[ Pobierz całość w formacie PDF ]

WILLIAM FAULKNER

 

 

 

AZYL

PRZEŁOŻYŁA: ZOFIA KIERSZYS

 

 

SCAN-DAL

 

I

 

 

Spoza zasłony krzaków otaczających źródło Wytrzeszcz patrzył na człowieka, który pił wodę. Do źródła prowadziła od szosy prawie niewidoczna wśród zarośli ścieżka. Wytrzeszcz patrzył, jak ten człowiek - wysoki, szczupły mężczyzna bez kapelusza, w zniszczonych spodniach z szarej flaneli, z przewieszoną przez ramię tweedową marynarką - podchodzi ścieżką i klęka, żeby napić się źródlanej wody.

Źródło wytryskiwało przy korzeniu buka i odpływało fałdując, rzeźbiąc piaszczyste dno. Otaczała je gęstwina trzcin i głogów, cyprysów i figowców, schla-panych słonecznym blaskiem jak gdyby znikąd. Ptak, niewidoczny i tajemniczy, a przecież gdzieś w pobliżu, zaśpiewał trzy nuty i ucichł.

Ten człowiek pił schylony nad źródłem, nad spękanym, rozbitym odbiciem swojej twarzy w wodzie. Prostując się zobaczył też popękane, rozedrgane odbicie słomkowego kapelusza Wytrzeszcza, chociaż przedtem nie słyszał żadnego szmeru.

Zobaczył po drugiej stronie źródła jakiegoś niskiego człowieka, który stał z rękami w kieszeniach, z papierosem sterczącym z kącika ust. Miał na sobie czarne -ubranie, marynarkę obcisłą, z wysoko zaznaczonym stanem, nogawki spodni podwinięte i zabłocone nad oblepionymi błotem butami. Jego twarz była dziwnie bezkrwista, jak gdyby padało na nią ostre światło elektryczne; w słomkowym kapeluszu na bakier, gdy tak rękami w kieszeniach trzymał się pod boki, wyglądał na tle tej słonecznej ciszy płasko jakoś i gadzinowato niczym zdeptany, sczerniały rondel z dwoma uchami.

Gdzieś poza nim znów zaśpiewał ptak - trzy monotonnie powtórzone nuty: bezsensowne dźwięki wydar-

te z ciszy głębokiej, oddychającej spokojem, zdającej się odgradzać to miejsce od świata, skąd po chwili doleciał warkot samochodu, stopniowo zamierając w dali. Człowiek, który pił wodę, klęczał przy źródle.

-  Pan ma chyba w tej kieszeni rewolwer - powiedział.

Z drugiej strony źródła Wytrzeszcz wpatrywał się w niego oczami jak dwie gałki z miękkiej, czarnej gumy.

-  To ja się pytam - powiedział - co pan masz w kieszeni?

Tamten sięgnął do marynarki wciąż jeszcze przewieszonej przez ramię. Z jednej kieszeni wystawał zmięty pilśniowy kapelusz, a z drugiej wystawała książka.

-  O którą kieszeń chodzi? - zapytał.

-  Nie pokazuj. Powiedz. Zatrzymał rękę na pół podniesioną.

-  To jest książka - powiedział.

-  Co za książka?

-  Po  prostu książka.  Do  czytania.  Niektórzy ludzie czytają.

-  Czyta pan książki? - zapytał Wytrzeszcz.

Ręka tamtego znieruchomiała nad marynarką. Dym z papierosa przewijał się po twarzy Wytrzeszcza, która z jednym okiem przymrużonym wyglądała jak maska złożona z dwóch odmiennych połówek.

Z bocznej kieszeni spodni Wytrzeszcz wyciągnął zaszarganą chustkę do nosa. Rozłożył ją sobie na napiętkach zabłoconych butów, żeby nie pobrudzić ubrania, gdy przysiadł naprzeciwko człowieka po drugiej stronie wody. Była wtedy mniej więcej godzina czwarta majowego popołudnia. Przykucnięci tak, patrzyli na siebie ponad źródłem przez dwie godziny. Od czasu do czasu odzywał się ptak z mokradła, jak gdyby pobudzał go mechanizm zegarowy; jeszcze dwukrotnie przejeżdżały po szosie niewidoczne samochody. Znów śpiewał ptak.

-  I oczywiście pan nie wie, jak on się nazywa - powiedział człowiek  po  drugiej   stronie  źródła.   - Mam wrażenie, że jeżeli w ogóle zna pan jakiegoś ptaka, to chyba tylko takiego, co śpiewa w klatce w hallu hotelowym albo kosztuje cztery dolary na półmisku.

