[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Philip Jose Farmer
Gdzie wasze ciała porzucone
przekład : Piotr Cholewa
1. 2. 3. 4. 5. 6. 7. 8. 9. 10. 11. 12. 13. 14. 15. 16.
17. 18. 19. 20. 21. 22. 23. 24. 25. 26. 27. 28. 29. 30.
Philip Jose Farmer Gdzie wasze ciała ...
. 1 .
Żona trzymała go w ramionach, jakby miała nadzieję odepchnąć śmierć
- Boże mój - zapłakał - jestem już martwy.
Drzwi do pokoju otworzyły się. Zobaczył olbrzymiego dromadera,
usłyszał brzęk dzwoneczków na jego uprzęży, poruszanych gorącym wiatrem
pustyni. Potem pojawiła się wielka, czarna twarz pod ogromnym czarnym
turbanem. Przez drzwi wkroczył czarny eunuch z gigantyczną szablą w dłoni.
Śmierć, Ta Która Niszczy Rozkosz i Rozdziela Towarzyszy, w końcu przybyła.
Czerń. Nicość. Nie wiedział nawet, że jego serce przestało bić na
zawsze. Nicość.
A potem otworzył oczy. Serce biło mocno. Był silny, bardzo silny!
Podagryczne bóle w stopach, cierpienia, o które przyprawiała go wątroba,
tortury sprawiane przez serce, wszystko zniknęło.
Było tak cicho, że słyszał szum własnej krwi. Był sam w świecie bez
dźwięków.
Przestrzeń zalewało równe, jasne światło. Widział, lecz nie rozumiał
tego, co widzi. Czym były te przedmioty nad nim, po bokach, z dołu? Gdzie
się znalazł?
Spróbował usiąść - i ogarnęło go tępe przerażenie. Nie było na czym
siedzieć - wisiał w pustce. Przesunął się do przodu, bardzo wolno, jakby w
basenie pełnym rzadkiego syropu. O stopę od czubków palców zobaczył pręt z
jasnoczerwonego metalu. Pręt opadał z góry, z nieskończoności i znikał w
nieskończoności w dole. Spróbował pochwycić ten najbliższy twardy
przedmiot, lecz coś go powstrzymało. Jakby jakieś siły odpychały go,
odsuwały.
Powoli wykonał salto. Nieznana siła zatrzymała jego palce o jakieś
sześć cali od pręta. Wyprostował się i posunął jeszcze o ułamek cala
naprzód. Jednocześnie zaczął się obracać wokół podłużnej osi ciała. Głośno
wciągnął powietrze. Wiedział, że nie ma nic, za co mógłby się chwycić,
lecz ogarnięty paniką próbował złapać się czegokolwiek i nie potrafił
powstrzymać gwałtownego ruchu ramionami.
Spoglądał teraz "w dół"; a może właśnie "w górę"? Cokolwiek to było,
był to kierunek przeciwny do tego, w którym zwracał twarz w chwili
przebudzenia. Nie miało to znaczenia. "Nad" nim i "pod" nim było to samo.
Wisiał w przestrzeni, utrzymywany przez niewidoczny i niewyczuwalny kokon.
Sześć stóp "pod" nim znajdowało się ciało kobiety o bardzo bladej skórze.
Była naga i całkowicie pozbawiona włosów. Wyglądała na śpiącą. Miała
zamknięte oczy, a jej piersi unosiły się i opadały w powolnym rytmie. Nogi
trzymała złączone i wyprostowane, ręce wyciągnięte wzdłuż boków. Obracała
się wolno, niby kurczak na rożnie.
Siła, która nią poruszała, działała także na niego: Powoli odwrócił
się od kobiety, żeby zobaczyć wokół siebie inne, też bezwłose ciała
mężczyzn, kobiet i dzieci w milczących, obracających się szeregach. Nad
nim wirowało nagie, również nieowłosione ciało Murzyna.
Opuścił głowę tak, by spojrzeć ku swoim stopom. On także był nagi i
pozbawiony włosów. Miał gładką skórę, wyraźnie zaznaczone mięśnie brzucha,
na jego udach widać było napięte, silne, młode muskuły. Zniknęły żyły,
wystające przez skórę niby błękitne falochrony. Nie było to już ciało
zniedołężniałego, chorego, sześćdziesięciodziewięcioletniego starca, który
jeszcze kilka chwil temu konał. Zniknęła też ponad setka blizn.
