[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Farree Claude
KORSARZ Z SAINTMALO
KSIĘGA PIERWSZA
GNIAZDO ORŁÓW
I
W południe, gdy zabrzmiał dzwon na Anioł Pański, daleko na morzu rozległ się huk działa, a straże wieży NotreDame sygnalizowały, że z północnego zachodu zbliża się do redy korsarska fregata. Nie było w tym wydarzeniu nic nadzwyczajnego. Mieszkańcy SaintMalo często mieli okazję oglądać powracające z wojennych potyczek okręty. Zanim fregata minęła forty Collifichet i Eperon, na nabrzeżu zebrał się tłum. W większości była to zbieranina próżniaków, których najmilszym zajęciem było gapienie się z założonymi rękami, bez trudu i ryzyka,lecz znajdowali się tam również marynarze, zawsze gotowi wyrazić swą rzeczową opinię na temat manewrów kolegi po fachu, a także bogaci mieszczanie, armatorzy i dostawcy,honorowi mieszkańcy dumnego miasta, ryzykujący na morzu swoją fortunę i los. Najruchliwszą i najgłośniejszą część tłumu stanowiły jednak rodziny marynarzy, ich kobiety: matki, siostry,żony i narzeczone oraz dzieci, o bladych policzkach i niespokojnych oczach. Wśród tych ostatnich właśnie podniósł się namiętny i pełen niecierpliwości krzyk, gdy wielka reja fregaty,niczym długa kolubryna, wyłoniła się spoza Eperonu, łącząc się z działami, których spiżowe lufy jeżyły flank granitowego bastionu. W chwilę później ukazał się biały żagiel i fregata wyszła z przesmyku. Wówczas jeden z grupy bogatych mieszczan zwrócił się do swego sąsiada, grubego armatora w prostym szarym ubraniu, o rumianej twarzy pod okrągłą peruką:
Panie Gravé, czy mnie wzrok nie myli?! To chyba pańska "Wielka Tyfena"!
Julian Gravé wytrącony nagle ze stanu błogiej obojętności, pochylił się, zmarszczył czoło, mrużąc i tak już bardzo małe oczy.
Pan raczy żartować, Danycan. Moja "Wielka Tyfena" ma o jakieś dwadzieścia stóp wyższe maszty od tych, do których cieśla najwyraźniej przyciął zbyt krótkie drzewa.
Lecz Danycan,wysoki,tęgi,o wyniosłym spojrzeniu mężczyzna,którego szpada unosiła pięknie obszytą galonem połę z delikatnego sukna,w pludrach według ostatniej mody,uśmiechnął się tylko i rzucił:
Przyjrzyj się pan temu okrętowi uważnie! To na pewno kule Ruytera tak go urządziły.
Był rok . Groźne eskadry holenderskich okrętów walczyły na Morzu Północnym, w kanale La Manche, na Atlantyku i nawet na Morzu Śródziemnym. Wprawdzie król Ludwik XIV wygrywał bitwę za bitwą w Niderlandach, we Flandrii i także za Renem, a zwyciężona, spustoszona, zalana wodą Republika Zjednoczonych Prowincji Niederlandów na lądzie była pozbawiona znaczenia, jednak na morzach stanowiła nadal siłę, której nie można się było skutecznie przeciwstawić. I jakkolwiek pan Colbert, jak mówiono, pracował dzień i noc, aby dać królestwu flotę, nie osiągnął dotychczas niczego. Dlatego w tym czasie rzemiosło korsarskie było zawodem jak nigdy niebezpiecznym, i często drożej kosztowało złupić towar na nieprzyjacielskim okręcie, niż spokojnie kupić to samo na rynku. Zaniepokojony armator Julian Gravé, uważnie badał wzrokiem fregatę, która właśnie okrążała Ravelin.
To mój okręt jęknął nagle. Na Boga! W jakim on jest stanie?!
"Wielka Tyfena" okrążyła Ravelin i kierowała się na Dobre Morze odsłaniając w całej okazałości swoją lewą burtę. Wśród zebranych na nabrzeżu przebiegł szmer zgrozy. Porozdzierana, porąbana, pocięta burta ta przypominała raczej koronkę, przez której otwory fale z łatwością mogły się wedrzeć do wnętrza, stwarzając ogromne niebezpieczeństwo dla ładunku, a nawet i samej fregaty.
Niech zaraza wydusi te holenderskie szczury syknął pobladły armator zaciskając pięści.
Nie ulegało wątpliwości, że fregata musiała znaleźć się w nie lada opałach i było mało prawdopodobne, aby cieśle kiedykolwiek zdołali doprowadzić ją do porządku. Z jakiej strony by się na nią nie spojrzało, wszędzie znaleźć można było wielkie dziury od kul i kartaczy i zaiste wspaniała była ta walka, z której fregata wyszła zwycięsko. Na jej masztach powiewały flagi korsarzy z SaintMalo niebieskie z białym krzyżem i biegnącą srebrną łasicą na szkarłatnym polu. Największa z nich, wywieszana podczas bitwy, nie uniknęła brutalnej pieszczoty ognia i kul nieprzyjaciela, które uczyniły z niej koronkę niczym kunsztowny wyrób z Alençon. Na fregacie, kiedy już minęła Stare Nabrzeże, rozpoczęto przygotowywać się do kotwiczenia i powoli zwijano żagle. Do zgromadzonego na nabrzeżu tłumu dobiegł donośny głos kapitana, a po chwili można było ujrzeć jego sylwetkę na pokładzie kasztelu rufowego.
Tomasz Trublet?!... podawano sobie z ust do ust z niemałym zdziwieniem.
