[ Pobierz całość w formacie PDF ]
J o a n n a F a b i c k a
Tango ortodonto
Schyłek sierpnia
Moczę lewą stopę w lazurowej cieczy oceanu, a prawą dotykam lodowatego drinka o upojnej
nazwie pina colada. Z przyjemnością wdycham egzotyczny zapach raju. Wśród splątanych lian
majestatycznie przechadzają się sympatyczne skorpiony. Drobniutki, biały piasek przykleja mi
się do spoconych jajek, a klimat tropików przynosi od dawna wyczekiwane odprężenie. Dwie
powabne Haitanki z trudem wymachują dorodnymi liśćmi bananowca, usiłując mnie ochłodzić.
Chyba je wychłostam i kupię sobie na targu nowe niewolnice...
Bęc! Mokra bryła nadbałtyckiego błota uderza mnie prosto w nos, a moje szpanerskie
okulary przeciwsłoneczne Diesla (250 zeta, Stadion Dziesięciolecia) lądują na ziemi.
To by było na tyle, jeśli chodzi o wybujałe oczekiwania. Z niechęcią otwieram oczy
i ponownie staję twarzą w twarz z moim banalnym i pozbawionym powabu żywotem. Leżę na
brudnej polskiej plaży wśród opakowań po lodach, chipsach i prezerwatywach. Obok mnie
spoczywa otłuszczone ciało Elki w zbyt wyciętym kostiumie kąpielowym. Brr! Dwa kroki dalej
stoi ciemnoskóry potwór i uśmiecha się do mnie radośnie, pokazując dorodne mleczaki. Górna
trójka już jest ułamana. To osiągnięcie zdeklasowało Gonzo na liście znanych mi wcieleń
szatana. Nastąpiła nieunikniona zmiana pokoleniowa i teraz naszym rodzinnym utrapieniem
(mimo że nie należy do rodziny) jest mały Rudolf numer dwa, nieślubne dziecię moich
beztroskich przyjaciół. To on zbombardował mnie błotem, a teraz radośnie obwieszcza
wykonanie czynności fizjologicznej, uznawanej powszechnie za intymną:
– Udolfff ma bdzitkie balasy w majtećki!
– Tyle razy ci mówiłam, synku, że masz na imię Rudolf, a nie Udolf – dał się słyszeć
monotonny głos jego matki. – Potem znowu jakiś przygłuchy idiota będzie na ciebie wołał Adolf.
– Udolfff – kiwnął głową rozpromieniony chłopiec. – Balasy – dodał tryumfalnie.
Elka wścieka się za każdym razem, gdy jej dziecko jest nazywane imieniem największego
zbrodniarza w historii ludzkości. Szczególnie celują w tym staruszkowie. Trzeba przy tym
widzieć ich minę!
Zmieniłem małemu pampersa, bo jego matka była zajęta wcieraniem w siebie kolejnej tubki
jakiejś diabelskiej mikstury. Codziennie przynosi tu ze sobą całą torbę przeróżnych kremów
i maści: balsam przed opalaniem, w trakcie opalania i po, emulsja przyspieszająca opalanie,
spowalniająca, ochronna, nawilżająca, natłuszczająca, ujędrniająca i tak bez końca. Z nudów
wziąłem do ręki jakieś pudełeczko i przeczytałem skład:
– aqua (woda),
– glycerin,
– cetyl lactate,
– decyl oleate,
– hydrogenated vegetable oil,
– parfum,
– alcohol denat???!!!
Hm... mniejsza z tym. Postanowiłem nie wnikać, jaki składnik kryje się pod tą wiele
mówiącą nazwą.
Potoczyłem wzrokiem po plaży. Wszędzie brzuchaci faceci i zagłodzone dziewczyny. Jak
można wytrzymać bez jedzenia? Widocznie Elka myślała o tym samym, bo powiedziała, patrząc
na mnie z nienawiścią:
– Gdyby nie faceci, kobiety byłyby grube i szczęśliwe.
– O co ci chodzi?
Zerknąłem na nią jednym okiem, bo drugim obserwowałem non stop mojego imiennika.
Właśnie fachowo sypał piach do eleganckiej torebki spoczywającej opodal pewnej niewiasty.
Zabrałem mu łopatkę i starałem się dyskretnie naprawić szkody. Opalająca się blondyna łypnęła
na mnie podejrzliwie i przełożyła torbę na drugą stronę, sprawdzając wcześniej zawartość
portfela.
– Przecież jesteś gruba – zauważyłem.
Gdyby wzrok mógł masakrować, byłbym w tej chwili siekanym kotlecikiem czekającym na
smażenie.
– Ale nieszczęśliwa! – krzyknęła i okryła się szczelnie dwiema połączonymi ze sobą
chustami typu pareo (hit sezonu), gdyż jedna okazała się niewystarczająca.
Na wszelki wypadek nie kontynuowałem tematu. W tym upale wszyscy są wyraźnie
podminowani. A w ogóle, co to za przyjemność pchać się nad polskie morze? Ciasno, smród,
w wodzie sinice i ciągle leje. A jak nie leje, to ukrop, od którego połowa turystów ląduje
w okolicznych szpitalach. Na przeciętnego urlopowicza przypada średnio pół metra
kwadratowego szarobrunatnego piachu, pełnego potłuczonego szkła i kapsli od piwa. Z obu stron
jestem obłożony tłustymi ciałami zupełnie nieznanych mi osób! Nie przywykłem do takiej
intymności! Ale lepsze to niż siedzenie w Warszawie.
Za kilkanaście godzin nastąpi bolesny powrót na łono mojej patologicznej rodziny.
