[ Pobierz całość w formacie PDF ]

RAYMOND E. FEIST

SZPON SREBRN GO JASTRZĘBIA

Konklawe Cieni

Księga I

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Jamie Ann

za nauczenie mnie rzeczy,

o których nie wiedziałem,

że muszę się nauczyć.

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Sierota

 

Śmierć stoi nade mną, szepcząc cicho

Nie wiem co wprost do mego ucha...

Walter Savage Landor

ROZDZIAŁ PIERWSZY
ZMIANY

Czekał.

Chłopiec drżał i kulił się, przysuwając się jak najbliżej gasnącego żaru skromnego ogniska. Jego niebieskie oczy zapadły się i pociemniały od braku snu. Poruszał wolno ustami, powtarzając sobie słowa pieśni, której nauczył go ojciec. Święta melodia kaleczyła mu suche usta i paliła w gardle. Na ciemnych, prawie czarnych włosach chłopca osiadł kurz. Mimo chęci pozostania przytomnym w oczekiwaniu na wizję, trzy razy poddał się zmęczeniu i zasnął z głową w pyle. Wyraźne kości policzkowe w jego szczupłej twarzy wydawały się teraz jeszcze ostrzejsze. Stracił mocno na wadze, zmizerniał i zbladł. Nosił na sobie tylko przepaskę biodrową, ubiór charakterystyczny dla poszukiwaczy wizji. Już po pierwszej nocy zatęsknił bardzo za swą skórzaną tuniką i spodniami, mocnymi butami i ciemnozielonym płaszczem.

Ponad nim ciemne niebo powoli stawało się jaśniejsze. Nadchodził świt i gwiazdy zaczęły znikać z nieboskłonu. Powietrze wydawało się nieruchome, tak jakby czekało na pierwsze westchnienie, na pierwszy ruch nowego dnia. Taka cisza była dość niezwykła, jednocześnie fascynowała i wytrącała z równowagi. Chłopiec wstrzymał na chwilę oddech, wsłuchując się w otaczający go świat. A potem dotknął go lekki podmuch, najdelikatniejszy powiew nocnego westchnienia i on sam odetchnął pełną piersią.

Kiedy zobaczył jaśniejszą smugę na wschodnim niebie, wyciągnął rękę i wziął tykwę. Pociągnął niewielki łyk wody, oszczędzając tak wiele płynu na później, jak to tylko było możliwe. Nie wolno mu było pić więcej, dopóki nie doświadczy wizji. Wtedy mógł ruszyć dalej i napić się do woli ze strumienia, który kilkaset metrów niżej przecinał szlak prowadzący do domu chłopca.

Przez dwa dni siedział pod szczytem Shatana Higo, w miejscu, gdzie miał stać się mężczyzną, i czekał na wizję. Tuż przed oczekiwaniem brał udział w przygotowaniach. Pił tylko napary z ziół i wodę, jadł tradycyjne potrawy wojowników, czyli suszone mięso, suchary i popijał płynem z gorzkich ziół. A potem przez pół dnia wspinał się pylistą ścieżynką, wijącą się na wschodnim stoku świętej góry, aż do małego zagłębienia położonego zaledwie kilka metrów poniżej wierzchołka Shatana Higo. W miejscu tym nie zmieściłoby się więcej niż pół tuzina mężczyzn, ale chłopcu wydało się rozległe i puste, kiedy je po raz pierwszy ujrzał w trzecim dniu ceremonii. Dzieciństwo, które spędził w ogromnym domu, w otoczeniu wielu krewnych, nie przygotowało go na taką izolację. Po raz pierwszy w całym swoim życiu pozostał sam, bez towarzyszy, na dłużej niż kilka godzin.

Tak jak to było w zwyczaju pomiędzy Orosinimi, chłopiec rozpoczął swój rytuał wejścia w wiek męski na trzeci dzień przed Świętem Przesilenia Letniego, które mieszkańcy nizin nazywali Banapis. Chłopiec miał powitać nowy rok i spędzić koniec swego dziecięcego życia na rozważaniu tradycji swojej rodziny, plemienia i narodu oraz na poszukiwaniu mądrości swoich przodków. Miał czas na drugie medytacje i wejrzenie w siebie, aby odnaleźć właściwe miejsce we wszechświecie i odgadnąć, jakie zadanie wyznaczyli mu bogowie. Gdyby wszystko działo się tak, jak zwykle, powinien połączyć się ze swoją rodziną i całym klanem w wieczór Święta Przesilenia Letniego.