Wytrzeszcz nie odpowiedział. Wciąż jeszcze siedząc na piętach, w tym obcisłym czarnym ubraniu z prawą kieszenią marynarki wypchaną, skręcał i ugniatał papierosy małymi, lalczynymi nieomal rękami i spluwał do źródła. Był martwo, ziemiście blady. Nos miał krogulczy, podbródka nie miał wcale. Twarz jego w miejscu, w którym powinien być podbródek, po prostu się usuwała jak twarz woskowej lalki zapomnianej zbyt blisko ognia w kominku. Po kamizelce snuła mu się pajęczyna platynowej dewizki.

-  Słuchaj pan - powiedział człowiek po drugiej stronie źródła. - Nazywam się Horace Benbow. Prowadzę  kancelarię  adwokacką  w  Kinston.   Dawniej mieszkałem w Jefferson; właśnie tam teraz idę. Każdy w tym hrabstwie może panu  powiedzieć,   że jestem nieszkodliwy. Jeżeli to whisky, mało mnie naprawdę obchodzi, ile jej produkujecie czy sprzedajecie, czy kupujecie. Zatrzymałem się tutaj na łyk wody. I chcę tylko dostać się do Jefferson.

Oczy Wytrzeszcza wyglądały jak gałki z gumy, które przed chwilą naciśnięte odzyskały już pierwotną wypukłość, ale zachowały jeszcze na sobie spiralne odciski palców.

-  Chcę   dojść   do   Jefferson   przed   zapadnięciem zmroku - powiedział Benbow. - Pan nie może mnie tutaj tak trzymać.

Nie wyjmując papierosa z ust, Wytrzeszcz splunął do źródła.

-  Pan nie może mnie zatrzymywać - powiedział Benbow. - A gdybym się stąd wyrwał i uciekł...

Wytrzeszcz skierował gumowe gałki oczu na Benbowa.

-  Chcesz pan uciekać?

-  Nie.

Wytrzeszcz odwrócił oczy.

-  No więc siedź.

Benbow znów usłyszał ptaka i spróbował sobie przypomnieć, jak go nazywają w tych stronach. Po niewidocznej szosie przejechał jeszcze jeden samochód z warkotem cichnącym w dali. Tymczasem słońce prawie zaszło. Wytrzeszcz wyciągnął z kieszeni spodni zegarek za dolara, spojrzał, która godzina, i jak monetę wrzucił zegarek z powrotem do kieszeni.

W miejscu, gdzie ścieżka biegnąc od źródła łączyła się z piaszczystą boczną drogą, zagradzało ją niedawno ścięte drzewo. Przeleźli przez to drzewo i szli dalej, zostawiając szosę za sobą. Piach drogi znaczyły dwie płytkie koleiny, ale śladu kopyt nie było. Dopiero tam, gdzie przez piach przesączał się strumyk, Benbow zobaczył odciśniętą kratkę opon samochodowych. Wytrzeszcz szedł przed nim - w obcisłym ubraniu, w sztywnym kapeluszu, ostry w liniach jak ultranowoczesny model stojącej lampy.

Piach się skończył i wyszli z zarośli. Droga kreto biegła pod górę. Było prawie ciemno. Wytrzeszcz spojrzał przez ramię.

-  Prędzej, Jack - powiedział.

-  Dlaczego nie szliśmy na przełaj? - zapytał Benbow.

-  Między   tymi   tam...   tymi   wszystkimi   drzewami? - zapytał Wytrzeszcz. Popatrzył ze wzgórza w dół, gdzie gąszcza wyglądały już jak jezioro atramentu, i podrzucił głowę, przy czym jego kapelusz mętnie, gadzinowato   mignął   w   ostatniej    szarości   zmierzchu. - Rany boskie!

Było prawie zupełnie ciemno. Wytrzeszcz zwolnił kroku. Szedł teraz obok Benbowa i Benbow widział nieustanne podrygiwanie słomkowego kapelusza, kiedy Wytrzeszcz, nieledwie wijąc się jak gadzina, rzucił szybkie spojrzenie wokoło. Ten kapelusz sięgał Benbowowi akurat do podbródka.

Nagle coś - jakiś cień ukształtowany szybkością - przemknęło nad nimi nisko, bezszelestnie na napię-

tych skrzydłach, omiatając pędem powietrza ich twarze, i Benbow poczuł, że Wytrzeszcz całym ciałem przywiera do niego i wczepia dłoń w jego marynarkę.

- To tylko sowa - powiedział. - To nie, tylko sowa. - I dodał: - Nazywają tego karolińskiego strzyżyka ptakiem rybackim. Otóż to! Że też tam nie mogłem sobie tego przypomnieć.

A Wytrzeszcz kurczył się obok niego i wpijał mu palce w kieszeń, i syczał przez zęby jak kot.

