[ Pobierz całość w formacie PDF ]
RAYMOND E. FEIST
Ksiaze Krwi
(TLUMACZYL: ANDRZEJ RAWICKI)
SPIS TRESCI:
ROZDZIAL 1 - POWROT DO DOMU
ROZDZIAL 2 - OSKARZENIE
ROZDZIAL 3 - STARDOCK
ROZDZIAL 4 - PROBLEMY I TROSKI
ROZDZIAL 5 - NA POLUDNIE
ROZDZIAL 6 - DYLEMAT
ROZDZIAL 7 - WIEZIEN
ROZDZIAL 8 - UCIECZKA
ROZDZIAL 9 - POWITANIE
ROZDZIAL 10 - TOWARZYSZ
ROZDZIAL 11 - LOWY
ROZDZIAL 12 - UNIK
ROZDZIAL 13 - JUBILEUSZ
ROZDZIAL 14 - UKLAD
ROZDZIAL 15 - SIDLA
ROZDZIAL 16 - PODCHODY
ROZDZIAL 17 - SIDLA
ROZDZIAL 18 - TRYUMF
ROZDZIAL 1 - POWROT DO DOMU
W tawernie bylo cicho i spokojnie.Grube warstwy sadzy nad kominkiem skapane teraz w blasku latarni sprawialy, ze
miejsce to mialo szczegolna atmosfere. Przygasajacy zar w kominku dawal niewiele ciepla i - jesliby wnioskowac z
zachowania tych, co sie przed nim skupili - kiepsko wplywal na ich nastroje. W odroznieniu od wiekszosci innych takich
miejsc tutaj bylo dosc ponuro. Siedzacy w mrocznych katach ludzie przyciszonymi glosami omawiali sprawy, o ktorych
lepiej bylo nie mowic glosno. Jedynymi dzwiekami przerywajacymi te negocjacje byly chichoty sprzedajnych dziewek i
chrzakniecia, ktore oznaczaly zgode na ich propozycje. Wiekszosc gosci tawerny "Pod Spiacym Tragarzem" leniwie
obserwowala toczaca sie przy jednym ze stolow gre.
Byl to pokiir, dosc rozpowszechniony w lezacym na poludniu Imperium Wielkiego Kesh, ktory ostatnio wyparl lin-lan i
pashawe z karcianych stolikow niemal wszystkich tawern i gospod w Zachodnich Dziedzinach Krolestwa. Jeden z graczy
trzymal w reku wachlarzyk pieciu kart, wpatrujac sie w niezwezonymi z napiecia oczyma. Byl zolnierzem i choc nie pelnil
teraz sluzby, podswiadomie obserwowal, co sie dzieje w izbie, i wyczuwal, ze awantura wisi w powietrzu. Udajac, ze
przeklada karty, dyskretnie przyjrzal sie pozostalym pieciu graczom. Dwaj siedzacy z lewej byli zwyklymi prostakami. Obaj
mieli ogorzala cere, a dlonie, w ktorych trzymali karty, naznaczone byly odciskami. Szczupli, lecz dobrze umiesnieni,
odziani byli w splowiale lniane koszule i luzne welniane spodnie. Zaden nie mial butow ani sandalow, choc noc byla chlodna-
co kazalo sie domyslac, ze sa zeglarzami szukajacymi nowego zaciagu. Pieniadze zwykle nie trzymaly sie takich ludzi,
ktorzy po hucznym przepuszczeniu zaplaty, ponownie musieli szukac szczescia na morzu - jednak zolnierz, obserwujacy
ich gre od dluzszego czasu, byl pewien, ze ci dwaj pracuja dla czlowieka, ktory siedzial po jego prawej stronie.
