[ Pobierz całość w formacie PDF ]

FAULKNER WILLIAM

OPOWIADANIA

TOM II

UGÓR

Czym byliśmy, nie wiem. Kiedyśmy wyruszali, wszyscy z wyjątkiem Comyna byliśmy Amerykanami, ale od Tego czasu minęły już trzy lata, a nie przypuszczam, żeby kie­dykolwiek w ciągu tych trzech lat chciało się nam — w na­szych brytyjskich kurtkach z brytyjskimi skrzydełkami na kołnierzach i nierzadko z orderowymi baretkami'-— w ogóle zastanawiać, czym jesteśmy, roztrząsać czy sobie przypo­minać*

I owego dnia, w ów wieczór, jeszcze bardziej nie dorasta­liśmy do tego zagadnienia czy też przerastaliśmy je może: byliśmy wtedy gdzieś poniżej czy może,powyżej świado­mości tego, żeśmy \v ciągu tych trzech lat nawet się nie zastanawiali. Subadar — bo później i z nami był, w tur­banie, z gwiazdkami majora — powiedział, że jesteśmy jak ludzie, którzy usiłują poruszać się w wodzie.

Ale niedługo to się przeczyści — powiedział — ten wyziew nienawiści i słów. Jesteśmy jak ludzie, którzy usiłują poruszać się w wodzie i z zapartym tchem patrza na swoje straszliwe, nieskończenie znikome kończyny, pa­trzą jedni na drugich, na swój straszliwy bezruch, nie~db- tykając się wza-jemnie nie mając ze soba żadnego kontak­tu," wyzuci ze. wszystkiegojprócz..niemocy X pragnierilS)

Jechaliśmy samochodem do Amiens: Sartoris przy kie­rownicy, obok Sartorisa sterczący niczym kukła strzelecka, wyższy od niego o pół głowy Comyn, a za nimi, na tyl­nym siedzeniu, my trzej — ¿ubadar, Bland i ja — przy czym każdy miał w kieszeni jedną czy dwie butelki. To

znaczy, każdy z wyjątkiem subadara. Subadar, przysa­dzisty, tęgi i nieduży, wstrzemięźliwością odznaczał się ko­losalną. W owym wirze alkoholu, w który myśmy już uciekli — zresztą daremnie, bo przecież uciec od samych siebie nie można — on był jak opoka; spokojnie dudnił tym swoim poważnym, czterokrotnie za głębokim jak na niego basem:

—              Tam w kraju byłem księciem. Ale wszyscy ludzie są braćmi.

Teraz, po dwunastu latach, myślę, że byliśmy wtedy jak pluskolce w powierzchni wody — samotne, nie mające żadnego celu, a przecież niezmordowane. Nie na powierż- chni, tylko wewnątrz powierzchni, w granicach owej linii demarkacyjnej między powietrzem a wodą byliśmy jak pluskolce czasami zanurzone, czasami nie. Chyba patrzy­liście nieraz na falę wezbraną bez żadnej widocznej przy­czyny w jakiejś zatoce, w płytkiej, zacisznej zatoce, nieco złowieszczej w spokoju swej powszedniości, kiedy gdzieś hen, za pociemniałym horyzontem cichła szalejąca burza. Otóż to była właśnie taką woda, a .my./— szczątki wraków z tej "ostatniej burzy unoszące się- w jej powierzchni. Na­wet z perspektywy lat dwunastu nie widzę tego jaśniej. To nie miało ani początku, ani końca. Ni stąd, ni zowąd, nie bacząc na burzę, od której uciekliśmy, i na obce wy­brzeże, od którego nie mogliśmy uciec, w głos wyliśmy, że w tym zawieszeniu-wezbranej fali umieramy *— chociaż przedtem, zbyt młodzi, nie zdążyliśmy żyć.