"On pachnie czarno - pomyślał Benbow - on pachnie tak jak ta czarna maź, która z ust pani Bovary chlusnęła na ślubny welon, kiedy podnieśli jej głowę."

W chwilę później nad czernią tej poszarpanej masy drzew ukazał się jakiś dom, sztywny, kanciasty na tle wieczornego nieba.

Dom ten był wypatroszoną ruiną wysoką i wąską, wyłaniającą się sztywno z zapuszczonego cedrowego gaju. Górował nad okolicą, znany jako Siedziba Starego Francuza, wzniesiony jeszcze przed wojną secesyjną - dom plantatora w samym środku jego posiadłości: pól bawełny, ogrodów i trawników, które  już dawno obróciły się na nowo w puszczę, na których    od pięćdziesięciu lat plądrowali ludzie z sąsiedztwa, ściągając po kawałku drzewo na opał albo czasami przekopując grunt w tajemnej nadziei, że znajdą złoto rzekomo gdzieś  tutaj  zakopane przez założyciela plantacji, gdy Grant tędy prowadził swoje wojska na Vicksburg.

Trzech mężczyzn siedziało na krzesłach przy końcu ganku.   W   głębi   otwartej   sieni widać  było słaby odblask  światła.   Sień  przecinała  cały  dom, wiodąc wprost  na   tyły.   Wytrzeszcz  wszedł  po  schodkach.

Trzech mężczyzn spojrzało na niego i na jego towarzysza.

- To jest profesor - powiedział nie zatrzymując się.

Wkroczył do domu, do sieni. Przeszedł przez sień, przez tylny ganek i skręcił do izby, w której paliło się światło. To była kuchnia. Przy piecu stała kobieta. Miała na sobie wypłowiałą perkalową suknię, na gołych nogach zniszczone męskie buty robocze, nie zasznurowane i kłapiące. Spojrzała na Wytrzeszcza, a potem znów na kuchenną płytę, gdzie skwierczało mięso na patelni.

Wytrzeszcz stał w drzwiach. Rondo kapelusza ukośnie ocieniało mu twarz. Wyciągnął papierosa z paczki w kieszeni, ugniótł go i włożył do ust, po czym potarł zapałkę o paznokieć kciuka.

-  Ptaszek przed domem - oznajmił.

Kobieta nie podniosła oczu. Odwracała mięso na patelni.

-  Po  co  mi  to  mówisz?  -  zapytała.  - Ja  nie obsługuję klientów Lee.

-  To profesor - powiedział Wytrzeszcz.

Kobieta odwróciła się z żelaznym widelcem w znieruchomiałej dłoni; za piecem w cieniu stała drewniana skrzynka.

-  Kto taki? - zapytała.

-  Profesor - powiedział Wytrzeszcz. - Ma przy sobie książkę.

-  Czego on tu chce?

-  A bo ja wiem. Nie pytałem. Może chce czytać tę książkę.

-  Sam tu przyszedł?

-  Nakryłem go przy źródle.

-  Szukał tego domu?

-  A bo ja wiem - powiedział Wytrzeszcz. - Nie pytałem.

Kobieta dalej patrzyła na niego.

-  Wyślę  go   do  Jefferson   ciężarówką  -  powiedział. - Coś gadał o tym, że tam idzie.

-  Po co mi to mówisz? - zapytała kobieta.

-  Gotujesz. Będzie chciał zjeść.

-  Tak - burknęła kobieta. Odwróciła się znowu

do pieca. - Gotuję. Gotuję dla kalek i moczymor-dów, i pomylonych. Tak. Gotuję.

Stojąc w drzwiach Wytrzeszcz patrzył na nią poprzez dym z papierosa wijący mu się po twarzy. Ręce trzymał w kieszeniach.

-  Możesz   to   cisnąć.    Zawiozę   cię   w   niedzielę z   powrotem   do   Memphis.   Możesz   tam   znów   się puszczać.  - Patrzył na jej  plecy.  - Tyjesz  tutaj. Zaniedbujesz się na wsi. Nie powiem im tam na ulicy Manuel.

Kobieta odwróciła się z widelcem w dłoni.

-  Ty draniu - powiedziała.

-  No pewnie - powiedział Wytrzeszcz. - Nie powiem im, że Ruby Lamar chodzi na wsi w butach, które Lee Goodwin wyrzucił na śmietnik. Że sama drzewo rąbie. Nie. Powiem im, że Lee Goodwin jest cholernie bogaty.

-  Ty draniu! - powtórzyła kobieta. - Ty draniu!

-  No pewnie - powiedział Wytrzeszcz.

Odwrócił głowę, bo na ganku rozległo się szuranie.