Jako dziecko chłopca nazywano Kieli. Było to zdrobnienie od Kielianapuna, nazwy rudej wiewiórki, sprytnego i zwinnego zwierzątka zamieszkującego lasy jego rodzinnych stron. Kiedy jednemu z Orosinich udało się dostrzec wiewiórkę, zwykle doskonale ukrytą w gąszczu, uznawał to za szczęśliwy omen. A Kieli był uznawany za szczęśliwe dziecko.

Chłopiec trząsł się teraz niekontrolowanie, gdyż mizerne zasoby tkanki tłuszczowej nie chroniły go wcale przed nocnym chłodem. Nawet w środku lata na szczytach gór Orosinich po zachodzie słońca robiło się bardzo chłodno.

Kieli czekał na wizję. Zobaczył, jak na wschodzie rozjaśnia się niebo; wolno zmieniało barwę z szarej na bladobłękitną, a potem na lekko różową. Zbliżał się wschód słońca. Chłopiec ujrzał, jak szczyty odległych gór oblewa złota poświata i tarcza słoneczna wyłania się zza horyzontu, przynosząc mu kolejny dzień samotności. Odwrócił oczy, kiedy słońce wyszło zza gór, gdyż światło oślepiało go. Powoli przestawał drżeć. Słońce nareszcie podniosło się na tyle wysoko, że ogrzało chłodne powietrze. Czekał, na początku w gotowości, a potem bez nadziei, zmęczony i głodny.

Każdy chłopiec Orosini przystępował do tego rytuału w dzień przesilenia letniego, w czasie bliskim rocznicy swoich urodzin, w jednym z wielu świętych miejsc rozsianych po kraju. Przez lata nieprzeliczone rzesze chłopców wspinały się na niedostępne szczyty i wracały jako mężczyźni.

Poczuł chwilową zazdrość, kiedy pomyślał, że dziewczęta w jego wieku pozostały w wiosce, w okrągłym domu z kobietami, jedząc i plotkując, śpiewając i modląc się. Dziewczynki jakoś zdobywały swe dorosłe imiona bez głodowania i trudów będących udziałem chłopców. Kieli pozwolił, aby to uczucie przeminęło. Rozważanie spraw, nad którymi nie mamy kontroli, jest stratą czasu, tak powiedziałby jego dziadek.

Pomyślał o swoim dziadku, Śmiechu W Jego Oczach, który jako ostatni przemówił do niego, kiedy chłopiec wyruszał na samotny szlak z doliny, gdzie mieszkali ludzie jego plemienia, na wysokie górskie szczyty. Stary człowiek uśmiechał się jak zawsze. Kieli z trudem przypominał sobie chwile, kiedy na twarzy jego dziadka nie gościł uśmiech. Twarz starca przypominała brązową skórę, ogorzałą po osiemdziesięciu latach wystawiania na górskie wiatry. Tatuaż klanu na lewym policzku ciągle jednak pozostał czarny, mimo czasu spędzonego na słońcu. Mądre oczy dziadka i wyraźne kości policzkowe komponowały się doskonale ze stalowoszarymi, prostymi włosami, opadającymi mu na ramiona. Kieli przypominał swego dziadka nawet bardziej niż ojca. Obaj mieli oliwkową skórę, która w lecie stawała się brązowa i nigdy nie czerwieniała na słońcu. W młodości włosy starca także były koloru kruczego skrzydła. Wszyscy mówili, że pokolenia temu w rodzinie Kieliego musiał pojawić się jakiś cudzoziemiec, gdyż Orosini posiadali raczej jasną karnację i nawet brązowe włosy były czymś niezwyczajnym.

Dziadek Kieliego wyszeptał do niego:

- Kiedy tykwa jest pusta, w dzień Przesilenia Letniego, pamiętaj o jednym: jeżeli bogowie nie nadali ci jeszcze imienia, to oznacza, że możesz wybrać je sobie sam.

A potem przywódca klanu uścisnął go, jakby w zabawie, ale jednak mocno, i pchnął na ścieżkę. Inni mężczyźni z wioski Kulaam patrzyli, jak idzie, uśmiechając się albo śmiejąc otwarcie, gdyż oczekiwali już święta, a czas nadawania imion był czasem radości.

Kieli zapamiętał słowa swego dziadka i zastanawiał się, czy właściwie którykolwiek chłopiec posiada imię nadane mu przez bogów. Sprawdził, ile jeszcze płynu pozostało w tykwie i ocenił, że skończy się około południa. Wiedział, że znajdzie wodę w strumyku w połowie drogi do wioski. To oznaczało, że musi opuścić miejsce na górze, kiedy słońce będzie w zenicie.