Ten spokojnie czekal, az zolnierz zdecyduje sie na wyrownanie stawki lub spasuje, rezygnujac z mozliwosci dokupienia
trzech kart. Zolnierz zas rozmyslal o tym, ze wielokrotnie widywal juz takich ludzi, jak siedzacy obok, ktory wygladal na
dysponujacego nadmiarem wolnego czasu, niezbyt rozgarnietego synalka bogatego kupca lub mlodszego z dziedzicow
jakiegos pomniejszego szlachetki. Byl wiec modnie odziany w cos, co stanowilo ostatni krzyk mody wsrod strojnisiow w
Kondorze - krotkie spodnie, ktore opiete na lydkach, rozdymaly sie niespodziewanie na udach jak balony. Biala koszula,
ktora nieznajomy oslonil grzbiet, byla wyszywana perlami i polszlachetnymi kamieniami, kurtke zas mial nowego kroju, w
barwie jaskrawego szafranu, z wylewajacymi sie zza mankietow i kolnierza falami snieznobialych koronek. Jednym slowem
- typowy dworski lalus. Kto jednak spojrzal na jego zwisajaca u luzno przerzuconego przez ramie pendentu slamance,
natychmiast zmienial zdanie. Byla to bron uzywana tylko przez doswiadczonych zabijakow lub samobojcow - w dloni
eksperta piekielnie niebezpieczna, dla nowicjusza zas gdyby zechcial popelnic samobojstwo - rownie przydatna jak brzytwa.
Wygladalo na to, ze nieznajomy przegral niedawno spora sume pieniedzy i ucieklszy sie do szulerki, pragnie szybko
powetowac sobie straty. Od czasu do czasu niewielkie kwoty wygrywal wprawdzie ktorys z zeglarzy, zolnierz jednak byl
pewien, ze chodzilo jedynie o to, by odciagnac od mlodego dandysa podejrzenia. Zolnierz westchnal, jakby zaklopotany
koniecznoscia wyboru. Pozostali dwaj gracze cierpliwie czekali na jego decyzje.
Obaj byli blizniakami, roslymi - weteran ocenil ich na nieco ponad dwa cale powyzej szesciu stop - i proporcjonalnie
zbudowanymi. Obaj uzbroili sie w rapiery - co swiadczylo, ze sa albo bieglymi zabijakami, albo durniami. Od czasu, kiedy na
tronie Krondoru zasiadl Ksiaze Arutha - co zdarzylo sie przed dwudziestu laty - rapiery byly modne raczej wsrod dworakow
niz tych, dla ktorych orez byl srodkiem przetrwania. Ci dwaj nie wygladali jednak na takich, co nosza zelazo jedynie dla
ozdoby. Odziani byli jak zwykli najemnicy, ktorzy wlasnie zeszli ze sluzby w jakiejs karawanie. Ich koszule i skorzane kurtki
nadal pokrywal kurz, a plomieniscie rude czupryny nieznajomych byly nieco zmierzwione - obu tez przydalaby sie wizyta u
golibrody. Mimo pewnej niedbalosci, z jaka traktowali przyodziewek i wyglad, widac bylo, ze obaj troszcza sie o bron - moze
i nie tracili czasu na kapiele, ale starannie oliwili i czyscili skorzane i stalowe elementy ekwipunku. Obaj wygladali tez na
takich, co swietnie czuja sie w swojej roli - i w tym miejscu - obserwujacy ich zolnierz czul jednak przez skore, ze cos jest
nie tak. Obaj na przyklad nie przemawiali szorstka mowa najemnikow, lecz wyrazali sie zwiezle, trafnie i z pewna doza
uszczypliwosci - dokladnie tak, jak ci, co spedzali czas na dworze, nie zas posrod bitek i starc z pogranicznymi lotrzykami. I
obaj byli mlodzi - zaledwie wyrosli z wieku chlopiecego.
Bracia zywo komentowali przebieg gry, zamawiali kolejne kufle piwa i widac bylo, ze przegrane partie dostarczaly im tylez
uciechy, co wygrane - teraz jednak stawki wzrosly tak bardzo, ze obaj spowaznieli. Wymienili szybkie, badawcze
spojrzenia, zolnierz zas byl pewien, ze jakos porozumiewaja sie ze soba tak jak czesto dzieje sie to z blizniakami.
Potrzasnal glowa z udanym zalem.
-Beze mnie. - Rzucil karty na stol. W powietrzu mignal rysunek jednej z nich, zanim spadla na blat. - Za godzine mam
sluzbe; lepiej bedzie, jesli na czas wroce do koszar.
Wiedzial, ze awantura wisi w powietrzu - jesli da sie w nia wplatac, nie zdazy w pore. A dyzurny podoficer nie nalezal do
ludzi, ktorzy daja sie zbyc byle wymowka.
Dandys zwrocil sie do pierwszego z blizniakow. - Grasz dalej?