Zdał sobie sprawę, że żadne z otaczających go ciał nie należało do
ludzi starych: Wszyscy wydawali się mieć po około dwadzieścia pięć lat,
choć dokładny wiek trudno było określić, gdyż bezwłose głowy i łona
sprawiały, że robili wrażenie starszych i młodszych jednocześnie.
Kiedyś przechwalał się, że nie wie, co to lęk. Teraz strach wyrwał mu
z gardła rozpaczliwy krzyk. Czuł przerażenie, które tłumiło radość
wywołaną tym, że znowu żyje.
Z początku był tym oszołomiony. Potem położenie w przestrzeni i nowe
otoczenie zmroziły mu zmysły. Widział i odczuwał jak przez grubą,
zmętniałą szybę. Po kilku sekundach coś w nim pękło. Usłyszał to niemal,
jak gdyby otworzyło się okno.
Świat nabrał kształtu, który postrzegał, choć nie potrafił zrozumieć.
Z góry, po obu stronach i z dołu, unosiły się ciała, ułożone w pionowych i
poziomych rzędach. Pionowe oddzielone były od siebie czerwonymi prętami,
cienkimi jak kije od szczotki. Jeden znajdował się o dwanaście cali od
stóp śpiących, drugi dwanaście cali od ich głów. Sześć stóp dzieliło każde
ciało od innych, z góry, z dołu i po obu stronach..
Pręty wznosiły się z otchłani bez dna i biegły w otchłań bez pułapu.
Szarość, w której znikały i one i ciała, z góry i z dołu, z prawej i z
lewej, nie była ani ziemią, ani niebem. W dali nie było nic prócz mgiełki
nieskończoności.
Po jednej stronie miał śniadego człowieka o toskańskich rysach, po
drugiej Hinduskę, a za nią wysokiego mężczyznę, który wyglądał na nordyka.
Dopiero przy trzecim obrocie zrozumiał, dlaczego wydał mu się dziwny.
prawa ręka, od miejsca tuż poniżej łokcia, była czerwona. Wydawało się, że
brakuje na niej zewnętrznej warstwy skóry.
Chwilę później i kilka rzędów dalej, zobaczył ciało dorosłego
mężczyzny, któremu brakowało skóry i wszystkich mięśni twarzy.
Były też inne niezupełnie kompletne ciała. W dali dostrzegł
niewyraźnie szkielet i plątaninę narządów w jego wnętrzu.
Ogarnięty przerażeniem, obracał się i obserwował, a serce waliło mu
mocno. Zdążył się już domyślić, że znajduje się w jakiejś gigantycznej
komorze i że metalowe, pręty emitują rodzaj siły, która podtrzymuje i
obraca miliony - może miliardy - ludzkich istot.
Gdzie mogło być takie miejsce?
Z pewnością nie w mieście Triest, które w 1890 roku należało do
Cesarstwa Austro - Węgierskiego.
Nie było to niebo ani piekło, o jakim kiedykolwiek słyszał czy czytał,
a uważał, że zdołał zaznajomić się z każdą teorią na temat tamtego świata.
Umarł. A teraz żył. Przez całe życie śmiał się z życia pozagrobowego.
I po raz pierwszy musiał przyznać, że się mylił. Ale nie było nikogo, kto
mógłby powiedzieć: "A nie mówiłem ci, przeklęty niedowiarku?"
Z tych milionów ludzi on jeden był przytomny.
Wirując w tempie mniej więcej jednego pełnego obrotu na dziesięć
sekund zobaczył jeszcze coś, , co spowodowało, że aż sapnął ze zdumienia.
Pięć rzędów od niego unosiło się ciało, które na pierwszy rzut oka zdawało
się ludzkie. Ale żaden przedstawiciel Homo sapiens nie miał trzech palców
i kciuka przy każdej dłoni ani czterech palców u stóp. Ani takiego nosa i
wąskich, czarnych, skórzastych warg, podobnych do psich. Ani moszny z masą
małych guzów. Ani tak dziwacznie pofałdowanych uszu.