Siedział cicho przez chwilę, myśli o rodzinnej wiosce przemykały mu przez głowę niczym rozbryzgi piany z wodospadu na rzece płynącej za długim domem. Może gdy uwolni umysł, może jeżeli nie będzie starał się tak mocno doświadczyć wizji, wtedy ona przyjdzie do niego. Chciał już wracać do wioski; tęsknił za rodziną. Jego ojciec, Wołanie O Świcie, był dla chłopca wzorem - silny, przyjacielski, dobry, wesoły; nie znał lęku w bitwie i darzył swe dzieci łagodnym uczuciem. Chłopiec tęsknił za matką, Szeptem Nocnego Wiatru, i za młodszą siostrą, Milianą, ale najbardziej za starszym bratem, Dłonią Słońca, który powrócił ze swojej wyprawy po wizję zaledwie dwa lata wcześniej. Chłopak skórę miał spaloną na czerwono promieniami słońca i tylko na klatce piersiowej biało odcinał się kształt ręki, która spoczywała tam przez cały dzień. Ich dziadek żartował sobie, że Dłoń nie był pierwszym chłopcem, który doświadczył wizji podczas snu. Dłoń zawsze dobrze traktował swego młodszego braciszka i siostrzyczkę. Zajmował się nimi, kiedy matka musiała wyjść w pole, pokazywał im miejsca, gdzie najszybciej dojrzewają jagody. Wspomnienia owoców rozgniecionych z miodem i podawanych z ciepłym chlebem sprawiły, że chłopcu pociekła ślina.

Święto będzie bardzo radosne, a myśli o jedzeniu, które czekało na niego w wiosce, skręciły głodem żołądek Kieliego. Będzie mógł siedzieć w długim domu wraz z mężczyznami, a nie jak do tej pory w domu okrągłym z matką i innymi kobietami i dziećmi. Poczuł lekki ból straty, kiedy o tym pomyślał. Śpiew kobiet podczas codziennych obowiązków, ich śmiech, przekomarzania i ploteczki były częścią jego życia, odkąd pamiętał. Ale także patrzył z dumą w przyszłość, w której będzie mógł zasiąść z mężczyznami klanu przy jednym stole.

Przez jego ciało przebiegł silny dreszcz, a potem Kieli westchnął i rozluźnił się, czując na skórze ciepłe promienie słońca. Pozwolił napiętym mięśniom nieco odpocząć i uklęknął, aby zająć się ogniskiem. Położył kilka nowych polan na żarzących się węglach i podmuchał na nie lekko. W kilka minut ogień rozpalił się na nowo. Niedługo, kiedy już górskie powietrze ogrzeje się dostatecznie, pozwoli płomieniom opaść. Teraz jednakże był wdzięczny za ciepło, jakie dawał mu ogień.

Usiadł, opierając się plecami o kamienie, które powoli rozgrzewały się w promieniach wschodzącego słońca, pomimo utrzymującego się w powietrzu chłodu, i upił kolejny łyk wody. Westchnął ciężko i spojrzał na niebo. Dlaczego nie miał żadnej wizji? Dlaczego nie otrzymał żadnej wiadomości od bogów, którzy nadają imiona mężczyznom?

Jego imię będzie kluczem do na ‘ha ‘tah, sekretnej natury istnienia, tej części jego osobowości, którą zna tylko on i bogowie. Inni ludzie poznają jego imię, gdyż wyjawi im je z dumą, ale nikomu nie wyjawi sekretnej natury wizji ani tego, co imię oznacza naprawdę. Nie zdradzi, jakie miejsce bogowie przeznaczyli mu we wszechświecie, jakie otrzymał od nich zadanie i jakie jest jego przeznaczenie. Jego dziadek powiedział mu raz, że niewielu mężczyzn właściwie rozumie swoje na ‘ha ‘tah, chociaż wielu tak się właśnie wydaje. Czasami, mówił starzec, przesłanie jest proste: bądź dobrym mężem i ojcem, czyń dobro w swojej wiosce, wspomagaj kraj i plemię, bądź wzorem do naśladowania, gdyż z twego nasienia narodzi się wybraniec, na ‘rif, który dokona wielkich czynów po twojej śmierci.

Kieli wiedział, co jego dziadek powiedziałby w tej właśnie chwili. Stwierdziłby, że chłopiec zanadto się martwi i po prostu powinien odłożyć troski na bok i pozwolić bogom przekazać swoją wolę. Kieli wiedział, że ojciec powiedziałby dokładnie to samo, dodając od siebie parę słów o tym, że ten, który pragnie polować i zasiadać w długim domu albo być dobrym mężem, najpierw musi się nauczyć cierpliwości i uważnego słuchania.