Zatrzymaliśmy samochód na środku szosy, żeby znowu się napić. Ziemia była ciemna i pusta. I cicha; właśnie tę ciszę mogliśmy dostrzec, zauważyć. Słychać było, jak zie­mia oddycha, jak gdyby budziła się po narkozie, jak gdyby nie wiedziała, nie wierzyła jeszcze, że już nie śpi,.

—              Ale teraz jest pokój — powiedział subadar. —Wszyscy ludzie są braćmi.

—              Pan kiedyś^przemawiał w Oxford Union* przy­pomniał sobie, Bland.

| Słynne oksfordzkie stowarzyszenie, w którym wiele pokoleń mę­żów stanu zdobywało umiejętność wygłaszania przemówień.

Miał jasne włosy i był wysoki. Kiedy przechodził przez salę, w której siedziały kobiety, ciągnęło się za nim west- tchnienie podobne do owego rozbulgotanego syku, jaki się ciągnie za promem sunącym na pochylnię przystani. Po­chodził z Południa, tak jak Sartoris; ale latał nie tak jak Sartoris, więc w ciągu pięciu miesięcy jego służby w na­szej^eskadrze nikt nigdy nie widział na jego maszynie śla­du po kuli. A jednak został tu przeniesiony z jakiegoś ba­talionu oksfordzkiego — był stypendystą Rhodesa — już z szarżą i odznaczeniem za ranę. Kiedy miał w czubie, mó­wił o swojej żonie, chociaż wiedzieliśmy wszyscy, że nie jest żonaty. .

Wziął od Sartorisa butelkę i pociągnął łyk.

—              Mam prześliczną żoneczKę — rozpoczął. — Pozwólcie, że wam o niej opowiem. ''

jUl Nie opowiadaj — zaprotestował Sartoris. — Daj ją Comynowi. Jemu potrzeba dziewczyny.

—              Dobrze — zgodził się Bland. — To ją sobie weź, Co- myn.

—              Blondynka?' — zapytał Comyn.

•              — Nie wiem — powiedział Bland. Odwrócił się do suba- dara* — Pan kiedyś przemawiał w Oxford Union. Pamię­tam.

—              Aha — przytaknął subadar. — W Oksfordzie. Owszem.

—              Wolnp mu się kształcić razem z dobrze urodzonymi

0              jasnej skórze, ale ich stopień oficerski już nie dla niego, bo pozycja społeczna to sprawa koloru skóry, a nie rodo­wodu czy manier — zauważył Bland.

Walka jest ważniejsza niż prawda — powiedział su­badar — trzeba więc się ograniczać do nadawania prestiżu

1              przywilejów/ bojowych tylko nielicznym, żeby nie straciła popularności u tyeh licznych, którzy muszą w niej polec.

—              Dlaczego walka ważniejsza?, — zapytałem. — Myśla­łem, że tę walkę toczy się po to, by raz na zawsze skończyć z wojnami.

Subadar, jakby chcąc śię usprawiedliwić, rozłożył ręce — posępnie, spokojnie.

^— Powiedziałem tak, bo sam w tym momencie byłem

białym. Dla człowieka rasy białej ważniejsza jest walka, bo on jest tylko tym, czego sam potrafi dokonać; bo on cały sprowadza się tylko do tego.

—              Więc wy, kolorowi, sięgacie wzrokiem dalej niż my?i

—              Zawsze widzi się więcej patrząc na światło z ciemno­ści niż patrząc -ze światła w ciemność. Na tej zasadzie zbu­dowana jest luneta. Soczewka w niej może tylko drażnić ludzi tym, czego zmysły, które pragną i cierpią, nie zdo­łają nigdy im potwierdzić.

—              Więc co pan widzi? — zapytał Bland.

—              Ja widzę dziewczyny — rozmarzył się Comyn.Wi­dzę całe akry, akry ich włosów, żółte jak łany pszenicy, i siebie pośród tych łanów. Widzieliście kiedy psa biega­jącego po polu pszenicy? Widział to który?

