[ Pobierz całość w formacie PDF ]
PHILIP JOSE FARMER
Ciała, wiele ciał
Przekład Krzysztof Sokołowski
Preludium
Zgromadzony przed Białym Domem tłum hałasował, śmiał się, krzyczał. Kobiety
piszczały przeraźliwie, mężczyźni pogadywali basem. Brakowało tylko wysokich dzie-
cięcych głosików. Dzieci pozostały w domu pod opieką braci, sióstr i krewnych; star-
szych choć jeszcze niedorosłych. To widowisko nie było dla nich przeznaczone. Nie po-
jęłyby sensu rytuału, jednego z najświętszych, poświęconego Wielkiej Białej Matce.
I nie byłoby to też dla nich bezpieczne. Matkę wielbiono już od stuleci (był rok 2860
Starego Stylu) i niegdyś dzieci były dopuszczane do misteriów. Wiele z nich jednak gi-
nęło, w szale rozszarpanych na części.
Ta noc nie była bezpieczna i dla dorosłych. Pewna liczba kobiet zostanie z pewnością
ciężko poturbowana; wiele z nich straci życie. Wielu mężczyzn ulegnie kobietom, któ-
re dłońmi o długich paznokciach i ustami o ostrych zębach wyrwą z korzeniami to, co
czyni mężczyznę mężczyzną i trzymając okrwawione trofea w podniesionych dłoniach
i zaciśniętych ustach pobiegną z krzykiem ulicami, by złożyć je na ołtarzu Wielkiej Bia-
łej Matki w Świątyni Czarnej Ziemi.
A w następnym tygodniu, w piątkowy Sabat, ubrani w białe szaty Rzecznicy Mat-
ki, kapłani i kapłanki, upomną ocalałych za to, że posunęli swój zapał nieco zbyt da-
leko. Kongregacja mogła jednak ucierpieć najwyżej od ostrych słów, a i te nie musia-
ły paść i najczęściej nie padały. Mężczyźni i kobiety, w których rzeczywiście wcieliła się
Matka (a w kogóż się wtedy nie wcielała?), nie mogli być winni. A poza tym czego się
spodziewali? Czy nie zdarzało się tak w każdą noc rodzącą Słonecznego Bohatera, Kró-
la-Rogacza? Cóż, Rzecznicy wiedzieli, że muszą uspokoić wiernych tak, by mogli wró-
cić do normalnego życia. Bądź posłuszny, módl się, zapomnij! I oczekuj następnych mi-
steriów.
A ci, którzy zginą, także nie mogą złorzeczyć. Spoczną pochowani w świątyni, żegna-
ni modłami i oiarą z jelenia. Dusze zamordowanych wypiją krew, trzykrotnie błogosła-
wione, wysławiane przez wiernych.
Krwawe słońce zapadło poza horyzont, z szumem skrzydeł nadleciała chłodna,
2
mroczna noc. Tłum cichł, a przedstawiciele wielkich bractw ustawiali się już na Penn-
sylwania Avenue. Pomiędzy wodzem Wapiti a wodzem Łosi trwała gwałtowna sprzecz-
ka. Obaj żądali, by to ich bractwo wiodło procesję. Czyż poroże nie wieńczyło głowy
każdego z nich? Czyż poroże nie wieńczyło w tym roku głowy Słonecznego Bohatera?
Jan Ziarno Jęczmienia, od stóp do głów otulony w swój zielony rytualny strój, czer-
wony na twarzy i chwiejący się na nogach próbował rozstrzygnąć kłótnię. Był już jed-
nak, jak zwykle wieczorem, zbyt pijany, by mówić wyraźnie; było mu wszystko jedno,
czy w ogóle coś mówi. Tych kilka słów, które zdołał wybełkotać, jeszcze bardziej roz-
wścieczyło obu wodzów. I nic dziwnego — oni także wypili niemało. Posunęli się nawet
do tego, że sięgnęli rękojeści noży, choć trzeba by znacznie większej prowokacji do ich
obnażenia, zwłaszcza dziś.
Oddział Honorowej Straży Białego Domu opuścił posterunek chcąc wyjaśnić spór.
Wysokie dziewczęta wyszły spod portyku marszowym krokiem. Ich spiczaste hełmy
błyszczały w świetle pochodni, długie włosy spływały na plecy, białe szaty lśniły. Każda
ze Strażniczek trzymała w jednej ręce łuk, a w drugiej strzałę. W odróżnieniu od innych
dziewic Waszyngtonu obnażały tylko jedną, lewą pierś; prawą natomiast — lub raczej
jej brak — skrywała biała szata. Zgodnie z tradycją łuczniczki Białego Domu pozwala-
ły na usunięcie piersi utrudniającej strzelanie i czyniły to z radością. Nie powodowało
to żadnych trudności w znalezieniu mężów. Od dziś, gdy Słoneczny Bohater napełni je
nasieniem boskości, będą mogły wybierać do woli. Mężczyzna, którego żona była Straż-
niczką, miał prawo być z niej dumny aż do śmierci.
