[ Pobierz całość w formacie PDF ]
David Ferring
Konrad
Przełożył: Jacek Manicki
Trylogia Konrad część 1
Wydawnictwo MAG
Rozdział pierwszy
Przybywali z zachodu i ze wschodu, z południa i z północy. Przybywali ze wszystkich zakątków Imperium, z każdej krainy Starego Świata i spoza jego granic.
Wielu z nich było ludźmi, albo było nimi kiedyś; wielu nigdy ludźmi nie było.
Niemal wszyscy byli śmiertelnymi wrogami. W każdych innych okolicznościach spotkanie takie przemieniłoby się natychmiast w krwawą rzeź, każdy wojownik instynktownie skoczyłby do gardła swoim odwiecznym nieprzyjaciołom i zapiekłym rywalom.
Lecz nie ściągali tu bynajmniej w pokojowych zamiarach. Nikt tu nie znal takiego pojęcia.
Zanim noc zapadnie, zaspokoją swoją żądzę krwi. Ale to nie wśród tych, którzy łączyli się teraz w tak nienaturalnym przymierzu, śmierć i zniszczenie będzie zbierać żniwo. Przynajmniej do czasu. To oni staną się wkrótce siewcami śmierci, krzewicielami destrukcji.
Łączyło ich jedno: Wszyscy, i każdy z osobna, byli sługami Chaosu. Swoich czcicieli miała wśród nich każda siła Chaosu: Khorne i Slaanesh, Nurgle i Tzeentch, i wszelkie inne demoniczne bóstwa.
Zjednoczyli się dla tej jednej bezecnej misji. Misji grabieży i mordu, destrukcji i masakry...
* * *
Nie świtało jeszcze nawet, kiedy wstępował na drewniany most przerzucony nad rzeką. Wielki księżyc Mannslieb już zaszedł. Jego mniejszy towarzysz Morrslieb był w nowiu, i światła dawał jeszcze mniej niż zwykle.
Zatrzymał się w połowie i oparł o barierkę, żeby odczekać kilka minut. Dopiero kiedy zaczęło szarzeć niebo na wschodzie, odważył się ruszyć dalej. Piął się pod górę, w stronę boru, z takim samym ociąganiem, z jakim zza horyzontu dźwigało się słońce. A było to słońce zimowe, pełznące nisko przy ziemi i blade.
Przy każdym oddechu z ust buchały mu obłoczki pary, ciało raz po raz przebiegał mimowolny dreszcz. Łachmany, w które się okutał, prawie wcale nie chroniły przed zimnem. Stare buty wymoszczone miał szmatami, między innymi dlatego, że były dla niego za duże, z zewnątrz zaś obwiązane pasami zgrzebnego materiału, żeby nie przemakały, lecz niewiele to pomagało. Trawa przesycona była poranną rosą, a przemoczone poprzedniego dnia i buty nie zdążyły wyschnąć.
Nie przeszkadzało mu to. Przywykł; tak było odkąd pamiętał. Miał wrażenie, że od kiedy nauczył się chodzić, co dnia przemierza samotnie tę drogę, brnąc na bosaka w kurzu albo człapiąc przez klaskające błocko.
Zresztą nie było jeszcze tak źle. Lód i śnieg, których należało się spodziewać za najdalej dwa miesiące, jeszcze bardziej utrudnią mu tę codzienną powinność.
Wlepiał oczy w ścianę boru, usiłując przebić wzrokiem splątane chaszcze, wyczuć, co się czai w ich gęstwie. Nawet w najjaśniejszy letni dzień w lesie było mroczno i wilgotno, słoneczne światło z rzadka tam się przedzierało.
Większość drzew zrzuciła już liście, ale to czyniło knieję jakby jeszcze straszniejszą. Bo chociaż można było teraz sięgnąć wzrokiem dalej, to większą grozę wzbudzały bezlistne drzewa, których grube pnie i nagie konary przywodziły na myśl żywe istoty gotujące się do skoku.
