[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Feehan Christine
Mrok 02
Mroczne pożądanie
Rzeka krwi. I ocean bólu w którym się unosił. Czy kiedyś przestanie boleć? Rany, oparzenia, szyderczy
śmiech, który zapowiadał, że będzie cierpiał męki całą wieczność. Nie mieściło mu się w głowie, ze jest aż
tak bezradny, nie mógł uwierzyć, że pozbawiono go niewiarygodnej mocy i doprowadzono do tak
rozpaczliwego stanu. Raz po raz wysyłał w noc telepatycze wołanie, ale nikt z bliskich nie przyszedł mu na
pomoc. Konał. Gdzie oni byli? Jego pobratymcy? Przyjaciele? Dlaczego nie przybywali na jego wołanie?
Czy to spisek? Zostawili go z premedytacją na pastwę oprawców, którzy dźgali go nożami i przypiekali
pochodniami? Zdradził go ktoś, kogo znał, ale pamięć go zawodziła.
Prześladowcy w jakiś sposób porazili go, tak że nie mógł się poruszyć, nawet struny głosowe odmawiały
mu posłuszeństwa. Był całkowicie bezradny, bezbronny, gdy śmiertelnicy rozrywali jego ciało na strzępy.
Słyszał ich szyderstwa, czuł ich wściekłość, kiedy nie chciał pokazać po sobie, jak straszliwie cierpi i ze jest
swiadom ich obecności. Pragnął śmierci. Oczami zimnymi jak lód wpatrywał się w ich twarze; miał wzrok
drapieżnika przysięgającego zemstę. Doprowadzał ich do szaleństwa, ale nie chcieli zadać mu śmiertelnego
ciosu.
Czas przestał mieć znaczenie, a świat się skurczył, ale w pewnej chwili odczuł czyjąś obecność. Kontakt
był niezwykle delikatny; to była kobieta, młoda kobieta. Nie miał pojęcia w jaki sposób udało mu się z nią
połączyć, ale ich umysły zlały się w jedno - dzieliła z nim cierpienie, każde oparzenie, każdy cios nożem,
pozbawiający go życiodajnej krwi. Próbował przypomnieć sobie kim ona jest. Musiała być kimś bliskim
skoro mogła dzielić jego myśli. Była tak samo bezradna jak on, odczuwała ból tak jak on, konała tak jak on.
Usiłował odciąć się od kobiety, żeby oszczędzić jej cierpienia, ale był za słaby, nie zdołał zablokować
przed nią własnych myśli.
Jej cierpienie uderzyło w niego jak potężny cios. Był Karpatianinem. Jego obowiązkiem było chronić życie
kobiety nawet kosztem własnego. Nie mogąc tego zrobić, czuł jeszcze większą rozpacz. Przechwytywał
myślami jej obraz: drobna, zwijająca się z bólu i próbująca z tego bólu nie oszaleć. Wydawała mu się kimś
obcym, a jednak widział ją w kolorze, co mu się nie zdarzyło od stuleci. Nie potrafił zesłać snu ani na siebie
ani na nią, zeby obojgu oszczędzić cierpienia. Mógł tylko wyłapywać fragmenty jej myśli, kiedy
rozpaczliwie usiłowała wzywać pomocy, kiedy próbowała zrozumieć, co się z nią dzieje.
Krople krwi zaczęły się sączyć porami skóry. Czerwonej krwi. Wyraźnie widział, że jego krew jest
czerwona. To oznaczało coś ważnego, ale był zdezorientowany i nie wiedział dlaczego to takie ważne.
Umysł zaczynał mu się zasnuwać mgłą. Nie mógł przypomnieć sobie, w jaki sposób udało im się go
pojmać. Usiłował „zobaczyć" Karpatianina który go zdradził, ale jego obraz nie chciał pojawić się
ponownie w jego myślach. Został już tylko ból. Okropny niekończący się ból. Nie mógł wydobyć z siebie
głosu, nawet wtedy, kiedy umysł rozpadł mu się na milion kawałeczków, aż wreszcie nie pamiętał już
nawet, kogo ani co tak bardzo starał się chronic.