Po chwili do kuchni wszedł jakiś człowiek. Był zgarbiony, w kombinezonie i bosy; to właśnie jego szurające kroki usłyszeli przed chwilą. Na głowie miał strzechę kudłów jasnych od słońca, zmierzwionych i brudnych. Oczy miał siwe, rozgorączkowane i krótką, miękką brodę o barwie brudnego złota.

-  Niech mnie gęś kopnie, jak on nie jest cudak - powiedział.

-  O co ci chodzi? - zapytała kobieta.

Człowiek w kombinezonie nie odpowiedział. Mijając Wytrzeszcza rzucił na niego spojrzenie tajemnicze i czujne zarazem, jak gdyby gotów uśmiać się z jakiegoś żartu, czekał na moment odpowiedniejszy do śmiechu. Niezdarnymi, niedźwiedzimi krokami przeszedł przez kuchnię i wciąż z tą samą miną, czujną, radośnie tajemniczą, chociaż wiedział, że oni to widzą, podniósł luźną deskę w podłodze i wyciągnął gąsior o pojemności jednego galona. Wytrzeszcz z palcami wskazującymi zatkniętymi za kamizelkę, z niedopałkiem papierosa w ustach (wypalił go ani razu nie dotykając ręką) patrzył na niego uważnie, zawzięcie, może nawet złowieszczo, dopóki on, niezgrabnie ukrywając gąsior za biodrem, czujny, trochę już onieśmielony, a przecież wpatrzony w Wytrzeszcza i nadal wyraźnie gotów dać wyraz swojej uciesze, nie opuścił kuchni. Znów usłyszeli szuranie jego bosych stóp na ganku.

-  No pewnie - powiedział Wytrzeszcz. - Nie powiem im tam na Manuel Street, że Ruby Lamar gotuje dla niemowy i dla pomylonego.

-  Ty draniu! - powtórzyła kobieta. - Ty draniu!

 

II

 

 

Gdy kobieta wniosła półmisek z mięsem do jadalni, Wytrzeszcz, człowiek, który przyniósł gąsior z kuchni, i ten nieznajomy siedzieli już przy stole zbitym z trzech nie. heblowanych desek umieszczonych na dwóch kozłach. W świetle lampy, stojącej na stole, twarz kobiety była posępna, niestara; oczy zimne. Patrząc na nią Benbow nie zauważył, żeby bodaj raz zerknęła na niego ani wówczas, gdy stawiała półmisek i zatrzymała się przez chwilę z owym badawczym, na pozór niedbałym spojrzeniem, jakim kobiety zwykle obrzucają nakryty do posiłku stół, ani później, gdy odeszła w kąt pokoju i z otwartej paki wyjęła jeszcze jeden talerz, nóż i widelec, które położyła na stole przed gościem z jakąś raptowną, ale wolną od pośpiechu determinacją, przy czym rękaw jej otarł się o jego ramię.

Wtedy właśnie wszedł Goodwin. Ubrany był w zabłocony kombinezon. Twarz miał szczupłą, ogorzałą, szczęki pokryte czarnym zarostem, włosy posiwiałe na skroniach. Prowadził pod ramię staruszka z długą białą brodą, uszarganą wokół ust. Benbow patrzył, jak Goodwin pomaga staruszkowi usiąść na krześle, jak ten stary siada posłusznie, z nieporadną, obmierzłą

skwapliwością człowieka, któremu została w życiu już tylko jedna przyjemność, do którego świat dociera już tylko jednym zmysłem, gdyż był on i niewidomy, i głuchy - mały, łysy człeczyna o pełnej, krągłej, różowej twarzy, oczach przesłoniętych kataraktą, przypominających skrzepy flegmy. I Benbow patrzył, jak stary wyciąga z kieszeni brudną szmatę i wypluwa w nią niemal bezbarwną miazgę czegoś, co w swoim czasie musiało być niewątpliwie prymką, jak zwija szmatę i wkłada ją z powrotem do kieszeni. Kobieta nałożyła staremu na talerz mięso z półmiska. Tamci jedli w milczeniu, miarowo, a on siedział między nimi, pochylając głowę nisko nad talerzem i słabo trzęsąc brodą. Niepewną, rozdygotaną ręką namacał kawałek mięsa, podniósł do ust i zaczął ssać. Kobieta wróciła, uderzyła go po knykciach. Położył mięso z powrotem na talerzu i Benbow patrzył teraz, jak ona kraje mu jedzenie, mięso, chleb i wszystko, i polewa to syropem z sorgo. Potem odwrócił wzrok. Po jedzeniu Goodwin wyprowadził starego i Benbow patrzył na nich, gdy wychodzili, i słyszał ich kroki oddalające się w sieni. Potem mężczyźni wrócili na ganek. Kobieta sprzątnęła w jadalni i wyniosła naczynia do kuchni. Postawiła je na kuchennym stole, podeszła do skrzynki za piecem i stała tam przez jakiś czas. Wróciła do stołu, nałożyła sobie na talerz swoją kolację, usiadła, zjadła, od płomyka lampy zapaliła papierosa, zmyła naczynia i schowała je. Potem przeszła przez sień do frontowej części domu. Nie wyszła na ganek. Stanęła wewnątrz tuż przy samych drzwiach i słuchała rozmowy tamtych, słuchała, co mówił nieznajomy, słuchała cichego, szorstkiego szmeru, gdy podsuwali so-bie gąsior.