Wokół panowała niczym nie zmącona cisza, ale on nie dał się zwieść. Bór roił się od wszelkiej maści istot. Owadów, ptaków i zwierząt, normalnych leśnych stworzeń. Ale pienił się tu też inny rodzaj stworów, stworów, których żadną miarą normalnymi nazwać się nie dało.
Bał się. Zawsze wchodził tu z duszą na ramieniu. Kiedy był młodszy, myślał, że z wiekiem minie mu ten strach. Ale stało się coś wręcz przeciwnego. Wówczas lękał się nieznanego. Teraz już wiedział, na co może się tu natknąć — a co za tym idzie, bardziej się bał.
I prawdopodobnie tylko dzięki temu jeszcze żył. Gdyby nie wzmożona czujność i ostrożność, dawno już by zginął; uśmiercony przez którąś z bestii czyhających w głębi tej zwyrodniałej kniei.
Nikt z wieśniaków nie zapuszczał się tu nigdy w pojedynkę. Jeśli odważyli się wejść do lasu, to tylko w grupie, dobrze uzbrojeni. Drwale wycinający drzewa, by wyrwać kniei jeszcze jeden spłacheć terenu, pracowali zawsze pod silną strażą.
Ale nawet te środki ostrożności nie wystarczały. Przed rokiem grupa sześciu leśników z wioski wybrała się pewnego poranka do boru. Nie wrócili do wieczora. Nikt ich już nigdy nie widział. Sąsiedzi wszczęli poszukiwania, ale natrafili tylko na kilka strzępów zbroczonego krwią odzienia.
Pochuchał w zziębnięte dłonie i zacierał je przez chwilę. Potem zza pazuchy kubraka wyjął sztylet. Z nożem w prawym ręku i ze zwojem postronka do przewiązania wiązki chrustu w lewej, wkroczył między drzewa.
Codziennie wchodził do lasu w tym samym miejscu i poruszał się w nim tą samą trasą. Znał na niej każde drzewo i korzeń, każdy wykrot i krzak. Gdyby coś było nie w porządku, wiedziałby to od razu. Ale z każdym dniem musiał coraz bardziej zbaczać z utartego szlaku, w poszukiwaniu drewna na opał, po które tu przychodził.
Właśnie, w poszukiwaniu. Odłamywanie gałęzi nie miało sensu, bo nawet o tej porze roku, kiedy wyglądały na uschnięte, były zbyt wilgotne, by się palić. Był takim samym myśliwym, jak ci, którzy z łukiem i strzałami podchodzą dzikiego zwierza i dla mięsa zabijają łosia czy niedźwiedzia, z tym że on polował na chrust.
Na skraju lasu drzewa rosły rzadko. Im głębiej się zapuszczał, tym bardziej gęstniał starodawny bór. Można by pomyśleć, że drzewa zwierają szeregi dla ochrony przed istotami zamieszkującymi jego ostępy.
Ale ta metoda obrony była chyba równie mało skuteczna dla drzew, jak i dla drwali, bo co kilka kroków drogę przegradzał obalony gnijący pień, przywodzący na myśl ofiarę nieznanych leśnych drapieżców.
Nieraz już widywał te stwory, ale o wiele częściej zdarzało mu się wyczuwać ich złowrogą obecność. Nie miał pojęcia, czym są ani jak się zwą, i nie chciał tego wiedzieć. Dla niego były potworami i wolał trzymać się od nich z dala.
Nie były ani ludźmi, ani zwierzętami, stanowiły ich ohydną krzyżówkę spłodzoną w jakimś odrażającym akcie kopulacji. Pokryte futrem, nagie lub pierzaste kreatury z rękami, kopytami i rogami. Ale bezmyślne. Ich mutacje zdawały się być pozbawione wszelkich naturalnych zmysłów. Nie miały ani ludzkiego rozumu, ani właściwego zwierzętom instynktu.
Nieraz zdarzało mu się obserwować taką przerażającą poczwarę z odległości kilku jardów, kiedy za jedyną osłonę miał pień wątłego drzewka. Na szczęście żadna go jak dotąd nie dostrzegła, nie usłyszała ani nie zwęszyła, inaczej już by nie żył.