Przerażenie minęło. Jego serce przestało bić w szaleńczym tempie, choć
nie wróciło jeszcze do normalnego rytmu. Umysł zaczął pracować. Trzeba
przecież znaleźć wyjście z sytuacji, w której był równie bezradny jak
prosię na rożnie. Musi dostać się do kogoś, kto potrafi mu wyjaśnić, jak
się tu znalazł i dlaczego. Postanowić - znaczyło działać.
Podciągnął nogi, kopnął i stwierdził, że ta akcja - a raczej jej
reakcja - przesunęła go o pół cala. Kopnął znowu i przesunął się dalej,
wbrew hamującej go sile. Lecz gdy przerwał, wolno popłynął z powrotem na
swoje miejsce. I coś popychało łagodnie jego członki ku ich wyjściowej,
wyprostowanej pozycji.
Szaleńczo kopiąc nogami i poruszając rękami jak przy pływaniu żabką
przesuwał się w stronę pręta. Im bliżej był celu, tym mocniejsza stawała
się pajęczyna linii sił. Nie rezygnował. Gdyby się poddał, wkrótce
znalazłby się w punkcie, z którego wyruszył, ale zbyt zmęczony na kolejną
próbę. Rezygnacja nie leżała w jego naturze - dopóki nie wyczerpał
wszystkich sił.
Dyszał ciężko, pot pokrył mu ciało, ręce i nogi poruszały się niby w
gęstej galarecie, a ruch naprzód był niemal niedostrzegalny. Aż wreszcie
czubkami palców lewej ręki dotknął pręta. Był ciepły i twardy.
I nagle wiedział, gdzie jest "dół". Zaczął spadać.
Dotknięcie złamało czar. Niewidzialna sieć wokół niego pękła
bezgłośnie i runął w dół.
Był tak blisko pręta, że zdołał go pochwycić jedną ręką. Zahamował.
Boleśnie uderzył biodrem o metal, skóra dłoni zapiekła od tarcia, aż
wreszcie schwycił pręt także drugą ręką i zatrzymał się.
Przed nim, z drugiej strony pręta, ciała zaczęły spadać. Poruszały się
z prędkością spadku swobodnego na Ziemi, a każde z nich zachowywało
wyprężoną pozycję. Nie przestały się nawet obracać.
Poczuł podmuchy powietrza na nagich, spoconych plecach i okręcił się
wokół pręta. Za nim, w pionowym rzędzie, w którym znajdował się jeszcze
przed chwilą, śpiący spadali także. Jeden za drugim, jakby zrzucani
kolejno, przelatywali obok niego, obracając się wolno. Ich głowy mijały go
o parę cali. Miał szczęście, że go nie strącili, bo runąłby w otchłań wraz
z nimi.
Spadali ciągle w majestatycznym pochodzie. Ciało za ciałem
przelatywało obok, po obu stronach pręta, a tysiące, miliony innych spały
dalej.
Przez chwilę przyglądał się, potem zaczął liczyć. Zawsze lubił to
robić. Kiedy jednak doszedł do 3001, przerwał. Potem tylko patrzył na ten
wodospad ciał. Jak wysoko, jak niewyobrażalnie wysoko były ułożone? I jak
daleko mogą spaść? To on zrzucił je nieświadomie, gdy jego dotyk zniszczył
siłę emanującą z pręta.
Nie mógł wspiąć się w górę, mógł jednak schodzić w dół. Zadął się
ześlizgiwać. Gdzieś znad jego głowy dobiegło brzęczenie, zagłuszające
cichy szum spadających ciał. Spojrzał w górę i zapomniał o przelatujących
obok śpiących.
Wąski pojazd o kształcie canoe wykonany z jakiegoś jaskrawozielonego
materiału opuszczał się pomiędzy kolumną spadających a kolumną
zawieszonych: W jaki sposób to powietrzne canoe się utrzymuje, pomyślał.
Jak magiczny dywan z "Tysiąca i jednej nocy".
Jakaś twarz wysunęła się zza burty. Pojazd zatrzymał się, brzęczenie
ucichło i druga twarz pojawiła się obok pierwszej. Obie okolone były
długimi, prostymi, ciemnymi włosami. Potem twarze zniknęły, brzęczenie
rozległo się ponownie canoe zaczęło się obniżać. Zatrzymało się jakieś
pięć stóp nad nim. Na zielonym dziobie widniał niewielki znak: biała
spirala rozwijająca się w prawo. Jeden z pasażerów powiedział coś w języku
trochę podobnym do polinezyjskiego - słychać było dużo samogłosek i
powtarzający się często przydech.