Shea O'Halloran leżała na łóżku, lampa dawała tylko tyle światła, żeby dało się czytać. Pochłaniała stronę
za stroną medycznego pisma, zapamiętując tresć w zaledwie kilka sekund; tak samo jak zawsze, od
dziecka. Kończyła właśnie staż. Była najmłodszą stażystką w historii szpitala; była zmęczona. Czytała
szybko, chcąc trochę odpocząć. Ból chwycił ją niespodziewanie, uderzając z taką gwałtownością, że spadla
z łóżka i zwinęła się w kłębek. Usiłowała wołać o pomoc, czołgając się w stronę telefonu, ale bezradnie
skuliła się na podłodze. Jej skóra pokryła się potem, przez pory skóry zaczęła się sączyć szkarłatna krew.
Nigdy w życiu nie doświadczyła takiego bólu, zupełnie jakby ktoś kroił jej ciało nożem, przypiekał ją. I
trwało to całymi godzinami, całymi dniami, nie wiedziała jak długo. Nikt nie przyszedł na pomoc, bo i
skąd, była sama, trzymała się na uboczu i nie miała przyjaciół. Wreszcie, kiedy ból rozdzierał ją tak, jakby
wycięto w jej piersi otwór wielkości dłoni, straciła przytomność.
Kiedy myślał już, że oprawcy podarują mu śmierć, poznał czym naprawdę jest piekło. Ból, z którego
skręcają się wnętrzności. Złe twarze nad nim. Kołek wbity tuż nad sercem. A więc teraz to
wszystko się skończy. Musiało się skończyć. Drewno wywierciło wielką dziurę w jego ciele. Młot ciężko
opadał na kołek, wbijając go coraz głębiej. Ból był nie do wytrzymania, niewyobrażalny. Kobieta dzieląca
z nim myśli straciła przytomność, dla nich obojga było to dobrodziejstwem. Nadal czuł każde uderzenie,
wielki kołek, który rozdzierał mu ciało i przebijał wnętrzności. Krew tryskała jak gejzer, a on był coraz
słabszy. Czuł, jak opuszczają go życiowe siły, był pozbawiony mocy, pewny że umrze. Pragnął śmierci.
Nie mógł się jej doczekać. Ale nie była mu przeznaczona. Karpatianina nie tak łatwo unicestwić. Należał
do nieśmiertelnych. Miał wolę, która nie pozwalała mu umrzeć, nawet jeśli ciało błagało o zakończenie
cierpienia.
Odszukał ich wzrokiem, tych dwóch śmierteników. Byli zalani jego krwią, czerwień plamiła ich ubrania.
Zebrał resztki sił i pochwycił ich spojrzenia swoim hipnotyzującym wzrokiem. Gdyby mógł tylko
wystarczająco długo podtrzymać kontakt wzrokowy i obrócić zło, które ich przepełnia, przeciwko nim
samym... Jeden nagle zaklął i odciągnął towarzysza na bok. Szybko przewiązali mu oczy, nie mogąc znieść
ogromu cierpienia i obietnicy zemsty, bojąc się jego siły, chociaż teraz był bezbronny. Śmiali się, skuwając
go łańcuchami w trumnie i stawiając ją pionowo. Usłyszał swój rozdzierający krzyk, ale krzyczał tylko w
myślach, a potem zamknęli go w trumnie, wciąż z niego szydząc. Zmusił się do milczenia. Nie mogli go
słyszeć, ale to nie miało dla niego znaczenia. Została mu jeszcze odrobina godności, odrobina szacunku dla
samego siebie. Nie pokonają go. Był Karpatianinem. Słyszał jak ziemia uderza o drewno, kiedy uwięzili go
w ścianie piwnicy. Słyszał każde uderzenie łopaty. Ciemność była całkowita, cisza jak obezwładniający
cios.
Zaczął odczuwać głód. Czas mijał nie odmierzając niczego. Głód rósł, aż stał się całym jego światem.
Cierpienie. Głód. Nic poza nimi nie istniało.
Po jakimś czasie przekonał się, ze potrafi znów zapaść w sen, ale powrót tego daru nic dla niego nie
znaczył. Niczego nie pamiętał. Spał. Budził się tylko wtedy, kiedy jakieś ciekawskie stworzenie zapędziło
się zbyt blisko. Teraz takie było jego życie. Przejmujące cierpienie przy każdym uderzeniu serca.
Oszczędzanie siły, żeby zdobyć pożywienie. Źródła pożywienia były nieliczne. Nawet owady unikały tego
mrocznego miejsca i uwięzionej w nim złowrogiej istoty.