Takie sytuacje sprawiały, że stawał się coraz ostrożniejszy. Zdawał sobie sprawę, że szczęście może go kiedyś opuścić.
Z walącym sercem zapuszczał się w las, coraz mocniej ściskając w spoconej dłoni rękojeść noża. Zapomniał o chłodzie. Szedł wolno, rozglądając się na boki, nastawiając ucha, strzelając wokół oczami szybciej, niż nadążała obracać się głowa.
Nic nie słyszał, niczego nie dostrzegał — coś jednak wyczuwał.
Gdzieś niedaleko, jakieś pięćdziesiąt jardów przed nim czaił się któryś z mutantów. Może zasadził się na niego, wiedząc, że chodzi tędy co dnia o świcie. A może całkiem przypadkowo zapuścił się w te partie lasu.
Widok przesłaniała ściana drzew, wyobrażał go sobie jednak, przycupniętego w sękatych korzeniach rozszczepionego pnia.
Zatrzymał się i czekał. Nauczył się cierpliwości. Ona również po wielokroć ocaliła mu życie.
Zastygł w bezruchu. Nie śmiał nawet odetchnąć, w obawie, że zdradzi go wydobywająca się z nozdrzy para. Serce o mało nie wyskoczyło mu z piersi, w ustach miał sucho, choć cały spływał potem.
Stwory żerowały głównie po zmroku. Pod osłoną ciemności podkradały się do wsi i porywały zostawiony bez opieki inwentarz. Przed świtem wycofywały się do lasu. Ale i za dnia, i w nocy były równie niebezpieczne.
Po zeszłorocznych wydarzeniach, postanowiono oczyścić las z tej plagi. Sprowadzono żołnierzy.
Nigdy nie widział czegoś tak wspaniałego. Wjechali do wsi konno, słońce odbijało się w lśniących pancerzach, w górze powiewały barwne proporce. Nie zastanawiał się wcześniej, co się znajduje poza granicami wioski. Teraz zapragnął zostać żołnierzem.
Część żołnierzy zakwaterowała się w karczmie, ku niezadowoleniu jego pana, który miał ich żywić.
Ale on był zachwycony, bo mógł słuchać z zapartym tchem opowieści żołnierzy o życiu poza doliną, o cudach, których istnienia dotąd nawet nie podejrzewał. Z zapałem pucował im hełmy, rychtował zbroje, oporządzał konie.
Ten i ów cisnął mu czasem pensa za fatygę. Były to pierwsze pieniądze, jakie zarobił. Po kryjomu zakopywał miedziaki w oborze, obok barłogu, na którym sypiał. Gdyby jego pan dowiedział się, że je ma, odebrałby mu pieniądze, a na dokładkę wychłostał. Chłosty i tak nie uniknął, ale pieniądze zachował.
Zachował też sztylet skradziony kapitanowi, od którego, za posługi, jakie mu świadczył, nie dość że nic nigdy nie dostał, to nie usłyszał nawet słowa podzięki. Chciał mieć coś, co pochodzi z szerokiego świata — a takiego osobliwego noża ani wcześniej, ani potem nie widział.
Rzeźbiona rękojeść wykonana z jakiejś białej kości miała kształt łba węża, jednak to nie ona, lecz ostrze, którego krawędzie, zamiast prostych były faliste, decydowało o oryginalności broni.
Żołnierze przeczesywali mozolnie knieje, oczyszczając je z krwiożerczych bestii. Ale bór rozciągał się w nieskończoność i mutanty wkrótce powracały.
Jeden z nich czaił się teraz gdzieś w pobliżu.
Usłyszał jakiś odgłos za plecami i obrócił się na pięcie. Od strony wioski dobiegał stukot podkutych końskich kopyt na drewnianym, odległym o kilkaset jardów moście.