—              Nie uganiam się za babami — powiedział Bland. ^

Comyn na przednim siedzeniu odwrócił się, tęgi i ogrom-,

ny. Zdrowe byczysko jak każdy, kto się wychował na świe­żym powietrzu. Było co oglądać, kiedy go w cockpit Del­fina wciskali dwaj mechanicy nie inaczej niż dwie po-‘ kojówki, które przygotowując nocleg dla niespodziewanego gościa, wpychają w za małą po włóczkę poduszki wielki wałek kanapy.

—              Dasz szylinga, to ci łeb rozwalę — burknął.

—              Więc pan wierzy w rację człowieka? — zapytałem.

—              Dacie szylinga, to wam wszystkim łby porozwalam ^ burknął Comyn.

—              Wierzę w żałosność człowieka — odrzekł subadar. — Tak lepiej.

—              No, to ja wam dam szylinga — burknął Comyn.

—              Dobrze — powiedział Sartoris. — Czy który z was kiedy próbował whisky w nocnym plenerze?

Comyn wziął butelkę i napił się.

—              Całe ich akry — powiedział. — I te bielutkie kobiece okrągłości połyskują w rozfalowanej pszenicy.

Tak więc w tej ciemnej ciszy na opuszczonej szosie mię­dzy dwoma polami buraków piliśmy znowu i fala pijań­stwa zaczęła powracać. Wracając stamtąd, dokądkolwiek zdążyła odpłynąć, mgliście napływała na nas i na poważ­

nego, trzeźwego subadara-opokę, aż nagle zabrzmiał jak we śnie jego daleki, spokojny głos i usłyszeliśmy* że wszyscy jesteśmy braćmi. Już był tam wtedy Monaghan, który w pełnym blasku reflektorów swego samochodu, w czapce Królewskiego Korpusu Lotniczego i w amerykańskiej kurtce ze zwisającymi, częściowo oderwanymi naramien­nikami stał przy naszym samochodzie i pił z butelki Comy- na. Obok Monaghana stał jakiś drugi mężczyzna, również w kurtce, ale krótszej i schludniejszej niż nasze, i z ban­dażem na głowie.

—• Pobiję cię — burczał Comyn. —^ Dam ci tego szy­linga.

—              Dobrze — zbył Comyna Monaghan.

Napił się jeszcze.

—              Wszyscy jegteśmy braćmi.— powiedział subâdar. j-* Czasem zatrzymujemy się nie w tym zajeżdzie, co trzeba. Myślimy, że jest noc, i zatrzymujemy się, kiedy jest dzień. To wszystko.

''■ftp Suwerena ci dam — nie ustępował Comyn.

—              Dobrze — powtórzył Monaghan.

Podał butelkę tamtemu z obandażowaną głową.

—              Dzięki —r odmówił tamten. — Dość jeszcze mam.

—              Pobiję go — oświadczył Comyn.

■              ‘ 4^ To dlatego, że umiemy kierować się tylko sercem — ciągnął subadar —■ chociaż wzrokiem sięgamy poza serce.

Niech mnie diabli, jeżeli go pobijesz — powiedział Monaghan. -^\On jest mój.

Odwrócił się do tamtego z zabandażowaną głową. ûmm Może nie jesteś mój? Masz, łyknij!

7— Dość mam, dzięki, panowie — podziękował tamten.

