[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Fayrene Preston
Zakochany Robin i jego
wesoła kompania
Rozdział 1
Ukryty w mrocznym wnętrzu swojego samochodu, Jarrod
Saxon obserwował nadchodzącą w jego stronę chodnikiem
Genę DuMont Alexander. Z jednej strony zdawało mu się, że
widział ją zaledwie wczoraj, z drugiej zaś, że od tej pory
minęły już całe lata. W rzeczywistości było to tylko dziesięć
miesięcy. Dziesięć długich miesięcy, odkąd od niego uciekła.
Wstrząs, jaki wywarł na nim jej widok, sprawił, że
wszystkie mięśnie naprężyły mu się aż do bólu.
Zaangażował najlepszych detektywów, żeby ją odnaleźli,
choćby przyszło im przeczesać w tym celu cały kraj. Mimo to,
nim się to udało, upłynęły długie miesiące. Nie było to wcale
spowodowane ich niskimi kwalifikacjami. Po prostu Gena
bardzo dobrze się ukryła. Pewnego dnia detektywi w końcu
zadzwonili jednak z wieścią, że wreszcie wiedzą, gdzie ona
jest. Wciąż pamiętał ulgę, jaką wtedy odczuł. Nie tylko ulgę,
również gniew.
Znajdowali się w jednej z najstarszych dzielnic Dallas, tuż
za rogatkami śródmieścia. Pejzaż miasta widziany zza szyb
samochodu, rysował się niezwykle imponująco na tle nieba.
W porównaniu z betonowo - szklaną konstrukcją
charakterystyczną dla nowej zabudowy, ta ulica wyglądała
nieco anachronicznie.
Domy różniły się między sobą wielkością i stylem.
Większe, dwupiętrowe sąsiadowały z domkami
jednorodzinnymi. Jarrod doszedł do wniosku, że zbudowano
je w latach dwudziestych. Zauważył przy tym, że część
domów była odnowiona, dwa z nich właśnie odmalowywano,
a wszystkie miały naprawdę schludny wygląd.
Obrzucił zdumionym spojrzeniem stary dom, w którym
według przekazanych mu przez detektywów informacji
mieszkała Gena. Któż mógłby podejrzewać, że zamieszka w
małym mieszkanku w takim właśnie miejscu? I w dodatku,
kto by się spodziewał, że będzie zarabiała na życie jako
kelnerka?
Te pytania nasunęły mu się same, ale postanowił nie
zaprzątać sobie nimi głowy. Odnalazł Genę i zabierze ją ze
sobą wieczorem do domu. Tylko to się liczy... Jarrod wytężył
wzrok, by lepiej się jej przyjrzeć. Czy wyglądała na
zatroskaną? Raczej nie. Wydawała się całkiem spokojna, ba
wręcz zadowolona. Jarrod przygryzł wargi. On nie zaznał
spokoju od dziesięciu miesięcy.
Gdy podeszła bliżej, spróbował dopatrzyć się w niej
jakichś zmian. Nie zauważył niczego szczególnego, może
poza strojem. Przedtem ubierała się w jedwabie, nie w
drelichy.
Dżinsy podkreślały długość jej nóg. Pamiętał te szczupłe,
nagie nogi owinięte wokół niego, jej kolana wbijające się w
jego boki, ich splecione ciała.
Dzisiaj splotła swoje pszenicznozłote włosy w warkocz.
Pamiętał doskonale jej włosy, takie delikatne, spływające w
dół, aż do talii. Na wspomnienie tych złotych włosów
owijających i spowijających ich nagie ciała, kiedy się kochali,
w ciemnych oczach Jarroda pojawiły się ogniste błyski.
Ubrana była w zielony podkoszulek, z biegnącym w
poprzek białym napisem, nieczytelnym dla niego z powodu
sporego oddalenia. Z raportu przedłożonego mu przez
detektywów wynikało, że pracuje w barze zwanym „U
Clanceya". Pomyślał sobie, że być może ten podkoszulek jest
częścią jej stroju służbowego. Na myśl o tym, że Gena
DuMont Alexander musi chodzić w stroju służbowym,
powinien się właściwie roześmiać. Gdy od niego uciekła,
pozostawiła trzy szafy pełne szykownych strojów, ale Jarrod
nie dopatrzył się w tym niczego śmiesznego.
Z pleców zwisał jej kremowy sweter typu kardigan,
którego związane z przodu rękawy dyndały na piersiach.
Natychmiast przypomniał sobie kształt jej piersi, tak często
wypełniających mu dłonie, i podświadomie zgiął lekko palce.