Mrużąc oczy, przyjrzał się jeźdźcowi. Bardzo rzadko się zdarzało, żeby ktoś poza nim wstał skoro świt. Zanim ktokolwiek wychylił nos z chałupy, on zazwyczaj był już z chrustem z powrotem we wsi. Tylko w zimie więcej się trafiało takich rannych ptaszków, bo wtedy dzień był krótszy i ludzie zaczynali pracę o brzasku.
Rozpoznał dosiadającą konia dziewczynę. Ze wszystkich mieszkańców wioski, ją najmniej spodziewałby się ujrzeć o tak wczesnej porze.
Mogła wszak wylegiwać się do późna w piernatach, bo we wszystkim ją wyręczali, i spełniali każdy jej kaprys, słudzy ojca. Mieszkała we dworze u wylotu doliny. Dwór i cała dolina wraz ze wsią i wszystkimi jej mieszkańcami należały do jej ojca; nawet karczmarz płacił mu dziesięcinę od utargu.
Galopowała przez wąski most opatulona w białe futra. W pewnej chwili osadziła wierzchowca w miejscu, obejrzała się, a potem szarpnęła wodze z taką siłą, że koń parsknął i wykręcił szyję, ale zamiast zawrócić do wioski, ruszyła w stronę boru.
I czającego się w nim stwora!
* * *
Obserwował bacznie dziewczynę, ale ani na chwilę nie zapominał o ukrytej wśród drzew kreaturze. Przez cały czas był w pełni świadom bliskości poczwary, chociaż nie wiedział, gdzie się ukrywa. Jednak stwór też już usłyszał konia i zaczął się przemykać ku skrajowi lasu.
Granica boru cofnęła się z upływem lat i teraz pierwsze drzewa oddzielał od rzeki szeroki pas łysego stoku wzgórza.
Dziewczyna mogła wybrać szlak biegnący brzegiem rzeki. Nie uczyniła tego. Nie wiedzieć czemu ruszyła pod górę, równolegle do ściany lasu.
Chłopiec nadal nie widział potwora, ale słyszał, jak ten przedziera się między drzewami, by przeciąć drogę nadjeżdżającej.
Dziewczyna prowadziła konia szybko, pewnie. Obserwował ją z nadzieją, że zorientuje się, co jej grozi, że zawróci i oddali się galopem. Ale ona jechała dalej, nieświadoma niebezpieczeństwa.
Co ją tu sprowadza? Dlaczego jest sama?
Spróbował ocenić sytuację. Stwór był już bardzo blisko. Jeśli ona zaraz nie zawróci, to za chwilę będzie na to za późno.
I nagle zaświtała mu w głowie przerażająca prawda: ona nic nie wie! Nie zdaje sobie sprawy, co się zaraz wydarzy.
Ale on wiedział. Wiedział bardzo dobrze, czego za chwilę będzie świadkiem. Tylko patrzeć, jak odczłowieczony napastnik wypryśnie z chaszczy i ściągnie z konia bezbronną ofiarę.
Nie było chwili do stracenia. Rzucił postronek na ziemię, wypadł spomiędzy drzew na otwartą przestrzeń i puścił się biegiem ku dziewczynie, wrzeszcząc co sił w płucach, żeby się zatrzymała, żeby zawróciła, bo widział już, że nie zdąży dobiec do niej na czas.
Musiała go usłyszeć, gdyż wstrzymała konia. Ale było już za późno, o wiele za późno.
Kiedy od dziewczyny dzieliło go drugie tyle, ile już przebiegł, potwór wyprysnął z lasu. Zobaczył go, jak szybuje w powietrzu.
Był odpychającą krzyżówką człowieka i zwierzęcia: ogromne cielsko pokryte skołtunioną, ciemnoszarą sierścią; pysk jak u psa, lecz z rogami i długachnymi kłami; krótkie łapy zakończone szponami, a w jednej z nich pordzewiały miecz.
Stwór ryknął, dopadając swej ofiary. Dziewczyna uchyliła się instynktownie, szarpiąc jednocześnie wodze, i napastnik, zamiast ściągnąć nieszczęsną z siodła, tylko ją z niego zepchnął. Spadła na ziemię, a przerażony koń stanął dęba i rzucił się do ucieczki.