Zamknął oczy i wsłuchał się w poszum wiatru przemykającego górskimi szczytami. Słyszał lekki szum, kiedy wicher poruszał delikatnie gałązkami cedrów i sosen. Czasami wiatr był okrutnym towarzyszem; przedostawał się przez najgrubsze futra i kaleczył ciało jak zimne, bezlitosne szpony. Ale potrafił także przynieść ze sobą ukojenie, chłodząc nieznośnie gorące letnie powietrze. Jego ojciec opowiedział chłopcu o głosach wiatru i o tym, jak nauczyć się je rozumieć, tak jak orły i sokoły budujące gniazda pomiędzy niedostępnymi krawędziami szczytów. Kieli podniósł gwałtownie głowę, słysząc, jak poranne powietrze przecina głośny pisk. Zobaczył srebrnego jastrzębia, który właśnie upolował królika nie dalej niż dwanaście metrów od ogniska chłopca. Ptak należał do najrzadszego gatunku, występującego tylko w wysokich górach. Miał szare pióra, cętkowane czarno w okolicy szyi i barków, ale połyskliwe upierzenie sprawiało, że jastrząb wyglądał jak srebrny, kiedy unosił się na tle czystego nieba. Ptak spadł na przerażonego królika i jednym uderzeniem skrzydeł porwał swoją ofiarę w powietrze. Jak kotek niesiony przez matkę, królik zwisał bezwładnie ze szponów jastrzębia, niejako poddając się losowi. Kieli wiedział, że zwierzątko jest w szoku. Natura oszczędziła mu bólu i strachu, przytępiając jego zmysły. Chłopiec widział kiedyś jelenia leżącego bez ruchu na ziemi w oczekiwaniu na myśliwego, który nożem skróci jego cierpienia spowodowane niecelnie wypuszczoną strzałą.

Daleko zobaczył inne ptaki, leniwie unoszące się w porannym blasku; łapały unoszące się z nagrzanych przez słońce kamieni ciepłe powietrze, które pozwalało im szybować w poszukiwaniu zdobyczy. Wiedział, że to myszołowy. Ich potężne skrzydła pozwalały im na szybowanie na prądach ciepłego powietrza, podczas gdy oczy ptaków wypatrywały w dole umierających i martwych zwierząt. Na ziemi były brzydkie i niezgrabne, wyrywając sobie nawzajem strzępy padliny, ale w locie wyglądały pięknie i majestatycznie.

Na południu zobaczył balansującą kanię o czarnym ogonie. Ogon kierowała w dół i uderzała kilkakrotnie skrzydłami, a potem pozwalała ciału opaść kilka metrów. Opadała i unosiła się nad miejscem, gdzie znajdowała się jej potencjalna ofiara. Nagle z zadziwiającą zwinnością rzuciła się w dół szponami naprzód i z precyzją graniczącą z nadnaturalnymi zdolnościami uderzyła w ziemię ciasnym łukiem. Wzniosła się z powrotem w powietrze w ułamku sekundy, ściskając w pazurach piszczącą mysz.

Z daleka dotarły do niego odgłosy lasu. Dźwięki dnia i nocy różniły się od siebie. Teraz dzienni mieszkańcy puszczy zaczynali podkreślać swoją obecność, podczas gdy ich nocni sąsiedzi szukali kryjówek, aby przespać słoneczne godziny. Dzięcioł hałaśliwie poszukiwał robaków w korze sąsiedniego drzewa. Kieli poznawał po sekwencjach następujących po sobie stuknięć, że szukający śniadania ptak należy do gatunku dużych dzięciołów noszących na główkach charakterystyczne czerwone czapeczki. Ptak uderzał w drzewo wolno, głośno i nieprzerwanie, inaczej niż jego mniejszy, niebieskoskrzydły kuzyn.

Słonce wzniosło się wyżej na porannym niebie. Ognisko zgasło, gdyż Kieli nie potrzebował już jego ciepła. Górskie szczyty nagrzewały się szybko. Kieli walczył z pokusą wypicia do końca wody pozostałej w tykwie, gdyż wiedział, że musi mu ona wystarczyć aż do chwili, kiedy będzie gotów, aby podjąć wędrówkę w kierunku wioski. Napije się do woli ze strumienia na szlaku, ale najpierw musi tam dotrzeć. Jeżeli zmarnuje wodę teraz, później może nie starczyć mu sił na dojście do strumyka.

Zdarzało się, chociaż bardzo rzadko, że chłopcy ginęli na szczycie góry Plemię przygotowywało ich najlepiej, jak to było możliwe, ale ci, którzy nie zdołali przetrwać ceremonii nadawania imienia uznawani byli za odrzuconych przez bogów, a lamenty ich rodzin napełniały goryczą radość Święta Przesilenia Letniego.

