jednak policja odkryła w domu Skublińskiej zwłoki tylko siedmiu podopiecznych. Kobietę skazano w 1890 r. nie za zabójstwa, ale za pozostawienie dzieci bez pomocy i ukarano trzema latami ciężkich robót.
Na ziemiach polskich, fabrykację aniołków uznano za przestępstwo dopiero w dwudziestoleciu międzywojennym. Bardzo niewiele spraw znalazło jednak swój finał w sądzie.
Koło, jako urządzenie demoralizujące, było powszechnie krytykowane przez społeczeństwo. Uważano, że szybko straciło swoją pierwotną funkcję, oraz że zachęca do porzucania dzieci. Francuski parlament najwcześniej, bo już w 1838 r., zaatakował wprowadzone w przytułkach kołowroty. Demoralizujący wpływ domów podrzutków na społeczeństwo wskazywali od lat 60-tych XIX wieku także lekarze brytyjscy.
Głosy krytyki dotarły też na ziemie polskie. W 1871 roku władze krajowe nakazały przeprowadzenie kontroli zarówno w zakładzie krakowskim, jak i lwowskim. W jej wyniku wyszło na jaw wiele nadużyć i zaniedbań ze strony zakładu oraz żywicielek, u których przebywały dzieci. W sprawozdaniu z przeprowadzonej kontroli podkreślono złą kondycję fizyczną i moralną podrzutków, zwłaszcza tych przebywających na wioskach. W tym samym roku podpisano ustawę o likwidacji oddziałów, na których przebywały porzucone niemowlęta oraz zamknięciu koła. Oczekiwano, że działania te przyniosą kres fali porzuceń niemowląt.
W którą stronę zatem pójdą dzisiejsze okna życia? Czy historia może się powtórzyć?