Potwór również wylądował na miękkiej ziemi, ale zanim zdążył się pozbierać i rzucić na dziewczynę, chłopiec był już przy nim.
Skoczył mutantowi na grzbiet, otoczył lewą ręką szyję, odciągnął w tył łeb i zatopił sztylet w gardle. Poczwara wrzasnęła i szarpnęła się, z rany siknęła fontanna krwi.
Chłopak zadawał cios za ciosem, ostrze z trudem przebijało grubą skórę. Potwór miotał się, skrzecząc z wściekłości i bólu, i w końcu zrzucił go z siebie.
Był od niego większy. Nawet gdyby nie miał miecza, mógłby go zmiażdżyć jednym uderzeniem potężnego łapska.
Chłopiec odturlał się w bok i z trudem podźwignął na nogi. Stwór poderwał rękę do poderżniętego gardła, daremnie próbując zatamować krwotok. Jego posoka była równie nienaturalna, jak on sam; miała odrażającą, żółtawozieloną barwę.
Mutant popatrzył bezmyślnie na juchę zlepiającą mu sierść na łapie, wyraźnie nie pojmował, skąd się wzięła. Rozdziawił paszczę, żeby wyryczeć swoją wściekłość, i strumyczek ohydnej posoki pociekł mu spomiędzy psich szczęk. Łypnął przymrużonymi ślepiami na tego, który zadał mu tyle bólu, i runął do ataku.
Chłopca owionął smród gorącego oddechu. Żołądek podszedł mu do gardła. Był mniejszy, ale szybszy. W porę uskoczył w bok przed spadającym mieczem.
Nie zdołał już jednak wykonać uniku przed długim, cienkim ogonem, który śmignął błyskawicznie, oplótł mu kostkę i ściął z nóg. Runął jak długi. Chciał się odtoczyć, ale nie mógł. Wężowy ogon stwora trzymał mocno.
Poczwara znieruchomiała nad leżącym, wlepiając weń pałającej nienawiścią ślepia. Jej krew skapywała chłopcu na kubrak i niczym, kwas wżerała się z sykiem w wytarty materiał. Rzucał się i wyrywał, ale nadaremnie.
Bezimienny drapieżca pochylił się, przesłaniając swoim cielskiem słońce. Jego cień padł na chłopca i temu zrobiło się zimno, zimniej niż kiedykolwiek było mu w życiu, zimniej niż kiedykolwiek mu będzie, bo oto za chwilę umrze.
Wszystko pociemniało. Nie widział nic, prócz pochylonej nad sobą sylwetki potwora.
Ale nie podda się bez walki. Poniechał beznadziejnych prób wyszarpnięcia kostki z pętli ogona. Zginając w kolanie uwięzioną nogę, przesunął się po śliskim błocku bliżej stwora, ucapił ogon lewą ręką i ciął go nożem, który dzierżył w prawej.
Jedno cięcie, drugie, trzecie. Trzy, następujące jeden po drugim, wrzaski cierpienia, każdy głośniejszy od poprzedniego. Koniec ogona został mu w dłoni, tryskająca z rany krew zbroczyła ręce, ale nie zważał na pieczenie skóry, w którą zaczęła się natychmiast wgryzać cuchnąca posoka.
Oszalały z bólu potwór runął na niego, wywijając wściekle mieczem. Chłopiec, zamiast wykonać unik, zerwał się na nogi i przyjął atak na trzymany oburącz sztylet.
Szarżujący mutant nadział się na ostrze. Nóż przebił grubą skórę i wszedł w cielsko po rękojeść. Stwór wydał z siebie jeszcze straszniejszy niż poprzednie wrzask cierpienia. Wypuścił z łapy miecz i na oślep sięgnął po chłopca ostrymi jak brzytwy pazurami.
Ten uchylił się zręcznie przed szponiastą łapą i mutant, tracąc równowagę, runął w błoto z takim impetem, że zadrżała ziemia.
Znieruchomiał, leżąc na boku.