Ale nie sądzę, żeby którykolwiek z nas zwracał na niego specjalną uwagę, dopóki nie znaleźliśmy się w „Cloche- Clos”. W lokalu było pełno ludzi, hałasu i 'dymu. Kiedyśmy tam weszli, hałas urwał się jak dźwięk struny nagle prze­ciętej, przy czym jeden koniec tej struny, odskakując, skur­czył się i splątał w jakiś węzeł zgorszenia i konsternacji na rozedrganych wokoło twarzach, a kelner — staruszek w brudnym fartuchu — zaczął się cofać na nasz widok

z ustami rozdziawionymi i z takim wyrazem zgrozy i nie­wiary, jakby był ateistą w obliczu Chrystusa albo sza­tana. Poprzedzani przez cofającego się kelnera, pod ostrza­łem oburzonych spojrzeń, przeszliśmy przez salę i zajęliśmy stolik w sąsiedztwie stolika trzech oficerów francuskich,^ którzy też na nas patrzyli z takim samym zdumieniem,1 potem oburzeniem,’a potem gniewem. Wstali wszyscy trzej jednocześnie. Cała sala, cisza tej sali rozbrzmiała głosami staccato, jak terkotem kaemów. Dopiero wtedy, odwróci­łem się i spojrzałem po raz pierwszy na towarzysza Mo- naghana, na jego zieloną kurtkę, schludne czarne bry­czesy, czarne buty i bandaż. Z tym bandażem na głowie, z twarzą uprzejmą i ogłupiałą, pozacinaną najwidoczniej przy ostatnim goleniu, blady i chory, wyglądał, tak, jakby Monaghan poczynał sobie z nim dość brutalnie. Okrągło- licy, niestary, w swoim nieskazitelnym bandażu, służącym tylko do podkreślenia, jak wiele pokoleń dzieli go od su- badara w turbanie, siedział później u boku niechlujnego dzikusa, Monaghana, pośród zgorszonych, zelżonych Fran­cuzów, i z uprzejmym, czujnym zainteresowaniem śledził, zdawałoby się, własną walkę ze stanem zamroczenia po tych ilościach alkoholu, jakie pod presją Monaghana mu­siał wypić. Miał w sobie coś z Antoniusza, siedząc tak w sztywnej wojskowej postawie, z każdym guzikiem na swoim miejscu, ze świeżymi śladami brzytwy na wygolo­nym podbródku i w tej niepokalanej bieli bandaża, głę­boko zadumany, zapatrzony, zdawałoby się, w jakiś jaśnie­jący ponad nagłym, niewytłumaczalnym chaosem prze­czysty płomień pewności, jak ma się zachowywać człowiek. A potem spostrzegłem drugiego towarzysza Monaghana'-?* amerykańskiego żandarma. Żandarm nie pił. U boku Niem­ca skręcał sobie papierosa za papierosem z tytoniu* który wysypywał z płóciennego woreczka.

Monaghan, z drugiej strony Niemęa, napęłniał swoją szklankę.

—              Dziś rano go strąciłem — powiedział. — Zabiorę go do domu.

—              Dlaczego? — zapytał Bland. — Co chcesz z nim ro­bić?

—              Dlatego że on należy do mnie — wyjaśnił Monaghan. Postawił napełnioną szklankę przed Niemcem. — Masz, Pij!

-- Kiedyś myślałem, żeby zabrać jednego takiego do do­mu dla żony —'powiedział Bland. — Na dowód, że napraw­dę byłem tylko na wojnie. Ale mi się nie udało znaleźć żadnego dobrego, to znaczy, żadnego całego.

—** No! — powtórzył Monaghan. — Pij!

—• Mam dość. — Niemiec potrząsnął głową. — Mam dość cały dzień.

—              Chce pan % nim jechać do Ameryki? — zapytał go Bland.

—              Tak. Chciałbym, z przyjemnością. Dzięki.

Pewnie, że z przyjemnością — powiedział Monag­han. — Już ja zrobię z ciebie człowieka. Pij!

Niemiec podniósł szklankę, ale tylko trzymał ją w ręce. Twarz jego, chociaż napięta, błagalna, prześwietlona była dziwną pogodą — pogodą ducha, jaką daje świadomość zwycięstwa odniesionego riad samym sobą. Przypuszczam, że właśnie tak pogodnie niektórzy pierwsi ginący w mę­kach chrześcijanie patrzyli w cyrku na lwy. W dodatku czuł się niedobrze. Nie z powodu wypitego alkoholu, z po­wodu rany w głowię.