Robiło się coraz goręcej i powietrze wyschło. Nagle Kieli zorientował się, że zaczął wiać sa tata. Wiatry z północy przy nosiły chłód niezależnie od pory roku, ale letnie zachodnie bryzy stawały się w tym okresie suche i gorące Chłopiec widział jak trawa brązowieje i kruszy się na wietrze w niecałe trzy dni a owoce schną na gałęziach. Mężczyźni byli niespokojni, a kobiety łatwo wpadały w gniew, kiedy sa tata wiał dłużej niż kilka dni skora wysychała i piekła. W takie dni Kieli jego brat pływali w jeziorach i rzekach, ale zanim docierali do wioski ich skora była już sucha i nie czuli na sobie długo chłodnego dotyku wody.

Kieli wiedział także, że jest w niebezpieczeństwie, gdyż jeżeli tu zostanie, sa tata wyssie z jego ciała każdą kroplę wilgo ci. Spojrzał na niebo i doszedł do wniosku, że do południa zostały mu już tylko dwie godziny. Popatrzył na słonce, znajdujące się teraz w połowie wysokości zenitu, i zamrugał, kiedy poczuł, jak w oczach zbierają mu się łzy.

Kich pozwolił swemu umysłowi wędrować swobodnie przez chwilę, zastanawiając się, kogo wybiorą na jego towarzyszkę przy stole. Chłopiec zapragnął przez moment, aby jego ojciec spotkał się z rodzicami jednej z młodych dziewcząt mieszkających w wiosce. Wśród rodaków Kieli mógł wybrać jedną z trzech Rapanuanę, córkę Dymu W Lesie, Janatuę, córkę Wielu Złamanych Włóczni i Oko Niebieskoskrzydłej Cyraneczki, córkę Śpiewającego Dla Wiatru. Oko Niebieskoskrzydłej Cyraneczki była od niego starsza o rok i otrzymała swe kobiece imię zeszłego lata, ale w wiosce nie było żadnego chłopca w odpowiednim wieku, aby mogła się z nim wtedy połączyć. Tego roku, razem z Kielim, w dorosłość miało wejść sześciu chłopców. Dziewczyna posiadała dziwaczne poczucie humoru i Kieli zawsze się zastanawiał, co ją tak bardzo śmieszy w danym momencie. Często wydawało mu się ze jest mm zainteresowana i w jej obecności czuł się niezręcznie. Chociaż starannie to ukrywał, bał się dziewczyny trochę bardziej niż innych. Ale Rapanuana była gruba i miała zły charakter, a Janatua zawsze chodziła ze ściągniętą twarzą i z nieśmiałości nie odzywała się do chłopców. Oko Niebieskoskrzydłej Cyraneczki była wysoka i silna, a jej miodowobrązowe oczy o surowym wyrazie zwężały się w szparki, gdy się śmiała. Miała skórę jaśniejszą niż inne dziewczęta, pokrytą mrowiem piegów. Twarz w kształcie serca okalała grzywa włosów o barwie letniego zboża. Kieli modlił się do bogów, aby jego ojciec spotkał się z rodzicami tej właśnie dziewczyny w noc przed Przesileniem Letnim, a nie z innymi. Nagle poczuł przypływ strachu. Zdał sobie sprawę, że jego ojciec mógł spotkać się z rodzicami dziewcząt spoza jego wioski, mieszkających w pobliskich siołach, z ojcem tępej Pialui, albo ładnej, ale wiecznie narzekającej Nandu.

Westchnął. I tak nie mógł nic na to poradzić. Słyszał historie o mężczyznach i kobietach, którzy się kochali, sagi opowiadane przez bajarzy przy ogniskach, opowieści zaczerpnięte od bardów z nizin i zawleczone na wyżyny Orosinich. Jednak wśród jego ludzi to ojciec wybierał narzeczoną dla syna albo przyszłego męża dla córki. Czasem zdarzało się, że chłopiec, nie, już mężczyzna, wracający z wyprawy po wizje od bogów nie zastawał w wiosce narzeczonej, która miała mu towarzyszyć w święcie dojrzałości i musiał czekać kolejny rok na inną dziewczynę. Czasami, choć rzadko, mężczyzna odkrywał, że żaden ojciec nie chce oddać mu swej córki i wyruszał do innej wioski w poszukiwaniu żony albo rezygnował z małżeństwa i pozostawał sam. Słyszał raz o wdowie, której ojciec umarł, zanim zdążył znaleźć dla niej nowego męża. Kobieta ta zamieszkała z jednym z samotnych mężczyzn, ale nikt w wiosce nie uważał tego za właściwe.