Chłopiec przyglądał mu się z odległości kilku kroków, gotów odskoczyć, gdyby potworowi drgnął choć jeden mięsień. Mutant wlepiał w niego wybałuszone, szkliste ślepia, które po chwili zaczęły zachodzić mgłą.
Chłopak wytarł o kubrak piekące dłonie, chcąc się pozbyć płynnego, wżerającego się w ciało ognia.
Nie wiedział, co dalej robić. Rozejrzał się lękliwie wokół. Jeśli w okolicy krążyły inne takie gadziny, wkrótce zwęszą krew. Nie było między nimi solidarności, a tu czekała uczta.
Nóż tkwił w piersi stwora. Wiedział, że musi go odzyskać, ale nadal bał się podejść bliżej.
* * *
Usłyszał szmer za plecami i odwrócił się jak pchnięty sprężyną, gotów rzucić się do ucieczki. Z ulgą stwierdził, że to tylko gramoląca się z błota dziewczyna.
— Jak ja wyglądam! — jęknęła, siadając. — Wszystko do wyrzucenia!
Odziana była w rzadko spotykane białe futra. Opończę, spodnie i buty miała utaplane w błotnistej mazi. Wolałaby, żeby to była krew? Jej własna?
— Pomóż mi wstać!
Dopiero teraz zaczął się zastanawiać, dlaczego właściwie to zrobił, dlaczego z narażeniem życia śpieszył jej na ratunek? Zachował się jak ostatni głupiec. Nie myślał — oto odpowiedź. Działał odruchowo, jego postępowaniem nie kierował rozsądek, lecz instynkt.
— Słyszysz, co do ciebie mówię? Pomóż mi się podnieść!
Była człowiekiem. Oto druga część odpowiedzi na nurtujące go pytanie. Ludzie byli sprzymierzeńcami w walce z wszelkimi innymi formami życia zamieszkującymi świat.
— Gdzie mój koń?
Pominął to pytanie milczeniem i zrobił krok w kierunku martwej kreatury. Musi odzyskać sztylet. To wszystko, co ma.
Naraz dziewczyna pisnęła, i chłopiec jak oparzony odskoczył w tył, pewien, że stwór się poruszył i ona to dostrzegła.
— Nie żyje?
Wpatrywała się szeroko rozwartymi oczami w ścierwo mutanta, jakby dopiero teraz je zauważyła.
Chłopak podniósł z ziemi patyk, zbliżył się nieznacznie do leżącego i szturchnął nieruchome cielsko. Żadnej reakcji. Poczwara nie żyła. Była za głupia, żeby udawać.
— Co tu się stało?
Upadek musiał dziewczynę oszołomić Nie tylko nie widziała walki, ale i nie pamiętała, że stwór zepchnął ją z konia.
Usłyszał cmoknięcie, z jakim dźwigała się z grząskiego błota, a potem kląskanie zbliżających się kroków. Wstrzymując oddech, żeby nie wciągać nosem przyprawiającego o mdłości smrodu, pochylił się nad mutantem. Chwycił oburącz rękojeść sztyletu i pociągnął z całych sił. Nóż ani drgnął.
Odwrócił głowę, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, zaparł się stopą o tors martwego potwora i spróbował jeszcze raz.
— Co robisz? — Była już na tyle blisko, że sama mogła sobie odpowiedzieć na to pytanie.
Nóż lekko się poruszył. Chłopiec szarpnął ponownie. I naraz poczuł, jak czyjeś ręce obejmują go w pasie i ciągną do tyłu. Klinga noża zaczęła się wysuwać, zrazu powoli, opornie, by po chwili wyskoczyć z rany. Nie przygotowani na to zatoczyli siej oboje w tył.
Chłopcu udało się odzyskać równowagę, dzięki czemu niej upadł. Za to dziewczyna, puściwszy go, rymsnęła z powrotem w grząską maź. Nie zwracał na nią uwagi. Oglądał nóż.
Sztylet wyglądał na nie uszkodzony. Nigdy go jeszcze nie użył, a co dopiero do takiego, jak przed chwilą, celu. Do tej pory tylko się nim bawił, markował walkę, obierając sobie drzewa za wyimaginowanych przeciwników. Ale nawet patyka nie zastrugał, w obawie, że stępi faliste ostrze.