Zblizajacy sie wlasnie do drzwi wyjsciowych zonierz zauwazyl dwu mezczyzn stojacych spokojnie w kacie. Choc noc byla
ciepla, obaj kryli twarze w cieniu kapturow, zwienczajacych obszerne oponcze. Pozornie obserwowali rozgrywke, jednak ich
uwagi nie umykalo nic z tego, co dzialo sie w calej tawenie. Kogos mu przypominali, niestety zolnierz nie mogl sobie
przypomniec, gdzie wczesniej ich widzial. Sposob, w jaki przygladali sie wszystkiemu, ich niewymuszona czujnosc oraz
widoczna gotowosc do natychmiastowej i bezwzglednej akcji, sprawily, ze zolnierz zapragnal jak najszybciej znalezc sie w
koszarach. Otworzyl drzwi, przestapil. Prog i zamknal je za soba.
Tymczasem stoj4cy blizej drzwi mezczyzna zwrocil sie do swego towarzysza, ktorego twarz oswietlona byla niklym,
migotliwym blaskiem wiszacej nieco wyzej latarni.
-Lepiej wyjdz na zewnatrz. Zaraz sie zacznie.
Jego towarzysz kiwnal glowa. Przyjaznili sie od dwudziestu lat i przez ten czas nauczyl sie nie kwestionowac zdolnosci
druha do wyczuwania klopotow. Szybko wyszedl tymi samymi drzwiami, co umykajacy przed burda zolnierz.
Przy stole tymczasem przyszla kolej na odzywke drugiego z braci. Zrobil dziwaczna mine, jakby zdumiewajac sie
ukladem kart. Nieco zirytowany tym zachowaniem dandys rzucil z pozorna niedbaloscia:
-Przebijasz, sprawdzasz czy pasujesz?
-No... - odezwal sie zapytany. - Oto jest pytanie. Spojrzal na brata. - Erland, braciszku, przed obliczem samego Astalona
Sedzi bylbym przysiagl, ze gdy zolnierz rzucil karty, zobaczylem Blekitna Dame.
-I dlaczegoz to cie niepokoi? - spytal brat, usmiechajac sie cokolwiek krzywo.
-Bo ja tez mam w dloni Blekitna Dame.
Ton rozmowy sie zmienil i widzowie zaczeli nieznacznie odsuwac sie od stolu. Zazwyczaj nikt nie przyznawal sie, jakie
karty ma na reku.
-Borric, nadal nie wiem, o co ci chodzi, przeciez w talii sa dwie Blekitne Damy - stwierdzil mezczyzna nazwany Erlandem.
-I owszem, nie przecze... - odparl Boric, usmiechajac sie zlosliwie. - Ale widzisz... ten tu, nasz przyjaciel, tez ma Blekitna
Dame... wetknieta za koronki rekawa.
W izbie zakotlowalo sie nagle - obserwatorzy zapragneli znalezc sie jak najdalej od miejsca spodziewanej zwady. Boric
porwal sie na nogi i silnie pchnal stol na dandysa i jego dwu kompanow. Erland trzymal juz w dloni rapier i sztylet - dandys
zas, odzyskawszy rownowage, dobyl swej Salamanki.
Pchniety stol przewrocil jednego z zeglarzy, ktory szybko sie podnoszac, niefortunnie zderzyl sie z wystawionym butem
Borika. Natychmiast tez zwalil sie na polepe. Dandys tymczasem zrobil wypad i cial podstepnie, mierzac w glowe Erland.
Erland sparowal cios sztyletem i zrewanzowal sie przeciwnikowi misternym pchnieciem - ktorego ten ledwie uniknal.
Obaj wiedzieli juz, ze kazdy stanal twarza w twarz z godnym przeciwnikiem, przed ktorym nalezy miec sie na bacznosci.
Oberzysta tymczasem wyjal zza szynkwasu zlowrogo wygladajaca palke i okrazal teraz izbe, demonstrujac wyraznie, co
spotka kazdego, kto zechce wtracic sie do walki. Gdy zblizyl sie do drzwi, stojacy obok nich zakapturzony maz
zdumiewajaco zrecznie i szybko zlapal go za nadgarstek. Szepnal cos do ucha oberzyscie, temu zas geba zbielala nagle z
wrazenia. Kiwnal tylko glowa i zwawo wymknal sie na zewnatrz.