Mam w Beyreuth żonę., i małego. Mój syn. Nie wi­działem jego wcalę.

•— Ach.— powiedział subadar — Beyreuth. Byłem tam kiedyś wiosną.

H Ach B powiedział Niemiec. Spojrzał szybko na su- badara. — So? Ta muzyka?

—              Właśnie — rzekł subadar. — W tej waszej muzyce kilku z was odczuło, czym jest prawdziwe braterstwo, za­kosztowało go, żyło nim. My, pozostali, tylko wzrokiem potrafimy sięgać. Ale przynajmniej przez chwilę podąża­my za nimi słuchając tej muzyki.

—              A potem musimy wracać — zmartwił się Niemiec. — To dobrze nie jest. Dlaczego musimy wracać zawsze?

—              Bo jeszcze nie czas iść dalej — powiedział subadar. — Ale niedługo... Ten czas już nie jest tak daleki jak dawniej.

-              Już nie.

—              Tak — przytaknął Niemiec. — Klęska będzie dobra dla nas. Klęska jest dobra dla sztuki; zwycięstwo to do­brze nie jest.

—              Więc przyznajecie, żeście dostali w skórę — zauwa-, żył Comyn.

Znów się pocił, a Sartoris miał nozdrza zupełnie białe. Pomyślałem o tym, co powiedział subadar o ludziach w wo­dzie. Tylko że naszą wodą było pijaństwo: ta izolacja za­mroczenia, kiedy alkohol pobudza ludzi do krzyku i śmie­chu, i do walki z własną niemożliwą do zniesienia jaźnią,, od której po pijanemu jeszcze bardziej chce się uciec, a jeszcze mniej ma się po temu możliwości. Głośno i za głośno krzyczeliśmy do siebie, nieświadomi czarnej burzo-( wej chmury zelżonej Francji (nieustannie odchodzono od stolików; goście tłoczyli się teraz przy wysokim kontua­rze, gdzie siedziała la patronne, staruszka w okularach w stalowej oprawie, pochylona nad leżącym przed nią w otwartej szufladzie kłębem roboty na drutach), przema­wialiśmy do siebie obcymi językami z głębi naszych od­osobnień, z których nie mogliśmy się wydostać, wrze­szczeliśmy raz po raz, wzajemnie się nie słuchając, kiedy zagłuszeni przez nas Niemiec i subadar jakimś jeszcze bardziej dla nas obcym językiem rozmawiali spokojnie

o              muzyce, o sztuce, o zwycięstwie zrodzonym z klęski. A za oknami w chłodnych listopadowych mrokach wisiała nie­pewność, koszmarne niedowierzanie, niedobudzenie i wciąż jeszcze działająca czarna magia dawno wysłowionych żądz i zaborczości strój nycji we flagi, zakutych w pełną zbroję.

—              Jak Boga kocham, Irlandczyk jestem z chałupy ,— wrzasnął Monaghan. —- Właśnie tak.

—              Co z tego? — zapytał Sartoris. Nozdrza miał białe, twarz bardzo czerwoną.

Jego brat bliźniak poległ w lipcu. Latał w podległej nam eskadrze Camelów i on był tam, na miejscu, kiedy >

to się stało. Potem codziennie przez tydzień natychmiast po powrocie z lotu zwiadowczego napełniał zbiorniki i bę­bny kaemów i znów odlatywał, już sam. Pewnego dnia ktoś zobaczył, jak on krąży na wysokości jakichś pięciu tysięcy stóp nad starym aeroplanem typu Ak. W. Przy­puszczam, że ten drugi facet, który był z jego bratem owego poranka, zauważył znaki rozpoznawcze na maszynie do...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wiolkaszka.pev.pl
  •