Westchnął ponownie. Chciał, żeby już było po wszystkim. Był głodny i marzył o odpoczynku we własnym łóżku. I pragnął Oka Niebieskoskrzydłej Cyraneczki, chociaż dziewczyna sprawiała, że czuł się przy niej niezręcznie.

Wraz z wiatrem dotarł do niego dźwięk, który, jak się domyślał, wydała z siebie niedźwiedzica prowadząca młode. Zwierzę wydawało się zaniepokojone i Kieli domyślił się, że młode niedźwiedziątka właśnie wdrapują się na drzewo na rozkaz matki. Chłopiec usiadł. Co mogło aż tak zaniepokoić czarnego niedźwiedzia tutaj, w wysokich górach? Może duży drapieżnik, leopard albo kuguar? Na tej wysokości nie spotykało się raczej ogromnych skalnych lwów. Kieli pomyślał, że to może polujący wywern i poczuł się nagle mały, słaby i doskonale widoczny na tle skał.

Wywern, młodszy brat smoka, radził sobie z półtuzinem, a nawet większą liczbą doświadczonych wojów, więc chłopiec, uzbrojony jedynie w ceremonialny sztylet i tykwę z wodą stanowił bardzo łakomy kąsek dla głodnego potwora.

Polujące wilki także mogły wystraszyć niedźwiedzicę. Dzikie psy i wilczarze na ogół omijały niedźwiedzie szerokim łukiem, ale młode były łatwą zdobyczą, o ile sforze udałoby się odciągnąć matkę od jednego z nich.

Albo byli to ludzie.

W pewnej odległości w powietrzu utworzył się krąg myszołowów i chłopiec poderwał się z ziemi, aby mieć lepszy widok. Zakręciło mu się nagle w głowie, gdyż wstał zbyt szybko. Opierając się ręką o skałę dla podtrzymania równowagi, wpatrzył się w przeciwległy stok. Słońce było teraz wystarczająco wysoko na niebie, aby przegonić poranne mgły i chłopiec wyraźnie widział myszołowy i kanie, krążące nad jakimś odległym miejscem. Kieli był znany w wiosce z doskonałego wzroku. Niewielu z jego plemienia widziało tak dobrze jak on, a w historii jego klanu żaden człowiek nie miał lepszego wzroku. Jego dziadek żartował sobie, że czegokolwiek by chłopcu brakowało, nie są to oczy jastrzębia.

Przez chwilę Kieli patrzył, nie rozumiejąc tego, co widzi, a potem zdał sobie sprawę, że ptaki krążą nad wioską Kapoma! Niepokój przemknął przez jego umysł niczym iskra i chłopiec bez wahania pomknął na szlak. Kapoma było wioską położoną najbliżej jego własnej.

Było tylko jedno możliwe wytłumaczenie, dlaczego tak wielu padlinożerców krążyło nad wioską: odbyła się tam bitwa. Poczuł, jak panika zaczyna przyćmiewać mu umysł. Najwyraźniej nikt nie zadbał o grzebanie zabitych. Jeżeli maruderzy rozeszli się po dolinach, następną zaatakowaną wioską będzie Kulaam!

Serce ścisnęło mu się na myśl o rodzinie walczącej z wrogiem bez niego. Dwukrotnie już podczas swego dziecięcego życia zostawał w okrągłym domu z kobietami, podczas gdy mężczyźni bronili wioski przed napastnikami. Raz walki miały charakter klanowy. Mężczyźni walczyli z wojownikami z wioski Kahanama. Drugi raz banda goblinów szukała w wiosce dzieci na ofiarę swoich ciemnych praktyk religijnych, ale solidna palisada okazała się wystarczającą obroną przed napastnikami. Któż mógł atakować wioski tym razem, zastanawiał się, zbiegając ścieżką w kierunku drzew rosnących poniżej.

Moredhelowie, nazywani przez ludzi z nizin Bractwem Mrocznego Szlaku, nie byli widziani w tych stronach od czasu dzieciństwa jego dziadka, a trolle zazwyczaj omijały wioski Orosinich z daleka. Nie wiedział nic o żadnych waśniach klanowych toczących się w pobliżu. Ludzie, którzy mieszkali w Dorzeczu na północnym wschodzie, byli raczej pokojowo nastawieni, a Księstwo Farinda na południu nie miało żadnych zatargów z Orosinimi.

A więc zbójcy. Łowcy niewolników z Miasta Inaska albo z Przylądka Wartownika w Miskalon czasem zapuszczali się aż w góry. Wysocy, silni Orosini o jasnych albo rudych włosach osiągali wysokie ceny na targowiskach w Imperium Wielkiego Keshu. Kieli poczuł strach, który natychmiast sparaliżował jego umysł.