Borric bez trudu wyeliminowal z walki drugiego z marynarzy i odwrocil sie szybko - by odkryc, ze jego brat zwarl sie
wlasnie piers w piers z dandysem.
-Erland, pomoc ci?
-Dam sobie rade! - steknal Erland. - Zawsze utrzymywales, ze brak mi praktyki.
-I owszem! - odpowiedz Erland skwitowal beztroski smiech. - Ale nie daj sie zabic. Musialbym cie pomscic. Dandys
tymczasem sprobowal kombinacji, na ktora zlozyly
sie na przemian pchniecia z gory, z dolu i seria ciec. Erland musial sie cofnac. Gdzies na zewnatrz rozlegly sie
przenikliwe
gwizdy. - Erland! - odezwal sie Borric.
Naciskany przez zwawo nan napierajacego szulera Erland zdolal tylko wystekac: - Co tam? - i znow z najwyzszym
trudem uniknal mistrzowskiego ataku.
-Nadciaga straz. Pospiesz sie i zabij go, do kata!
-Robie, co moge... - steknal Erland - ale ten typ zlosliwie uchyla sie od wspolpracy! - Mowiac to, nieoczekiwanie poslizgnal
sie w kaluzy rozlanego piwa i stracil rownowage. W tej sytuacji mogl jedynie pasc w tyl, rezygnujac z zaslony.
Dandys pchnal okropnie, pragnac skonczyc z przeciwnikiem, Borric zas podazyl w sukurs lezacemu. Erland zwinal sie na
ziemi, by uniknac ciosu, lecz klinga wroga mimo to zahaczyla jego bok. Poczul w piersiach nagly plomien bolu. Zadajac
pchniecie, dandys odslonil sie jednak z lewej. Erland zgial sie wpol i pchnal w gore, tracajac przeciwnika w brzuch. Ten
wyprostowal sie nagle, steknal bolesnie, a na jego spodniach zakwitla szybko sie rozlewajaca, czerwona plama. W tej
samej chwili Borric rabnal go z tylu w leb rekojescia swego rapiera i pozbawil przytomnosci. Slyszac dochodzace zza okien
wrzaski nadbiegajacych ludzi, Borric syknal:
-Lepiej sie stad wynosmy! - i podal reke bratu, pomagajac mu wstac. - Ojciec i bez tego bedzie wsciekly... a jak jeszcze
damy sie zgarnac w tej oblawie...
Erland tylko skrzywil sie z bolu i sarknal:
-Nie musiales walic go po lbie! Jeszcze chwila i bylbym go dostal.
-Albo on ciebie. Wole nie myslec, co wtedy zrobilby mi ojciec. Zreszta... wcale bys go nie zabil... brak ci odpowiedniego
nastawienia. Sprobowalbys go rozbroic albo zrobic cos rownie szlachetnego. ... - stwierdzil Borric, lapiac oddech - i
glupiego. No, a teraz sie stad wynosmy!
Obaj rzucili sie ku drzwiom - Erland trzymal sie za zraniony bok. Ujrzawszy to, kilku miejskich lotrzykow zastawilo wyjscie.
Borric i Erland skierowali ku nim swe rapiery.
-Wytrzymaj jeszcze chwile - rzekl Borric i podnioslszy zydel, cisnal nim w najblizsze wychodzace na ulice okno. Na bruk
posypal sie deszcz szkla i olowianych pretow, i zanim ostatni okruch spadl na ziemie, obaj bracia wyskoczyli przez wybity
zydlem otwor. Ladujacy ciezko Erland potknal sie, Borric jednak w pore zdazyl go podtrzymac. Podnioslszy sie, stwierdzil,
ze stoja niemal nos w nos z konmi strazy miejskiej.
Dwoch zuchow skoczylo przez okno za bracmi. Borric zdazyl trzasnac jednego w leb rekojescia rapiera. Drugi sam
wyprostowal sie jak struna i podniosl rece, gdy stwierdzil, ze niewiele wskora przeciwko trzem, wymierzonym w jego piers
kuszom. Przed drzwiami tawerny ustawili sie ludzie z tak zwanej Kompanii Milosnikow Spokoju. Byl to oddzial strazy
miejskiej, do ktorego wybierano najtwardszych, najroslejszych i najbardziej doswiadczonych w tlumieniu burd weteranow.