Zamknąłem oczy i ze wszystkich sił starałem się zaznać spokoju, mimo że Rudolf tarmosił mnie
za slipki, domagając się uwagi. Swoją prośbę formułował w karkołomnej mieszance
niemowlęcego bełkotu i nieodkrytego jeszcze narzecza suahili:
– Udolf, akaje, akaje, ta lumpa herbata.
– O Boże! – Elka spojrzała na mnie zdezorientowana. – Co on mówi?
Już najwyższy czas, żeby nauczyła się porozumiewać z własnym potomkiem. Fakt, że do tej
pory tylko mnie udawało się bezkolizyjnie zmieniać mu pampersy i usypiać go, śpiewając mu
własne kompozycje, nie oznacza, że będę to robił zawsze.
– Nie mam zamiaru zostać jego zastępczą matką. Powtarzam to po raz setny. – Spojrzałem
Elce prosto w oczy, sprawnie pojąc małego herbatką rumiankową.
– Ooooo... – rozległ się jęk zawodu.
Otacza mnie banda bezwzględnych pasożytów! Każdy tylko czyha, by zrobić skok na moją
wolność osobistą. Przecież dość mam własnych problemów. Życie niespodziewanie mi się
skomplikowało. Zdałem maturę i zaraz potem nastąpiła istna lawina nieszczęść. Nie dostałem
się... nie dostałem się... o Boże, co za upokorzenie, nie dostałem się na wydział aktorski! Ja!
Przyszłe objawienie, utajony geniusz, prawdziwy aktorski brylant! Poległem na stepowaniu. Na
prozie. Na sprawdzianie z akrobatyki. Poza tym usłyszałem, że mam niespotykanie krzywy
zgryz, krzyżowe ustawienie trzonowców, nosowe wiązadło i luz na stykach gardłowych. No,
jednym słowem mam Sajgon w paszczy i nie ma dla mnie nadziei na żadnej scenie. Nawet
awangardowej. Za to Łucję przyjęto prawdziwą owacją na stojąco. Zdała z pierwszą lokatą, a od
chwili, kiedy przekroczyła bramy tej świątyni sztuki, nie odstępował jej tłum adoratorów złożony
z wymizerowanych i skołtunionych studentów, wymizerowanych i skołtunionych wykładowców
oraz wymizerowanych i skołtunionych nieszczęśników, którzy tak jak ja łykali łzy goryczy.
Jestem pewien, że w przypadku pięknej Łucji zdecydowała nie tylko jej nieskazitelna dykcja,
zwinność akrobatyczna (jak, do licha, można zrobić szpagat bez wizyty na pogotowiu?), ale
przede wszystkim mrożący krew w żyłach seksapil. Gdybym, tak jak ona, miał trochę większy
biust i mniej włosów na plecach, też bym się dostał. Jestem tego pewien!
Zaprawiony przez lata porażek przełknąłem jakoś tę katastrofę i siłą rozpędu złożyłem
papiery na produkcję. Postanowiłem za wszelką cenę dostać się do Filmówki i osiągnąć cel
metodą małych kroków.
Niestety, tam też mnie nie chcieli. Trzymałem już nóż na gardle, by w akcie protestu podciąć
sobie cokolwiek, gdy Bulwiak poddał mi świetny pomysł. Od czasu do czasu miewa jeszcze
przebłyski świadomości. W tych rzadkich chwilach kontaktu z otoczeniem jego rady są na wagę
złota. Zaproponował, bym napisał odwołanie do szanownej Komisji Egzekucyjnej. No to się
odwołałem w tonie nonszalancko-patriotycznym, tym bardziej że sam egzamin przypominał grę
w rosyjską ruletkę. Pytania były kompletnie pozbawione sensu (na przykład o to, gdzie znajduje
się sztandar PZPR, skoro w 1989 roku ktoś rzucił hasło: sztandar wyprowadzić!). Dziś wiem, że
popełniłem kardynalny błąd, starając się doszukać sensu w tych zagadkach i tym samym nadać
sens własnym odpowiedziom. Przecież od przyszłego kierownika produkcji nikt nie oczekuje
logiki, tylko szybkich reakcji w sytuacjach ekstremalnych! Niestety, zrozumiałem to za późno.
Ale nie wszystko stracone! Machnąłem odwołanie, starając się wykazać w nim, że jestem
dokładnie takim człowiekiem, jakiego potrzebują: nieprzewidywalnym wariatem gotowym na
każdy akt desperacji. Jeśli to nie chwyci, to zostanie mi tylko zatrudnić się w tamtejszym bufecie
na stanowisku początkującego pomywacza, by w przerwach między myciem popielniczek
a rozmrażaniem zawsze wczorajszego bigosu łyknąć nieco legendarnej atmosfery sztuki. Poza
tym muszę koniecznie coś wykombinować, bo rodzice odmówili dalszego łożenia na moje
utrzymanie. Żeby kopać leżącego?! No po prostu szczyt okrucieństwa!
Dobra, zbieramy się z plaży. Idziemy na rybkę. Muszę tylko załadować na grzbiet dwa koce,
wózek spacerowy, torbę z resztką prowiantu, koło ratunkowe (dla Elki i Rudiego), parawan,
zestaw do zabaw w piasku, piłkę, paczkę pampersów, meksykański kapelusz, pluszowego delfina
w skali 1:1 i Rudolfa. Problem polega na tym, że on znajduje się w ciągłym ruchu. Mam
nadzieję, że nie ugrzęznę na wydmach tak jak wczoraj. Dotarłem do smażalni, gdy Elka
wyciągała sobie z zębów ostatnią ość, a do jedzenia zostały już tylko przypalone fladry.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wiolkaszka.pev.pl
  •