Wypił resztkę wody z ziołami, jaka mu jeszcze została, owinął sobie sznur z tykwą wokół pasa i podbiegł kilka kroków w dół zbocza. Stracił nagle równowagę. Chcąc się podeprzeć, wyciągnął w bok prawą dłoń, ale zamiar się nie powiódł i chłopiec upadł, uderzając ciężko w twarde skały. Poczuł nagły ból, aż zakręciło mu się w głowie. Lewe ramię bardzo go bolało. Nie wydawało się złamane, ale od barku aż do łokcia biegła brzydka, czerwona pręga, która zapewne wkrótce zmieni się w ogromnego siniaka. Zabolało, kiedy spróbował poruszyć ręką. Spróbował wstać, ale ból sprawił, że poczuł się słabo. Usiadł i zwymiotował na ziemię.

Nagle przestał dobrze widzieć. Cały krajobraz przybrał jaskrawożółty kolor. Chłopiec upadł na plecy na pylistą drogę. Niebo ponad nim zajaśniało brylantową bielą, żar zalał mu twarz. Oczy Kieliego zamgliły się. Ziemia pod nim wirowała i wirowała, aż wszystko uciekło spod niego i poczuł, jak zanurza się w ciemny tunel.

* * *

Obudził go ból. Otworzył oczy, kiedy poczuł to na lewej dłoni. Zmrużył powieki, skupiając wzrok w jednym punkcie, próbując zogniskować spojrzenie zmącone zawrotami głowy. A potem zobaczył to dokładnie.

Na jego ramieniu, lekko wygięte, spoczywało coś, co wyglądało jak rozczapierzone pazury. Kieli nie poruszył głową, tylko powiódł oczyma w bok. Zaledwie kilkadziesiąt centymetrów od jego nosa stał srebrny jastrząb. Ptak jedną łapą opierał się na ramieniu chłopca, szponami znacząc skórę, ale nie uszkadzając jej. Tak jakby chciał zbudzić nieprzytomnego chłopca, jastrząb ponownie zagiął szpony, wbijając je odrobinę głębiej.

Kieli złapał się na tym, że patrzy w czarne oczy ptaka. Pazury jastrzębia zacisnęły się po raz kolejny i Kieli poczuł ból w ramieniu. Chłopiec nie oderwał jednak wzroku od oczu ptaka. A potem usłyszał słowa: Wstań, mały bracie. Wstań i bądź szponem swojego ludu. Tak jak czujesz moje pazury na swoim ramieniu, pamiętaj, tak masz strzec i bronić, walczyć i mścić się. Kieli poderwał się z ziemi i stanął, ciągle z jastrzębiem na ramieniu. Ptak załopotał skrzydłami, aby utrzymać równowagę.

Kieli na chwilę zapomniał o bólu, kiedy tak stał, patrząc na jastrzębia. Ptak także spoglądał na chłopca. Potem kiwnął głową, tak jakby zgadzał się z Kielim. Ich oczy spotkały się ponownie i ptak ze skrzekiem poderwał się do góry. Chłopiec poczuł na uchu muśnięcie skrzydeł. Prawe ramię Kieliego zabolało go i chłopiec podniósł dłoń, aby je zbadać. Zobaczył na skórze ślady po ukłuciach ptasich szponów.

Czy to była moja wizja? - zastanawiał się po cichu. Żaden jastrząb nie zachowywał się podobnie w całej historii jego ludu. Nagle, zaszokowany swoją głupotą, przypomniał sobie powód, dla którego tak pędził w dół na złamanie karku.

Skały wokół niego ciągle kąpały się w upale południa. Kieli poczuł się słaby. Lewe ramię bolało go mocno, ale umysł miał jasny i wiedział, że zdoła dotrzeć do strumienia. Szedł uważnie, patrząc pod nogi i wybierając oparcie na kamieniach, aby ustrzec się przed ponownym upadkiem i bólem. Jeżeli członków jego klanu czekała walka, on też, ze zranionym ramieniem czy ze zdrowym, musi stanąć jako mężczyzna, którym jest od tej chwili, u boku swego ojca, wujów i dziadka i bronić swej wioski. Kieli szedł w dół szlaku, potykając się na pylistej dróżce. Jego lewe przedramię wysyłało sygnały bólu, silniejsze z każdym krokiem. Odgrzebał w pamięci piosenkę, litanię otępiającą umysł, która stłumi cierpienie, i zaczął cicho śpiewać. Szybko poczuł ulgę, chociaż pieśń nie działała tak skutecznie, jak zapewniał go dziadek. Ramię ciągle go bolało, ale przynajmniej ból nie ogłupiał go i nie zaćmiewał umysłu.