Nagle niewidzialny kokon zwarł się ponownie. Spadające ciała zwolniły
i zatrzymały się. Człowiek trzymający się pręta poczuł, jak linie siły
zbiegają się i unoszą go w górę. Choć rozpaczliwie przywarł do metalu,
jego nogi oderwały się i uniosły, pociągając za sobą ciało. Po chwili,
wyprostowany, patrzył w dół. Nieznana siła rozerwała jego uchwyt, a
jednocześnie zamknęło się jego życie, umysł, jego świat. Popłynął w górę,
obracając się powoli. Minął powietrzne canoe i wzniósł się wyżej. Dwaj
mężczyźni we wnętrzu pojazdu byli nadzy, przystojni i ciemnoskórzy jak
Arabowie z Jemenu. Rysy twarzy mieli nordyckie, przypominające rysy
znanych mu Islandczyków.
Jeden z nich podniósł rękę, trzymającą metalowy przedmiot wielkości
ołówka. Spojrzał wzdłuż niego, jakby do czegoś celował.
Człowiek unoszący się w powietrzu ryknął z wściekłości, nienawiści,
rozpaczy; zamachał rękami, by podpłynąć do maszyny.
- Zabiję was! - wrzeszczał. - Zabiję! Zabiję! I znów ogarnęło go
zapomnienie.
następny
Philip Jose Farmer Gdzie wasze ciała ...
. 2 .
Bóg stał nad nim, leżącym w trawie nad strumieniem, pod płaczącymi
wierzbami; leżącym z otwartymi szeroko oczami i słabym jak nowo narodzone
dziecko. Kłuł go w żebra końcem swej żelaznej laski. Bóg byt wysokim
mężczyznę w średnim wieku. Miał długą, czarną, rozwidloną brodę i nosił
niedzielny garnitur angielskiego dżentelmena z pięćdziesiątego trzeciego
roku panowania królowej Wiktorii.
- Spóźniasz się - powiedział. Dawno już minął termin spłaty długu.
- Jakiego długu? - zapytał Richard Francis Burton. Przeciągnął palcami
po żebrach, by się upewnić, że są jeszcze całe.
- Jesteś winien za ciało - wyjaśnił Bóg, kłując go znowu swoją laską.
- Że już nie wspomnę o duchu. Jesteś winien za ciało i ducha, które są
jednym i tym samym.
Burton spróbował się podnieść. Nikt, nawet Bóg, nie mógł dźgać
Richarda Burtona w żebra i odejść bez walki.
Bóg zignorował jego daremne wysiłki, wyciągnął z kieszeni kamizelki
duży, złoty zegarek, otworzył bogato zdobione wieczko i spojrzał na
wskazówki.
- Dawno po terminie - oświadczył. Wyciągnął rękę z dłonią zwróconą ku
górze.
- Płać. W przeciwnym razie będę zmuszony cię wykluczyć.
- Wykluczyć z czego?
Zapadła ciemność. Bóg zaczął rozpływać się w czerni. Dopiero wtedy
Burton uświadomił sobie, jak bardzo byt on podobny do niego. Miał te same
czarne, proste włosy, tę samą arabską twarz z ciemnymi przenikliwymi
oczami, wysokimi kośćmi policzkowymi, pełnymi wargami i wysuniętym do
przodu, mocno zarysowanym podbródkiem. Te same długie, głębokie blizny -
pamiątka po somalijskim sztylecie, który przebił mu szczękę w bójce pod
Gerberą - znaczyły Jego policzki. Drobne dłonie i stopy kontrastowały z
szerokimi ramionami i potężną piersią. Miał też długie, gęste włosy i
rozwidloną brodę, dla których Beduini nazywali Burtona "ojcem Wąsów".
- Wyglądasz jak Diabeł - oświadczył Burton, lecz Bóg był już zaledwie
jeszcze jednym cieniem w ciemności.
następny
Philip Jose Farmer Gdzie wasze ciała ...
. 3 .
Burton spał, lecz tak płytko, że zdawał sobie sprawę z tego, że śni.
Dzień zastępował noc.
Potem otworzył oczy. I nie wiedział, gdzie jest.