A niech ją licho, pomyślał. Jak śmiała od niego uciec!
Szkarłatne i złote liście wirowały po ulicy unoszone
podmuchami wiatru, który strząsał je z gałęzi rosnących tu
dębów wprost na głowę idącej Geny. W świeżym powietrzu
czuć było delikatny zapach chryzantem. Gdy idąc tak,
delektowała się urokami babiego lata, zaczęła się
podświadomie do siebie uśmiechać. W pewnej chwili
nadepnęła nagle na ostry kamień i uśmiech na jej ustach
zamienił się w grymas bólu. Kamyk uraził ją boleśnie poprzez
cienką podeszwę buta. W końcu to nic nadzwyczajnego,
pomyślała gorzko.
Odkąd zaczęła pracować u Clanceya, nabrała niezwykłego
wręcz szacunku dla kelnerek i w ogóle wszystkich osób,
których praca związana była z ośmiogodzinnym poruszaniem
się na własnych nogach. Kelnerowanie było twardym i
niewdzięcznym zajęciem, do którego jej nogi nie mogły
przywyknąć nawet po upływie dziesięciu miesięcy. Obwiniała
za to swoje „arystokratyczne podbicie", które odziedziczyła po
matce. Nieraz usiłowała wyobrazić sobie, jak bardzo byłaby
ona przerażona, gdyby jeszcze żyła i dowiedziała się, że jej
córka pracuje jako kelnerka w teksaskiej kafejce!
Weszła na dróżkę prowadzącą do jej domu i przystanęła,
by jeszcze raz spojrzeć na ten piękny stary budynek, w którym
czuła się tak bezpiecznie. Jego ceglana fasada była prosta i
skromna, urozmaicona jednak werandą ciągnącą się od
wejścia i zachodzącą aż na jedno skrzydło. Wzdłuż werandy
stały doniczki z paprotkami, z jednej strony zwisała drewniana
huśtawka. Gena podejrzewała, że wiele osób patrzących na
dom uznałoby go, że jest dość nędzny i podniszczony. Dla niej
jednak ten ceglany budyneczek w stylu wiktoriańskim był
pewnym i wygodnym schronieniem.
Wspięła się na schodki i otworzywszy oszklone drzwi,
ruszyła przez wyłożony dębową klepką przedpokój.
Właścicielka, pani Sugar Macintosh, wysunęła głowę
przez uchylone drzwi swojego pokoju. - O Boże, Geno, to ty!
Gena mimowolnie uśmiechnęła się, nie zważając na swoją
obolałą nogę, bowiem taki właśnie wpływ wywierała Sugar na
ludzi. Miała brązowe oczy, którymi bez przerwy mrugała i
kwadratową twarz, pokrytą olbrzymią ilością pudru i różu,
przyzwyczajenie z czasów, gdy grata w teatrze. Gena
wielokrotnie próbowała ustalić wiek Sugar, ale nigdy się to
jakoś jej nie udało. Wiedziała tylko, że ukochany mąż jej
gospodyni, Tex, zmarł przed dziesięciu laty. Nieutulona w
żalu wdowa wyznała jej pewnego razu, że jej małżonek
uwielbiał, gdy chodziła w spodniach wiernie kopiujących strój
torreadora. Szczęśliwym trafem jej drobna, szczupła figurka
nie zmieniła się przez te wszystkie lata, więc nadal mogła je
wkładać. Ze szczególnym upodobaniem nosiła spodnie uszyte
z różowego aksamitu, które właśnie tego dnia miała na sobie.
- Jak minął ci dzień, Geno? - spytała Sugar - To znaczy,
jak ci się do tej chwili wiodło?
- Dość gorączkowo - odparła Gena. - W porze lunchu
tłum gęstniał coraz bardziej i proporcjonalnie do tego
poszerzał się uśmiech Clanceya. Tak zresztą jest już od paru
miesięcy.
Sugar ze zrozumieniem pokiwała głową, a jej usztywnione
co najmniej połową zawartości pojemnika lakieru włosy nie
drgnęły ani o milimetr. - To wszystko klienci ze śródmieścia.
Nie kręci się ich teraz tylu co kiedyś, ale i tak to zawsze coś.
Znienacka wydało się Genie, że przez twarz Sugar
przemknął jakiś cień, ale zaraz potem doszła do wniosku, że
musiało jej się to tylko zdawać.
- A gdzie Rose? - spytała Sugar, mając na myśli drugą
lokatorkę, również kelnerkę w barze u Clanceya.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wiolkaszka.pev.pl
  •