Kapitan Straży zapytała groźnie o przyczynę niepokoju. Wysłuchawszy obu wodzów
rzekła:
— Po raz pierwszy uroczystość przygotowano tak niedbale. Być może potrzeba nam
nowego Jana Ziarna Jęczmienia?
Ostrzem dzierżonej w ręku strzały wskazała wodza Bractwa Wapiti.
— Ty poprowadzisz procesję. Wraz ze swym bractwem będziesz miał zaszczyt wpro-
wadzić Słonecznego Bohatera.
Wódz Bractwa Łosi okazał się człowiekiem wielkiej odwagi lub może wyjątkowej
głupoty. W każdym razie ośmielił się zaprotestować.
— Wczoraj wieczorem piłem z Janem Ziarnem Jęczmienia, który oznajmił mi, że to
Łosie dostąpiły tego zaszczytu. Wytłumacz więc, dlaczego wybrałaś Wapiti?
Kapitan spojrzała na niego chłodno i założyła strzałę na cięciwę łuku. Jednak zbyt
dobrze orientowała się w polityce, by zabić jednego z potężnych Łosi.
— Gdy Jan Ziarno Jęczmienia otworzył swe usta, przemówiły duchy różne od tych,
które służą Bogini. Od dawna planowano, że to właśnie Wapiti odprowadzą Słoneczne-
go Bohatera na Kapitol. Czyż nie jest on Rogaczem? Czy nie przedstawił się jako Ro-
gacz? Czyż nie wiesz, że samca Wapiti nazywamy rogaczem, zaś samca Łosia — by-
3
kiem?
— To prawda — przyznał wódz Łosi, blady i wpatrzony w wymierzoną weń strzałę.
— Nie powinienem słuchać Jana Ziarna Jęczmienia. Lecz teraz wypadała kolej na Ło-
sie. Zeszłego roku były Lwy, a przedtem Tryki. Tego roku nam powinien przypaść ten
zaszczyt!
— Oczywiście... Gdyby nie to!
Wskazała palcem poza plecy Łosia, na Pennsylwania Avenue. Wódz odwrócił się
szybko.
Od Białego Domu przez sześć przecznic ulica biegła prosto, by nagle skończyć się
wielkim masywem stadionu baseballowego. Ponad stadionem wyrastała iglica — dzie-
ło sztuki nieznanej tu od siedmiuset sześćdziesięciu lat. Niespełna miesiąc temu iglica
spłynęła z październikowych niebios na kolumnie ognia i osiadła pośrodku stadionu.
— Masz rację — powiedział wódz Łosi. — Nigdy jeszcze Słoneczny Bohater nie zstą-
pił z niebios zesłany nam przez samą Wielką Białą Matkę. I z pewnością to ona wskaza-
ła nam, które bractwo uhonorował swym zstąpieniem, kiedy nazwała go Rogaczem.
Odszedł i dołączył do swych ludzi. Niemal w ostatniej chwili.
Na Kapitolu, odległym teraz zaledwie o sześć przecznic od Białego Domu, podniósł
się nagły krzyk. Krzyk ten uciszył tłum, sparaliżował go i przeraził. Mężczyźni pobledli.
Kobiety-oczekujące, gotowe — szeroko otworzyły oczy; wiele upadło na ziemię wijąc
się i jęcząc. Krzyk rozbrzmiał po raz wtóry i okazało się, że wydobywa się z gardeł kil-
kudziesięciu młodych dziewcząt zbiegających po schodach gmachu Kongresu.
Były to kapłanki, które niedawno ukończyły szkołę boskości w Vassar. Każda z nich
nosiła na głowie czarny, wysoki, spiczasty kapelusz z wąskim rondem; rozpuszczone
włosy sięgały im bioder, piersi miały obnażone jak wszystkie dziewice, lecz musiały od-
być pięć lat posługi, nim wolno im było zostać matronami. Nie dla nich przeznaczono
dziś nasienie Słonecznego Bohatera — musiały się ograniczyć do otwarcia uroczystości.
Ubrane były w powiewające spódniczki w kształcie dzwonu, podtrzymywane wieloma
halkami. Niektóre przepasały się syczącymi grzechotnikami, inne miały żywe węże na
ramionach. W dłoniach trzymały trzymetrowe bicze z wężowej skóry.