Przez długie godziny na jawie szeptał swoje imię. Bo miał imię. Był rzeczywisty. Istniał. Żył w piekle. Żył
w mroku. Godziny zmieniały się w miesiące, a potem w lata. Nie było nadziei, ukojenia, zadnego ratunku.
Nie było końca. Tylko ciemność, okropny ból, straszliwy głód. Czas mijał, nic nie znacząc.
Nadgarstki miał skute, więc nie mógł się ruszać, ale za każdym razem, kiedy jakieś stworzenie zbliżyło się
na tyle, żeby go obudzić, zaczynał drapać w ścianę trumy z wątłą nadzieją, że się z niej uwolni. Wracała mu
siła umysłu, więc stopniowo mógł wabić do siebie ofiary, ale bylo ich tylko tyle, że zdołał przetrwać. Nie
mógł odzyskać mocy, nie uzupełniając straconej krwi. Pod ziemią nie było stworzen na tyle dużych, żeby
mu ją zapewnić. Za każdym razem, kiesy się budził i poruszał, krew zaczynała sączyć się z jego ran. Jego
ciało nie chciało się zagoić. To był cykl, paskudny, obrzydliwy, który mógł trwać całą wieczność.
A potem zaczęły pojawiać się sny. Budził się z nich wygłodniały. Śniła mu się kobieta. Poznawał ją,
wiedział, ze gdzieś żyje, nieskuta kajdanami, niepogrzebana żywcem pod ziemią, ze jest wolna. Była tuż
poza zasięgiem jego myśli, a jednak czuł się tak, jakby w każdej chwili mógł jej prawie dosięgnąć.
Dlaczego do niego nie przychodziła? Nie umiał przywołać zadnej twarzy, przeszłości, wiedział tylko, ze
ona gdzieś tam chodzi po ziemi. Wzywał ją. Prosił. Błagał. Wściekał się. Gdzie się podziała? Dlaczego nie
chciała po niego przyjść? Dlaczego pozwalała, żeby cierpiał, kiedy sama jej obecność w jego myślach
mogłaby mu przynieść ulgę? Co tak strasznego zrobił, że zasłużył sobie na podobny los?
Pojawił się gniew. A nawet nienawiść. W mężczyźnie zrodził się potwór, śmiertelnie niebezpieczny, karmił
się bólem, zyskiwał nieugiętą wolę. Pięćdziesiąt lat, sto - jakie to miało znaczenie, czy dla zemsty
zawędruje aż do samych wrót piekieł? Już był przecież w piekle.
Ona na pewno do niego przyjdzie. Z całych sił starał się ją odszukać. A kiedy już ją znajdzie, stanie się
cieniem jej myśli, aż pozna ją na tyle, że będzie umiał zmusić ją, by zrobiła, co
on chce. A wtedy ona do niego przyjdzie, a on będzie mógł się zemścić.
Za każdym razem, kiedy się budził, cierpiał głód, aż wreszcie ból i głód stały się jednością. A jednak
koncentrowanie się na odnalezieniu tej kobiety oszczędziło mu nieco cierpienia. Koncentrował się tak
bardzo, że potrafił na krótką chwilę odciąć się od bólu. Najpierw były to jedynie sekundy. Potem minuty.
Za każdym razem, kiedy się budził, zmuszał się, zeby jej szukać; nie miał przeciez nic innego do roboty.
Miesiące. Lata. Nie miało to dla niego znaczenia. Nie będzie mu przecież umykała wiecznie.
Kiedy po raz pierwszy dotknął jej umysłu, po tak wielu, po tysiącach bezowocnych prób, ogarnęło go tak
ogromne zdumienie, że natychmiast stracił kontakt.
Pośpiech, gorączka zachwytu jaką spowodowało dotknięcie jej eksplodowała w jego zakopanym głęboko
w ożywczej ziemi ciele jaskrawoczerwoną jak krew strugą, odprowadzając w nicość resztę sił.
Spał ożywczym, uzdrawiającym snem regenerując nadwątlone siły. Może tydzień. Miesiąc. Nie odczuwał
potrzeby mierzenia upływającego czasu. Znalazł kierunek, wiedział w którą stronę podążać, pomimo że
ona była tak daleko od niego. Dzieliło ich tak wiele kilometrów, że siła którą wkładał w próby dotarcia do
niej przez czas i przestrzeń wymagała od niego wyniszczająco poteżnej koncentracji.