Spojrzał na martwego stwora i przepełniło go poczucie tryumfu. Stoczył walkę z istotą o wiele od siebie większą, i zwyciężył. Schylił się i wytarł starannie klingę o ciemną sierść potwora. Oczyszczony sztylet zatknął sobie za pas.
Czubkiem buta trącił miecz. Był wyszczerbiony i zardzewiały. Ani go potrzebował, ani chciał.
Odwrócił się do dziewczyny. Miała około dwunastu lat, czyli tyle co on, tak przynajmniej oceniał jej wiek. Krótkie, kruczoczarne włosy, ciemne oczy, biała skóra przezierająca spod warstwy błota.
Tym razem pomógł jej wstać, podając rękę. Skrzywił się z bólu, kiedy obleczoną w rękawiczkę dłonią ścisnęła mu poparzone palce.
— Oj! — zafrasowała się, kiedy jej wzrok padł na świeże rany.
Chciał się cofnąć, ale przytrzymała go i spojrzała mu w oczy. Odwrócił głowę, unikając jej wzroku.
— Tyś jest ten chłopak z karczmy. Powiadają, żeś niemowa, ale przecież krzyczałeś do mnie. Próbowałeś mnie ostrzec, tak?
Nie odpowiedział. Znowu spróbował uwolnić z jej uścisku rękę, ale chwyciła go za nadgarstek.
— Tak? — powtórzyła.
Kiwnął bez słowa głową.
— Jestem ci dozgonnie wdzięczna — powiedziała. — Ocaliłeś mi życie.
Wyrwał jej się wreszcie. Musiał już iść. Musiał nazbierać chrustu. Nie powinien tu stać, i to z nią. Gdyby jego pan się dowiedział, wychłostałby go, wychłostał za wszystkie czasy.
— Daj mi ręce!
Powiedziała to rozkazującym tonem, któremu od dziecka nawykł dawać posłuch. I teraz też posłuchał.
Ściągnęła zębami rękawiczki z miękko wyprawionej białej skórki i ujęła w obie ręce jego prawą dłoń. Dziewczyna była niemal tego samego wzrostu co on, ale dłonie miała drobniejsze — i cieplejsze.
Uniosła ją do ust i, zamykając oczy, podmuchała na oparzenia. Konrad miał wrażenie, że jej dłonie stają się jeszcze cieplejsze i ogrzewają mu rękę tak, jakby trzymał ją nad ogniskiem.
Wypowiedziała kilka słów, ale tak cicho, że ich nie dosłyszał. Po chwili otworzyła oczy i puściła jego dłoń. Ciepło przytępiło ból od oparzeń spowodowanych żrącą posoką potwora. Dziewczyna ujęła teraz lewą rękę chłopca i powtórzyła zabieg.
Popatrzył na swoje dłonie i aż stęknął ze zdumienia. Rany zasklepiały się, zarastały nową tkanką; goiły się!
Cofnął się chwiejnie kilka kroków. Ta dziewczyna wzbudzała w nim większą grozę niż potwór. Była tak samo nienaturalna jak on: była czarownicą...
— Nie mów nikomu — uprzedziła go i znacząco położyła palec na ustach. Potem uśmiechnęła się. — To znaczy, gdybyś przypadkiem umiał mówić. Krzyczeć potrafisz, sama słyszałam, a mówić normalnie? A może to był tylko taki nieartykułowany, zwierzęcy krzyk? No, chłopcze, potrafisz mówić?
— Po... potrafię — wyszeptał.
— Co?
— Potrafię — mruknął głośniej, wyzywająco.
Kiedy był w lesie, gdzie nikt nie mógł go słyszeć, rozmawiał sam ze sobą, ale teraz po raz pierwszy zdradził się przed kimś, że potrafi mówić. Do tej pory jedynymi dźwiękami, jakie wyrywały mu się z ust, były krzyki, k...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]