Rozległ się łoskot bębnów. Ponad ich huk wzbił się dźwięk trąbki. Zagrały cymba-
ły i syringi.
Wrzeszczące i dzikie młode kapłanki biegły Pennsylwania Avenue torując sobie dro-
gę uderzeniami biczy. Przy wrotach w ogrodzeniu otaczającym dziedziniec Białego
Domu znalazły się nagle. Strażniczki przez chwilę broniły wrót pozorując walkę. Nie
zawsze kończyło się na pozorach — i one, i kapłanki cieszyły się zasłużoną sławą wście-
kłych suk. Wyrywano więc włosy, kaleczono paznokciami policzki, wykręcano piersi.
Starsze kapłanki musiały w końcu użyć biczy, by poskromić rozdokazywane dziewczę-
ta. Dopiero razy przypomniały wyjącym z bólu dziewczynom, co się ma jeszcze wyda-
4
rzyć. Pojawiły się więc we wzniesionych dłoniach wyciągnięte za pasów złote sierpy, wy-
konujące groźne, lecz jednocześnie najwyraźniej rytualne ruchy. Nagle, jakby sam wy-
reżyserował swe dramatyczne wejście (bo tak właśnie było), w drzwiach Białego Domu
stanął Jan Ziarno Jęczmienia, trzymając w ręku na wpół opróżnioną butelkę whisky.
Chwiał się i zataczał, nie pozostawiając najmniejszej wątpliwości, co zrobił z drugą po-
łową. Długo szarpał otaczający mu szyję sznur, nim odnalazł wiszący na nim gwizdek.
Przytknął go do ust i przeraźliwie świsnął.
Z ulicy, na której zgromadzili się Wapiti, odpowiedziało mu natychmiast strasz-
ne wycie. Kilkunastu członków bractwa przedarło się przez Straż aż na portyk. Każdy
z nich ubrany był w czapkę ze skóry jelenia ze sterczącymi z niej małymi różkami, pele-
rynę z jeleniej skóry i pas z doczepionym ogonem. Z opasek na biodrach zwieszały się
baloniki o fallicznych kształtach. Nie szli i nie biegli — tańczyli raczej na palcach jak
baletmistrze, naśladując chód jeleni. Zaatakowali kapłanki, które krzycząc w udanym
przerażeniu uciekły, otwierając Wapiti drogę do Białego Domu.
W wielkim hallu czekał na nich Jan Ziarno Jęczmienia, który gwizdnął raz jeszcze, po
czym ustawił Wapiti zgodnie z ich hierarchią w bractwie i niepewnym krokiem zaczął
wchodzić po szerokich schodach, wspinających się łukiem na pierwsze piętro.
Ośmieszył się, tracąc równowagę i padając wprost w ramiona wodza bractwa.
Wódz Wapiti złapał padającego Jana i brutalnie odepchnął go na bok. W normal-
nych warunkach nie ośmieliłby się postąpić tak z Rzecznikiem Domu, lecz wiedział że
jest on w niełasce i to właśnie dodało mu odwagi. Ziarno Jęczmienia zatoczył się, za-
chwiał, przechylił przez poręcz schodów, po czym zleciał wprost na marmurową po-
sadzkę holu i leżał nieruchomo tam, gdzie padł, z głową przekrzywioną pod niepraw-
dopodobnym kątem. Podskoczyła ku niemu młoda kapłanka, poszukała pulsu, spojrza-
ła w zmętniałe oczy i sięgnęła po wiszący u pasa sierp.
W tej samej chwili strzelił bicz, pozostawiając na jej plecach i piersiach ranę, która
natychmiast spłynęła krwią.
— Co robisz? — krzyknęła starsza kapłanka.
Dziewczyna skuliła się, odwracając głowę. Nie ośmieliła się jednak podnieść ręki
w obronie przed biczem.
— Mam prawo — jęknęła. — Wielki Jan Ziarno Jęczmienia nie żyje a ja jestem wcie-
loną Wielką Białą Matką. Chciałam zebrać plon.
— I nie powstrzymywałabym cię, bowiem masz prawo go wykastrować... gdyby nie
to, że zginął w wypadku, a nie podczas Święta Zasiewów. I ty o tym wiesz!
— Niech mi Columbia wybaczy — jęknęła dziewczyna. — Nie mogłam się po-
wstrzymać. To ta noc... Syn wkroczy w wiek męski, Król Rogacz otrzyma koronę, ma-
skotka straci dziewictwo...
Surowa twarz starej kapłanki skrzywiła się w uśmiechu.
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]