-  Ten dureń - szepnęła. - Czego on chce... Słuchała, jak on mówi - szybko, akcentem, trochę

cudzoziemskim, tonem człowieka oddającego się mówieniu i chyba niczemu ponadto.

-  W każdym razie nie pijak - szepnęła, cicha za drzwiami. - Lepiej, żeby już sobie poszedł tam, do-

kąd idzie i gdzie mogą się nim zająć kobiety z rodziny.

Słuchała:

- Z mojego okna widziałem tę altanę obrośniętą dzikim winem, a w zimie widziałem także i hamak. Oto skąd wiemy, że Natura jest rodzaju żeńskiego. Bo istnieje owo sprzysiężenie między ciałem kobiecym i kobiecą porą roku. Tak więc co rok wiosną mogłem patrzeć na nowe utwierdzanie się starego fermentu, na te liście zasłaniające hamak, na usidloną w zielem obietnicę niepokoju. To właśnie ma w sobie kwitnące dzikie wino. Niby nic: nieobliczalnie, jak gdyby lało się wosk, rozwijają się nie tyle kwiaty, co liście i coraz bardziej i bardziej zasłaniają ten hamak, aż wreszcie przy końcu maja słychać tam o zmierzchu jej głos - Małej Belle - jak szept tego dzikiego wina. Nigdy nie mówiła do mnie: "Horace, to jest Louis czy Paul, czy ktoś tam inny", tylko zawsze do nich: ,,To jest tylko Horace". Tylko, rozumiecie. W białej sukieneczce o zmierzchu. Oni oboje zupełnie trzeźwi i dostatecznie baczni, i trochę niecierpliwi. I nie mógłbym czuć się bardziej obcy jej ciału, nawet gdybym sam je spłodził.

Więc dziś rano... nie, to było cztery dni temu, ona przyjechała z internatu w czwartek, a dziś mamy wtorek... powiedziałem:

"Kochanie, skoro znalazłaś go sobie w pociągu, prawdopodobnie on jest własnością spółki kolejowej. Nie wolno zabierać go spółce kolejowej, to przestępstwo, tak jakbyś zabrała izolator ze słupa."

"Nie głupszy jest od ciebie. Studiuje na uniwersytecie Tulane."                                                  

"Ale w pociągu, kochanie" - powiedziałem.

"Znajduję ich sobie w gorszych miejscach niż w pociągu."

"Wiem - powiedziałem. - Ja także. Ale ty ich nie sprowadzaj do domu, wiesz. Po prostu przechodź przez nich i idź dalej. Nie brudź sobie pantofli."

Byliśmy wtedy w saloniku. Przed kolacją. Ona i ja, sami w domu. Belle wyszła do miasta.

"Co cię obchodzi, kto mnie odwiedza? Nie jesteś moim ojcem. Jesteś tylko... tylko..."

"Tylko? - zapytałem. - Tylko czym?"

"Więc powiedz mamie. Powiedz jej. Przecież to właśnie chcesz zrobić. Powiedz jej!"

"Ale w pociągu, kochanie - powiedziałem. - Gdyby wszedł do twojego pokoju w hotelu, najzwyczajniej bym go zabił. Ale w pociągu... Czuję niesmak. Odeślijmy go i zacznijmy wszystko od początku!"

"I kto mówi o znajdowaniu rzeczy w pociągu! Kto to mówi! Krewetka! Krewetka!"

-  To wariat - szepnęła kobieta, nieruchoma za drzwiami.

Nieznajomy mówił dalej bełkotliwie, szybko, wylewnie.

-  Ale zaraz powiedziała: "Nie! Nie!" - a ja trzymałem ją i przytulała się do mnie. "Tak mi się głupio wyrwało, Horace! Horace!"

I czułem ten zapach zamordowanych kwiatów, delikatnych martwych kwiatów i łez, a potem nagle zobaczyłem jej twarz w lustrze. Jedno lustro było za nią, a drugie za mną i ona przeglądała się w tym za mną, nie pamiętała o drugim lustrze, w którym mogłem widzieć jej twarz, całą obłudę jej spojrzenia, kiedy patrzyła na tył mojej głowy. Oto dlaczego Natura jest rodzaju żeńskiego, a Postęp męskiego. Natura oplotła altanę dzikim winem, ale Postęp wynalazł lustro.