Ciezko uzbrojona; rozstawiona w polkole szostka tych zuchow stanowila doprawdy imponujacy widok, ktory mogl sklonic do
refleksji o rzeczach ostatecznych nawet najbardziej zajadlego awanturnika. Nie oni jednak spowodowali, ze bywalcy knajpy
az geby porozdziawiali ze zdumienia. Za chlopcami z Kompanii Milosnikow Spokoju widac bylo bowiem trzydziestu
jezdzcow. Wszyscy odziani byli w barwy Krondoru, a powiewal nad nimi proporzec Przybocznej Gwardii Ksiazecej. Ktos w
glebi tawerny opanowal wreszcie oszolomienie i wrzasnal: - Krolewscy. ... ! - czym zapoczatkowal ogolna ucieczke przez
tylne drzwi. Niepomiernie zdumione geby zniknely z okien jakby wymazane musnieciem czarodziejskiej gumki. Dwaj bracia
lypneli oczyma ku jezdzcom, uzbrojonym i wyekwipowanym jak do boju. Oddzialowi przewodzil czlowiek dobrze blizniakom
znany.
-Eeee... dobry wieczor, milordzie - odezwal sie Borric, usmiechajac sie szeroko. Milosnicy Spokoju tymczasem,
ujrzawszy, ze przeciwnicy sromotnie podali tyl, ruszyli, by zatrzymac dwu mlodzikow.
Dowodzacy Gwardia powstrzymal straz skinieniem dloni.
-Za pozwoleniem, to nie wasza sprawa, sierzancie. Ty i twoi ludzie mozecie juz odejsc. - Podoficer sklonil sie lekko i
powiodl swoich ludzi z powrotem do koszar, ulokowanych w samym sercu dzielnicy biedakow.
Erland zas zmruzyl oczy i odezwal sie z kpina w glosie: - Baronie Locklear... coz za mila niespodzianka!
Baron Locklear, konstabl Krondoru, usmiechnal sie niewesolo.
-Nie watpie. - Pomimo swej rangi, wygladal na zaledwie rok starszego od blizniakow, choc, w rzeczy samej, ogladal
szesnascie zim wiecej niz oni. Mial krotko ostrzyzone jasne wlosy i wielkie blekitne oczy - teraz zmruzone badawczo,
przygladal sie bowiem blizniakom z wyrazna dezaprobata.
-Spodziewam sie wobec tego - zaczal Borric - ze baron
James... - Stoi za wami - wskazal dlonia Locklear.
Obaj rownoczesnie odwrocili sie, by spojrzec na opierajacego sie o drzwi mezczyzne w obszernej oponczy. Odrzuciwszy
kaptur, nieznajomy ukazal twarz zadziwiajaco mloda. Baron James liczyl sobie trzydziesci siedem wiosen i jego krotko
przyciete kasztanowe wlosy znaczyly juz waskie pasma siwizny. Bracia znali jego oblicze rownie dobrze jak swoje wlasne,
poniewaz od dziecinstwa byl ich nauczycielem i zaliczali go do grona swych najblizszych przyjaciol. Teraz zmierzyl obu
bystrym spojrzeniem, na dnie ktorego kryla sie irytacja, i powiedzial:
-Wasz ojciec polecil wam wracac prosto do domu. Mialem meldunki o miejscach waszego pobytu - od momentu
opuszczenia Wysokiego Zamku do dnia, w ktorym przekroczyliscie bramy miasta, co zdarzylo sie przedwczoraj...
Blizniacy bez wiekszego powodzenia probowali ukryc ucieche z faktu, ze udalo im sie wywiesc w pole eskorte.
-Niewazne, ze wasi rodzice zarzadzili zebranie sie calego dworu, ktory mial was powitac. Nic to, ze wszyscy czekali
przez trzy godziny! Wasz ojciec zmusil mnie i Locklear do przeczesania calego miasta, co zajelo nam dwa dni, ale i to
furda! - James przygladal sie mlodzikom przez chwile. - Ufam jednak, ze przypomnicie sobie o tych drobiazgach, kiedy
ojciec pogada z wami... po oficjalnym powitaniu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]