Chłopiec dotarł do strumienia i wskoczył do niego. Ból w ramieniu eksplodował, podsycony tak nierozważnym postępkiem. Kieli zaczerpnął gwałtownie powietrze i spora ilość wody wdarła mu się do otwartych ust. Odwrócił się na plecy i wypluł wodą. Parskając, usunął płyn z nosa i usiadł na dnie rzeczki, pokasłując. W końcu przeturlał się na kolana i napił się. Napełnił szybko tykwę, znów przymocował ją do pasa i podjął przerwany marsz.

Umierał z głodu, ale woda na chwilę uspokoiła jego pusty żołądek. Do wioski musiał iść jeszcze dwie godziny. Gdyby biegł stałym, regularnym tempem, dotarłby na miejsce pół godziny wcześniej. Ale ze zranionym ramieniem i osłabiony głodem nie miał sił na bieg. Poniżej strumienia szlak zanurzał się w potężny las, gdzie upał dnia nie dawał się tak bardzo we znaki. Chłopiec ruszył szybkim marszem, biegnąc na odcinkach, gdzie ścieżka była równa i gładka. Poruszał się tak cicho, jak tylko potrafił, skupiając się na czekającej go walce.

* * *

Zbliżywszy się do wioski, Kieli usłyszał odgłosy bitwy. Poczuł dym. Kobiecy krzyk przebił jego serce niczym ostrze miecza. Czy to krzyczała jego matka? Nieważne, wiedział, że ktokolwiek to był, znał tę kobietę przez całe swoje życie.

Wyjął zza pasa ceremonialny sztylet i ujął go mocno prawą dłonią. Tak bardzo chciałby mieć teraz dwie sprawne ręce i miecz albo włócznię. W upale dnia nie odczuwał potrzeby noszenia kompletnego ubrania, chociaż w nocy brakowało mu płaszcza i tuniki, ale teraz poczuł się szczególnie pozbawiony ochrony. Mimo tego jednak, pospieszył w kierunku wioski, a podniecenie odczuwane w związku z oczekiwaną walką odsunęło ból ramienia i zmęczenie na dalszy plan.

Duszące chmury dymu, pomiędzy którymi ukazywały się języki ognia, ukryły przed nim zniszczenia, ale i tak chwilę później został przywitany przez ruiny. Dobiegł do miejsca, w którym szlak opuszczał las i zanurzał się pomiędzy warzywne ogrody wioski, zanim dotarł do palisady. Brama była otwarta, tak jak w czasie pokoju. Nikt nigdy nie zaatakował wioski podczas Przesilenia Letniego. Święto to było nieoficjalnym dniem zawieszenia broni, nawet podczas wojen. Stan drewnianych ostrokołów i towarzyszących im ziemnych umocnień powiedział chłopcu, że wrogowie wpadli do wioski przez bramę, zanim sygnał alarmu zdołał ostrzec jej mieszkańców. Większość ludzi powinna znajdować się na głównym placu, przygotowując się do święta.

Dym i płomienie były wszędzie. Widział zarysy sylwetek ludzkich, wiele na końskich grzbietach. Na ziemi leżały ciała. Kieli zatrzymał się. Dalsze podążanie szlakiem uczyniłoby z niego łatwy cel. Lepiej, żeby okrążył wioskę, trzymając się skraju lasu, i dotarł do punktu, gdzie zarośla podchodzą aż pod samą palisadę za domem Wielu Wspaniałych Koni.

Kiedy chłopiec ruszył w prawo, zobaczył, że dym odsuwa się od niego. Mógł teraz widzieć dokładnie. Wielu jego przyjaciół spoczywało bez ruchu na ziemi. Nie mógł pogodzić się z obrazem, jaki przekazywały mu jego oczy. Nie rozumiał, co się dzieje.

Ludzie na koniach, noszący bardzo różne ubrania i odmienne w stylu i wykonaniu zbroje, hasali po wiosce. Kilku trzymało w dłoniach pochodnie, którymi podpalali domy. Najemnicy albo łowcy niewolników, pomyślał Kieli. Potem ujrzał pieszych noszących tabardy z symbolem księcia Olasko, władcy potężnego księstwa na południowym wschodzie. Ale dlaczego mieliby oni pomagać zbójcom napadającym na wioski Orosinich?

Kiedy dotarł na tyły domu Wielu Wspaniałych Koni, zaczął się czołgać. Zobaczył olaskańskiego żołnierza leżącego bez ruchu tuż pod ścianą budynku. Chłopiec odrzucił sztylet i zdecydował się na zabranie trupowi miecza. Jeżeli nikt by nie zauważył, spróbowałby także zabrać okrągłą tarczę zamocowaną na lewym ramieniu wojownika. Z pe...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wiolkaszka.pev.pl
  •