-  To wariat - powiedziała kobieta za drzwiami słuchając.

-  Ale nie tylko w tym rzecz. Pomyślałem sobie, że może wiosna albo może to, że mam czterdzieści trzy lata, tak mnie zdenerwowało. Pomyślałem sobie, że może poczułbym się dobrze, gdybym przez chwilę po-leżał na jakimś wzgórzu. To były tamte okolice. Płaskie, wstrętne i tak bogate, że chyba nawet wiatr wydmuchuje stamtąd pieniądze. Człowiek tam nawet by

się nie zdziwił, gdyby zobaczył, że liście opadające z drzew obracają mu się w gotówkę. Ta Delta. Pięć tysięcy mil kwadratowych i ani jednego wzgórza poza kopcami, które usypali Indianie, żeby się na nich chronić, kiedy wylewała rzeka. Więc pomyślałem sobie, że potrzebne mi jest właśnie wzgórze. To jednak nie Mała Belle doprowadziła mnie do takiej ostateczności. Wiecie, co to było?

-  Wariat przecież - szepnęła kobieta za drzwiami. - Lee nie powinien pozwolić...

Benbow nie czekał na odpowiedź.

-  To  była  szmatka  z  różem.   Wiedziałem,   że  ją znajdę,   jeszcze   zanim   wszedłem   do   pokoju   Belle. I znalazłem zatkniętą za lustro... chustkę do nosa, którą Belle malując się starła nadmiar szminki i którą zatknęła za lustro nad kominkiem. Włożyłem ją do nesesera,  wziąłem  kapelusz  i wyszedłem.  Podjechałem   na   autostop   kawałek   drogi   jakąś   ciężarówką, kiedy się spostrzegłem, że nie mam przy sobie pieniędzy. Rozumiecie, to także odgrywało rolę; nie mogłem zrealizować  czeku;  nie mogłem  wysiąść  z tej     ciężarówki, żeby wrócić do miasta po pieniądze. Nie mogłem. Więc  dalej  szedłem pieszo,  podjeżdżałem,  jak się dało, spotkanymi samochodami. Jedną noc przespałem na stercie trocin w tartaku, jedną noc w chacie murzyńskiej, jedną noc w wagonie towarowym na bocznicy.   Potrzebne   mi   było   tylko   wzgórze,   gdzie mógłbym poleżeć, rozumiecie. Wtedy poczułbym się dobrze. Człowiek, kiedy żeni się ze swoją własną żoną, zaczyna od samego początku drapać się pod górę... może nawet  drapiąc.  Kiedy  żeni  się z  cudzą  żoną, zaczyna drapać się pod górę z dziesięcioletnim może opóźnieniem... od miejsca, na które już wdrapał się, drapiąc, ktoś inny. Potrzebne mi było tylko wzgórze, gdzie mógłbym poleżeć przez chwilę.

-  Dureń - szepnęła kobieta. - Biedny dureń.

Stała wciąż za drzwiami. Przez sień przeszedł z tylnej części domu Wytrzeszcz. Minął ją bez słowa i wyszedł na ganek.

-  Chodźcie - powiedział. - Załadujmy to. Słyszała, jak tamci dwaj odchodzą z Wytrzeszczeni.

Stała tam. A potem słyszała, jak nieznajomy chwiejnie wstaje z krzesła i przechodzi przez ganek. I zobaczyła go - nikłą sylwetkę tylko trochę ciemniejszą od tła, jakim było ciemne niebo - szczupłego człowieka w luźnym ubraniu, o włosach rzednących, potarganych, zupełnie pijanego.

-  Nie  karmią  go  porządnie - szepnęła  kobieta. Stała nieruchomo, oparta lekko o ścianę, gdy odwrócił się do niej.

-  Odpowiada pani takie życie? - zapytał. - Dlaczego pani to robi? Jest pani jeszcze młoda. Mogłaby pani wrócić do miasta i bez trudu urządzić się lepiej.

Stała nieruchomo, z rękami założonymi na piersiach, oparta lekko o ścianę.

-  Biedny wystraszony dureń - powiedziała.

-  Widzi pani - wyjaśnił - brak mi odwagi. Uszła ze, mnie. Mechanizm jest cały, ale nie działa. - Niezdarnie przesunął rękę po jej policzku. - Pani jest jeszcze młoda.

Nie poruszyła się czując dotknięcie tej ręki, błądzącej po jej twarzy, jak gdyby on chciał poznać kształt i układ jej kości policzkowych, budowę mięśni.

-  Życie przecież przed panią. Ile pani nią lat? Nie więcej  niż  trzydzieści.  - Mówił zniżonym  głosem, niemal szeptem.