Jacques próbował dotknąć jej umysłu, gdy tylko otworzył czy po regenerującym śnie. Tym razem był
przygotowany na obrazy, które mógł zobaczyć w jej głowie. Krew. Malutka, szeroko otwarta klatka
piersiowa. Pulsujące serca. Jej ręce głęboko zanurzone wewnątrz krwawiącej, ogromnej jakmy. W pokoju
oprócz niej byli też inni ludzie. Kierowała ich poczynaniami, ich ruchami za pomocą swojego umysłu.
Wydawali się zupełnie nieświadomi, tego co z nimi robi. Jej uwagę całkowicie pochłaniało potworne
zadanie, które wykonywała. Niezmierna łatwość, z jaką zapewniała sobie posłuszeństwo innych
sugerowała, że używa tego sposobu dość często. Żywe obrazy jakie przesuwały się przed jego oczami były
tak straszne i okrutne, że prawda uderzyła w niego z mocą lawiny. Ona była częścią zdrady, której padł
ofiarą, była jedną z tych, którzy go torturowali. Nieomal przerwał kontakt z jej umysłem, gdy nagle
szarpnął nim nieposkromiony ból. Ze zdziwieniem zrozumiał, że ona cierpi z powodu tego co robi.
Strasznie cierpi. Ciało które torturowała było takie maleńskie. Prawda była przerażająca, to było ciało
dziecka.
Sala operacyjna była słabo oświetlona, jedynie na ciało leżące na stole padały snopy jasnego, nawet
oślepiającego światła z lamp jarzeniowych. Dr. O'Halloran była przyzwyczajona do tego widoku, a
półmrok wpływał na nią kojąco.
Jej niezwykle, nadnaturalnie wyczulony słuch wyłapał fragmenty rozmowy dobiegającej zza ściany pokoj;
pielęgniarki pocieszały rodziców chłopca.
- Jesteście szczęściarzami bo dzisiejszej nocy dyżur ma dr. O'Halloran. Jest najlepszym chirurgiem w
naszym szpitalu. Ma dar, powołanie. Naprawdę. Gdy inni nie widzą już żadnych możliwości, ona się nie
poddaje. Nigdy. Zawsze walczy do końca. Chłopiec nie mógł trafić w lepsze ręce.
- Ale on wygląda tak biednie, tak spokojnie. - To był głos przestraszonej, zrozpaczonej
matki.
- Dr O'Halloran znana jest z tego, że potrafi czynić cuda. Naprawdę. Uwierzcie w to. Nie odejdzie dopóki
go nie uratuje. Wiemy, że dzięki niej chłopiec przeżyje.
Shea O'Halloran nic nie mogło teraz oderwać od pacjenta. W końcu pielęgniarka obiecała rodzicom
chłopca, że ona go uratuje. Jednak jego klatka piersiowa była zdruzgotana a organy wewnętrzne
przypominały krwawe puzzle, więc było to wyczerpujące zadanie. Tym bardziej że ostatnie czerdzieści
osiem godzin spędziła nad swoją pracą badawaczą a jej ciało rozpaczliwie krzyczało o sen. Zablokowała
wszystkie mogące ją rozpraszać głosy i dzwięki i skoncentrowała się wyłącznie na tym, co miała do
zrobienia. Nie mogła stracić tego chłopca. Nie mogła. To było dla
niej takie proste. Nigdy nie dawała sobie innej możliwości, wyboru, nie dopuszczała innej myśli do
swojego umysłu. Miała wspaniały zespół ludzi, współpracujących z nią niczym doskonale naoliwiona
maszyna. Nigdy nie musiała patrzeć na narzędzia, które jej podawali. Po prostu wiedzieli czego w danej
chwili potrzebuje. Jeśli mogła ratować pacjentów gdy wysiłki innych nie dawały rezultatów, to tylko
dlatego, że nie działała sama.