W górze było błękitne niebo, a delikatny wietrzyk owiewał jego nagie
ciało. Bezwłosa głowa, plecy, nogi i dłonie dotykały trawy. Spojrzał w
prawo i zobaczył równinę pokrytą bardzo krótkimi, bardzo zielonymi i
bardzo gęsto rosnącymi źdźbłami. Teren wznosił się łagodnie na przestrzeni
mniej więcej mili. Dalej było pasmo wzgórz, zrazu niewysokich, potem
wyższych i bardziej stromych w miarę, jak wspinały się ku górom. Wzgórza
ciągnęły się jakieś dwie i pół mili. Porastały je drzewa, płonące
szkarłatem, lazurem, jasną zielenią, płomienną żółcią i głębokim różem.
Góry wyrastały nagle, pionowe i bardzo wysokie. Były czarne i błękitno -
zielone; wyglądały na szkliste skały wulkaniczne z wielkimi plamami mchu,
pokrywającego co najmniej czwartą cześć powierzchni.
Pomiędzy nim a wzgórzami leżały ludzkie ciała. Najbliższe, ledwo o
parę stóp od Burtona, należało do białej kobiety, która w pionowym rzędzie
znajdowała się tuż pod nim.
Chciał wstać, lecz był zbyt słaby. Jedyne, co mógł na razie zrobić,
ale i to z najwyższym wysiłkiem, to obrócić głowę w lewo. Było tam więcej
nagich ciał, równina zaś opadała ku rzece odległej może o sto jardów.
Rzeka miała jakąś milę szerokości, a po jej drugiej stronie była także
równina, prawdopodobnie ciągnąca się na milę i wspinająca ku wzgórzom
pokrytym drzewami, a potem ku wysokim, stromym, czarnym i błękitno -
zielonym górom. Tam był wschód, stwierdził odruchowo. Słońce właśnie
wzeszło nad szczytami.
Prawie na samym brzegu stała dziwna budowla - jakby grzyb z szarego
granitu w czerwone plamki. Szeroka podstawa miała nie więcej niż pięć stóp
wysokości, a kapelusz co najmniej pięćdziesiąt stóp średnicy.
Zdołał się podnieść o tyle, by podeprzeć się na łokciu.
Po obu brzegach rzeki stało więcej tych granitowych grzybów.
Na równinie wszędzie leżały nagie, łyse istoty ludzkie, porozkładane
mniej więcej co sześć stóp. Większość spoczywała jeszcze na plecach,
wpatrzona w niebo. Inni zaczynali się już poruszać, rozglądać, a nawet
siadać.
Usiadł także i obiema rękami przeciągnął po głowie i twarzy. Były
nagie.
Jego ciało nie było tym pomarszczonym, przygarbionym, pokrzywionym
ciałem sześćdziesięciodziewięciolatka leżącego na łożu śmierci. To było
umięśnione ciało o gładkiej skórze, które należało do niego, gdy miał
dwadzieścia pięć lat. To samo ciało, które unosiło się pomiędzy prętami w
tym śnie. We śnie? Przeżycie zdawało się zbyt wyraźne, żeby być snem. Nie,
to nie był sen.
Wokół nadgarstka miał opaskę z czegoś przezroczystego, połączoną z
sześciocalowym paskiem tego samego materiału. Drugi koniec paska
przymocowany był do metalicznego łuku - uchwytu szarego, metalowego
cylindra z zamkniętą pokrywą.
Odruchowo, nie zastanawiając się po co to robi, gdyż jego umysł był
jeszcze zbyt niemrawy, podniósł cylinder. Ważył mniej niż funt, więc nie
mógł być z żelaza, nawet gdyby był pusty w środku. Miał półtorej stopy
średnicy oraz ponad dwie i pół wysokości.
Wszyscy wokół mieli umocowane do nadgarstków takie same cylindry.
Chwiejnie wstał na nogi. Uderzenia serca nabierały tempa, a zmysły
zaczynały pracować normalnie. Inni wstawali także. Wiele twarzy było
jeszcze ospałych, wiele zastygłych w zdumieniu. Niektórzy wyglądali na
przerażonych, mieli rozbiegane, szeroko otwarte oczy, wznoszące się i
opadające szybko piersi, świszczący oddech. Niektórzy drżeli, jakby
owiewał ich lodowaty wicher, choć powietrze było przyjemnie ciepłe.
Dziwna, naprawdę obca i przerażająca, była niemal całkowita cisza.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]