Ona jednak, gdy się odezwała, nie zniżyła głosu, wciąż nieruchoma, z rękami założonymi na piersiach.

-  Dlaczego pan rzucił żonę? - zapytała.

-  Dlatego że jadła krewetki - wyjaśnił. - Nie mogłem... Widzi pani, to był piątek i pomyślałem, że w   południe   mam   znów   pójść   na   stację   i   wziąć skrzynkę krewetek z pociągu, i wracać do domu licząc po sto kroków i przekładając ją z ręki do ręki... I to...

-  Robił  pan to  codziennie?  - zapytała  kobieta.

-  Nie. Tylko w piątek. Ale przez pełne dziesiąć lat, odkąd się pobraliśmy. I ciągle jeszcze nie cierpię zapachu krewetek. Ale już by mi nie chodziło o to,

że muszę je zanosić do domu. To mógłbym wytrzymać. Tylko że z tej paczki kapało. Przez całą drogę zawsze kapało i kapało, aż po pewnym czasie zacząłem chodzić sam za sobą na stację i stawałem z boku, i patrzyłem, jak Horace Benbow odbiera tą skrzynkę z pociągu i wyrusza z nią do domu, i co sto kroków przekłada ją z ręki do ręki... Szedłem za nim i myślałem: "Tutaj leży Horace Benbow w zanikającym szeregu małych, smrodliwych plam na chodniku w stanie Missisipi."

-  Aha - powiedziała kobieta.

Oddychała spokojnie, z założonymi rękami. Ruszyła od drzwi. Cofnął się i poszedł za nią przez sień. Weszli do kuchni, w której paliła się lampa.

-  Musi  pan wybaczyć,  że  tak  wyglądam - powiedziała kobieta.  Podeszła  do  skrzynki za piecem, wyciągnęła ją stamtąd i stanęła nad nią, ukrywając ręce w sukni na piersiach. Benbow stał na środku kuchni. - Muszę go trzymać w tej skrzynce, żeby szczury się do niego nie dostały - powiedziała.

-  Co? - zapytał Benbow. - Co to jest? - Podszedł i zajrzał do skrzynki. Leżało w niej śpiące, niespełna roczne dziecko. Spokojnie popatrzył na mizerną twarzyczkę. - Aha - powiedział - pani ma syna.

Oboje patrzyli na mizerną twarzyczkę śpiącego dziecka. Na zewnątrz dały się słyszeć kroki; ktoś wszedł na kuchenny ganek. Kobieta kolanem pchnęła skrzynkę w kąt, gdy do kuchni wchodził Goodwin.

-  Dobra jest - oznajmił. - Tommy zaprowadzi pana do ciężarówki. - I odszedł w głąb domu.

Benbow spojrzał na kobietę. Wciąż jeszcze ukrywała ręce w sukni na piersiach.

-  Dziękuję  za  kolację  -  powiedział.   -  Kiedyś może... - Patrzył na nią. Przyglądała mu się z twarzą nie tyle posępną,  co zimną,  spokojną.  - Może mógłbym coś zrobić dla pani w Jefferson? Przysłać pani coś, czego potrzeba...

Błyskawicznym, krągłym ruchem wysunęła ręce z fałd sukni i natychmiast ukryła je z powrotem.

-  Tyle   tych   pomyj   i   prania...   Mógłby   mi   pan przysłać takie drewniane kopytko - powiedziała - do usuwania skórki z paznokci.

Tommy i Benbow wyszli z domu i gęsiego schodzili ze wzgórza zapuszczoną drogą. Benbow obejrzał się. Wysoka, wąska ruina domu sterczała na tle nieba ponad splątaną masą cedrów, ciemna, samotna, nieprzenikniona. Droga, zbyt głęboka, żeby być prawdziwą drogą, i zbyt płaska, żeby być rowem, była właściwie szramą wyżłobioną w ziemi, zrytą przez zimowe zalewy, zarosła paprociami, pełną zgniłych liści i gałęzi. Benbow szedł nikłą ścieżką - śladami stóp, które wdeptały tę gnijącą roślinność w glinę. W górze poprzez łukowate sklepienie drzew przeświecało niebo. Zakręcając droga stawała się coraz bardziej spadzista.

-  To gdzieś tutaj widzieliśmy tę sowę - przypomniał sobie Benbow.

Idący przed nim Tommy parsknął śmiechem.

-  On i przed sową miał stracha, głowę dam - powiedział.

-  Tak - odpowiedział Benbow.

Szedł za niewyraźną postacią Tommy'ego, starając się stąpać ostrożnie i mówić ostrożnie, z owym tępym skupieniem człowieka pijanego.