Pochyliła się niżej nad leżącym ciałem chłopca. Odepchnęła wszystko na bok poza pragnieniem
przywrócenia chłopcu życia. Kiedy pielęgniarka podawała jej potrzebne instrumenty, coś uderzyło w jej
świadomość. Ból trafił w nią, ogarniał, przepływał strumieniami przez jej ciało niczym języki ognia. Tylko
raz w życiu, kilka lat wcześniej, doświadczyła takiego cierpienia. Nigdy nie zrozumiała co się z nią wtedy
działo, co było z nią nie tak. Wtedy ból zniknął po strasznych dwudziestu czterech godzinach. Teraz, kiedy
życie chłopca wisiało na cieniuteńkim włosku, zależało od jej umiejętności i przytomności umysłu, nie
mogła pozwolić sobie na luksus omdlenia. Cierpienie ogarnęło ją, skręcało ją od środka, wypychało
powietrze z płuc. Shea walczyła o odzyskanie kontroli nad swoim umysłem. Lata ćwiczeń aby móc
utrzymać myśli pod ścisłym nadzorem opłaciły się w tym momencie. Jak robiła zawsze w podobnych
sytuacjach, zmusiła umysł do odrzucenia bólu, wzięła głęboki oddech i wróciła do operacji.
Pielęgniarka znajdująca się najbliżej niej zwróciła uwagę na jej dziwne zachowanie. Jednak złożyła to na
karb szoku, jakiego doktor doznała na widok uszkodzeń ciała chłopca. Pracowała z dr. O'Halloran bardzo
długo, podziwiała ją, wręcz uwielbiała, ale jeszcze nigdy nie była świadkiem sytuacji która wyprowadziła
by panią doktor z równowagi. Shea stała nieruchomo przez kilka uderzeń serca, i miała nadzieję, że
pielęgniarka nie zwróciła uwagi na jej nietypowe zachowanie. Ręce jej drżały, cała zlana była potem.
Pielęgniarka automatycznie otarła jej czoło, z przerażeniem zauważając plamki krwi na trzymanej w ręku
tkaninie. Kropelki krwi sączyły się z porów skóry. Wytarła czoło po raz kolejny, wciskając szmatkę wraz z
innymi zakrwawionymi kawałkami tkanin do kosza. Nigdy wczesniej nie widziała nic podobnego.
Shea ponownie skupiła uwagę na pacjencie. Pielęgniarka szybko zrezygnowała z rozmyślania nad
nadprzyrodzonym zjawiskiem, którego właśnie była świadkiem, bo jej myśli zajęła dr. O'Halloran,
odsuwając wszystkie pytania na bok.
Shea ciągle czuła obecność czegoś nieznanego w swoim umyśle, czuła ciemność, która pokonywała
niechęć do niej, na jedno uderzenie serca. Potem znikła. Ponownie jej uwaga całkowicie skupiła się na
chłopcu i jego straszliwie pogniecionych narządach wewnętrznych w zdruzgotanej klatce piersiowej. On
nie mógł odejść. Nie mogła na to pozwolić. - Słyszysz mnie chłopcze? Jestem tu z tobą i nie pozwolę ci
odejść - obiecała szeptem. Wiedziała, zawsze wiedziała. Tak jakby jakaś jej część była połączona z
pacjentem, utrzymywała go przy zyciu do czasu, kiedy nowoczesna leki nie zaczynały działać.
Jacques spał jakiś czas. Nie miało dla niego znaczenia jak długi był to okres. Głód i ból czekały na niego.
Zdradliwe serce i dusza kobiety czekały. Miał wieczność na zebranie sił, bo ona nie mogła przed nim uciec.
Nie teraz, kiedy odnalazł mentalną ścieżkę, którą podążały jej myśli. Spał snem nieśmiertelnych, jego płuca
i serce zatrzymały się na czas kiedy pozostawał w ziemi. Jego ciało było oddzielone od ożywczej ziemi, tak
bardzo potrzebnej do uzdrowenia, jedynie cienką warstwą drewna. Albo aż. Gdy tylko się budził zaczynał
drapać cierpliwie ściany trumny. Gdyby tylko mógł dosięgnąć ziemi. W końcu udało mu się zrobić
maleńką dziurkę, przez którą mógł dosięgnąć gruntu. Teraz mógł cieprliwie czekać. Ona i tak nie miała
szans na ucieczkę. Była jego przeznaczeniem. Polował na nią. Dzień czy noc, pora nie miała znaczenia. W
swoim zamknięciu nie odróżniał słońca od księżyca. Żył chwilą obecną, próbując załagodzić stale obacny
głód, i przyszłością. Żył dla zemsty i kary, żeby zmienić jej życie w piekło na jawie. Był w tym doskonały.
Potrafił tego dokonać biorąc jej umysł w posiadanie na zaledwie kilka sekund, co jakiś czas. Dla niej było to
nieprawdopodobne. Była taka skomplikowana. Były w jej umyśle rzeczy o tak małym
znaczeniu dla niego, że zasypiał, ale jednocześnie czasem nie nadążał żeby ją zrozumieć.
W tym czasie była przerażona. Mógł smakować jej strach. Czuł jej serce walące tak mocno, że jego własne
dopasowywało się w ten straszny rytm. Mimo tego jej umysł zachował jasność i spokój, szybko i
błyskotliwie analizując otrzymywane informacje. Przetwarzała je w takim tempie, że czasem tracił wątek.
Dwóch obcych polowało na nią. Szydziło z niej. Często widział obraz siebie. Grube włosy wiszące w
strąkach wokół zniszczonej twarzy, ciało brutalnie potraktowane przez czyjeś ręce. Wyraźnie widział
wyniszczone tkanki i mocno zarysowane ścięgna. Przez moment w jej umyśle zabłysło wrażenie smutku.
Stracił kontakt.
Shea niegdy nie zapomniała ich twarzy, oczu, zapachu potu. Wyższy z nich nie mógł odwrócić od niej
wzroku.
- Kim jesteś? - Patrzyła na nich szeroko otwartymi oczami, niewinnie, całkowicie nieszkodliwie. Wiedziała
że wygląda młodo i bezradnie, zbyt delikatnie, aby myśleli o niej jako o zagrożeniu.
- Jeff Smith - powiedział szorstko wyższy. Pożerał ją wzrokiem. - To jest Don Wallace, mój partner.
Pojedziesz z nami i odpowiesz na kilka pytań.
- Czy ja czegoś od was chciałam? Jestem lekarzem, panowie. Nie mogę tak po prostu rzucić wszystkiego w
kąt i wyjść. Za godzinę mam ważną operację. Możemy porozmawiać jak skończę dyżur.
Wallace uśmiechnął się do niej. Uważał, że wygląda uroczo. Jego wygląd przywodził jej na myśl rekina.
Żarłoczną bestię.
- Nie możemy tego zrobić. Jest pewna grupa osób, którym bardzo zależy na pani odpowiedziach. - zaśmiał
się miękko a pot pokrył jego ciało. Uwielbiał sprawiać ból. Świadomość tego sprawiła że Shea poczuła
zimno w całym ciele.
Dziewczyna była szczęśliwa, że solidne biurko dzieliło ją od mężczyzn. Dbając o pozory z obojętnym
wyrazem twarzy, powoli wyłączyła komputer wpisująć komendę zniszczenia wszystkich danych i
chwyciła klucz do pokoju. Potem zabrała pamiętnki mamy i wsunęła go do torebki. Zdziwiła się jak łatwo i
naturalnie się zachowuje.
- Jesteście pewni, że jestem właściwą osobą?
- Shea O'Halloran, twoja matka to Margaret „Maggie" O'Halloran z Irlandii? - Jeff Smith mówił dalej. -
Urodziłaś się w Rumunii, ojciec pozostaje nieznany. - Usłyszała szyderczą nutę w jego głosie.
Spojrzała z pełną mocą swych szmaragdowych oczu na człowieka, pod jej zimnym wzrokiem zaczął tracić
spokój, w końcu opanowało go pożądanie. Smith był o wiele bardziej podatny niż jego partner.
- Czy próbuje mnie pan zdenerwować, panie Smith? Jestem kim jestem, a mój ojciec nie ma nic do tego.
- Nie? - Wallace podszedł bliżej biurka. - Nie potrzebujesz krwi? Pożądasz jej? Nie pijesz jej? - Jego oczy
płonęły nienawiścią.
Shea wybuchnęła niepochamowanym śmiechem. Jego dzwięk był miękki, melodyjny tak seksowny, że
chciałoby się go słuchać wiecznie. Smith przejechał językiem po wargach.
- Nie pijesz krwi? - W jego głosie dało się słyszeć nutkę nadziei. Wallace zgromił go spojrzeniem.
- Nie patrz jej w oczy - warknął. - Powinieneś o tym wiedzieć.
Brwi Shae podskoczyły w górę. Znów zaśmiała się leciutko, delikatnie zapraszając Smitha, aby do niej
dołączył.
- Czasami potrzebuję transfuzji. Niezbyt często. Słyszeliście kiedyś słowo „hemofilia"? Panowie,
marnujecie mój czas. - Jej głos obniżył się stając się miękki, uwodzący. - Naprawdę powinniście już wyjść.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]