-  Niech mnie gęś kopnie, jak on nie jest na j cholernie j bo jacy biały, jakiego w życiu widziałem - rozgadał się Tommy. - Tą ścieżką podchodził do ganku, a tu pies wylazł spod domu i do niego, i dalej obwąchiwać mu obcasy, jak to pies, i niech mnie gęś kopnie, a on wtedy odskoczył, jakby był na bosaka, a ten pies to była jakaś żmija czy co, i złapał się za ten mały autemutyczny pistolet, i na śmierć tego psa zastrzelił. Niech mnie szlag, jak nie zastrzelił.

-  Czyj to był pies? - zapytał Benbow.

-  A mój - odpowiedział Tommy. Zachichotał. - Stary pies, co by i pchły nie ukrzywdził, jakby nie musiał.

Droga opadła w dół i wyrównała się. Piach szemrał pod butami Benbowa, odmierzającego staranne kroki. Na jasnym tle piasku Benbow widział teraz wyraźnie Tommy'ego, który szedł na pozór bez żadnego wysiłku, stawiając nogi do wewnątrz, szurając jak muł na piaszczystym terenie, tak że piach z sykiem, słabymi podmuchami odlatywał spod jego bosych stóp do tyłu.

Drogę dużym, nieforemnym cieniem przekreślało ścięte drzewo. Tommy przełazi przez nie, a Benbow pogramolił się za Tommym, wciąż starannie, ostrożnie, przez tę masę listowia jeszcze nie uschniętego, jeszcze pachnącego zielenią.

-  To   także...   -   powiedział   Tommy.   Odwrócił się. - Niesporo przejść, co?

-  Zupełnie dobrze - powiedział Horace. Stanął już na równe nogi. Tommy szedł dalej.

-  To także Wytrzeszcz - powiedział Tommy. - Potrzebne takie zawalenie drogi? Tyle z tego, że musimy całą milę iść do tych ciężarówek. Mówiłem mu, ludzie  tu przyjeżdżają kupować  od Lee będzie  już cztery lata, a jeszcze nikt nie narobił kłopotu. I jak tu może przejechać to jego wielkie samochodzisko? Ale nie dał sobie przetłumaczyć. Niech mnie gęś kopnie, jak on się nie boi swojego rodzonego cienia.

-  Ja też bym się bał - powiedział Benbow - gdybym miał jego cień.

Tommy parsknął śmiechem niegłośno. Droga była teraz jak czarny tunel, którego chodnik stanowiła nienamacalna, trupia poświata piachu. "To gdzieś tutaj ścieżka skręca do źródła" - pomyślał Benbow usiłując rozpoznać miejsce, gdzie ścieżka wyszczerbiała ścianę zarośli. Szli dalej.

-  Kto prowadzi tę ciężarówkę? - zapytał Benbow. --Jeszcze ktoś z Memphis?

-  A jakże - przytkknął Tommy. - To ciężarówka Wytrzeszcza.

-  Nie mogą ci z Memphis siedzieć w Memphis i pozwolić, żebyście pędzili tę waszą whisky w spokoju?

- W tym są pieniądze - powiedział Tommy. -

    Nie ma pieniędzy, jak się tak sika pomału kwaterki - i półgalony. Lee robi to, żeby żyć, załapać tych parę dolarów dodatkowo. Pieniądze są dopiero, jak się robi whisky ciurkiem i w mig się wypycha.

-  Aha - powiedział Benbow. - No, ja bym chyba wolał konać z głodu niż mieć koło siebie tego człowieka.

Tommy parsknął śmiechem.

-  Wytrzeszcz nie jest zły. Tylko że trochę dziwny. - Szedł dalej, bezkształtna postać na tle przyćmionej poświaty drogi, piaszczystej drogi. -- Niech x       mnie gęś kopnie, jak on nie jest cudak. No, może nie?

-  Tak - powiedział Benbow. - W całej pełni.

Ciężarówka stała tam, gdzie droga, znowu gliniasta, zaczynała się podnosić ku wysypanej żwirem szosie. Paląc papierosy siedzieli na błotniku dwaj mężczyźni; wysoko nad nimi przez gałęzie drzew przeświecały północne gwiazdy.

- Nie   spieszyliście   się   -   powiedział   jeden   z

nich. - A ja chciałem być o tej porze już niedaleko miasta. Kobieta na mnie czeka.

         - Na pewno - powiedział drugi. - Rozłożyła się już na wznak i czeka.

           Ten pierwszy sklął go.

        - Tak się spieszyliśmy,  jak mogliśmy - powiedział Tommy. - Czemu wy tu jeden z drugim jeszcze latarni nie wywiesicie? Jakbyśmy ja i on byli policją, już byśmy was mieli. A jakże.

- A...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wiolkaszka.pev.pl
  •