Naraz Julian Gravé, rozepchnął brutalnie ludzi, torując sobie drogę. Nic nie rozumiał. W spisie załogi, który jako armator podpisał kilka tygodni temu, Trublet nie figurował jako kapitan ani nawet jako porucznik...
Tymczasem na nabrzeżu zapanowała napięta cisza. Na "Wielkiej Tyfenie" zwinięto marsle, grot i fokżagiel, a po chwili rzucono kotwicę. Wówczas w ciszę tę wdarł się pierwszy żałosny płacz.
Panowie zwrócił się armator do otaczających go notabli czy zechcecie towarzyszyć
mi jako świadkowie? Muszę powitać kapitana, a następnie wobec oficera Admiralicji złożyć raport z wypadków, jakie miały miejsce. Przez furtę przy Croix du Fief i ulice Beurrerie, Orbettes skierowali się do Wielkiej Bramy, podczas gdy rozpętane teraz na nabrzeżu krzyki i lamenty nie po raz pierwszy ogłaszały całemu miastu żałobę po stracie korsarzy z SaintMalo.
II
Na piaszczystym wybrzeżu na północ od Ravelinu zatrzymała się szalupa z dwoma wioślarzami. Tomasz Trublet zręcznie zeskoczył na ląd i skierował się w stronę miasta. Tuż przed wejściem pod sklepienie Wielkiej Bramy zatrzymał się, wznosząc oczy do góry. Ponad jej łukiem od strony morza rozciągała swoje spiżowe ramiona postać Chrystusa. Tomasz zdjął kapelusz, ukłonił się nisko, po czym przestąpił próg miasta. Na stopniach wiodących do sali zgromadzeń oczekiwał go Julian Gravé w otoczeniu innych armatorów. Panowie, wśród których znajdował się również Danycan, przyglądali się marynarzowi z zainteresowaniem. Jego szeroką, teraz pobladłą twarz przecinała od ucha do środka czoła jeszcze świeża blizna, rękę pokrywały bandaże. Te widome oznaki przebytych ciężkich walk dodawały majestatu jego z natury wielkiej i tęgiej postaci. I jakkolwiek Tomasz Trublet był bardzo niskiego pochodzenia i miał jedynie tytuł bosmana najnędzniejszej fregaty Julian Gravé, bogaty właściciel dwudziestu innych potężniejszych statków odkrył głowę, aby go przywitać.
Tomaszu Trublet, niech nas Bóg ma w swojej opiece! Oto wracasz dzięki Opatrzności... zaczął zgodnie ze zwyczajem, od którego nikt nie śmiałby odstąpić. Lecz wyjaśnij łaskawie, co się właściwie zdarzyło?! zakończył nie kryjąc zniecierpliwienia i wsparł pięść na biodrze.
Pióra jego pilśniowego kapelusza dotykały ziemi, podczas gdy Tomasz kołysał w potężnej dłoni okrycie głowy, którego całą ozdobę stanowiły dwie długie wstążki marynarskie. Przez chwilę panowało milczenie.
Nic szczególnego, panie... wydusił wreszcie Tomasz i przełknął ślinę. Wymowa była widocznie słabą stroną marynarza nawykłego raczej do czynu. Nic szczególnego... powtórzył, głęboko wciągnął w płuca powietrze i nagle wyrzucił: Nic szczególnego poza tym, że natknęliśmy się na podłego psa holenderskiego, że zakatrupiliśmy go jak należy... i że kapitan Wilhelm Morvan, porucznik Ives le Goffic oraz siedemnastu z załogi zginęło... Oto wszystko. Trzymany w ręce skórzany kapelusz z długimi wstążkami, wykonawszy dwa pokłony dla każdego z wygłoszonych nazwisk powrócił na rozczochrane, kędzierzawe rude włosy Tomasza Trubleta. Teraz kiedy już uczcił pamięć zmarłych, Tomasz nie widział powodu, aby się kłaniać żywym.
Opowiadaj! rozkazał armator. Co to był za holender?
Podły pies, panie! Wilhelm Morvan dał się przekonać, że to statek kupiecki, ponieważ jego działa ukryte były podstępnie pod płótnem żaglowym. Po czym kiedy zbliżyliśmy się do nich na jakie dwa strzały z muszkietu, ściągnęli liną płótno i dali salwę.
No, a wtedy?
Wtedy o mało co nie nastąpiła katastrofa, bo nasze działa nie były nabite, z wyjątkiem dwóch armatek pościgowych. Poza tym holender był wyposażony w dwadzieścia cztery osiemnastofuntowe działa przeciwko naszym ośmiu, pozostałym z dwunastu.
Mów dalej zachęcił armator.
Doznaliśmy wielu uszkodzeń w takielunku i pod pokładem. Biegałem w szalonym pośpiechu do dział, aby je nabijać i odpalać. W pewnej chwili holender dał w naszym kierunku dwie salwy tak celnie, że z wielu naszych żagli pozostały strzępy, a marynarze zaczęli w panice uciekać pod pokład, aby tam szukać schronienia. A jeden łotr... nazwiska nie wymienię, aby nie sprowadzać hańby na jego rodzinę, która jest z SaintMalo... otóż ten łotr chciał poddać nasz okręt i w zamęcie schwycił linkę bandery, aby ją ściągnąć. Podbiegłem i stanowczo mu to wyperswadowałem kulą prosto w łeb...
Słusznie. A potem?
Przyszła na mnie kolej objąć komendę. Wilhelm Morvan i Ives le Goffic padli. Holender nie przestawał prażyć ogniem prosto w nasz kadłub, co mógł czynić z łatwością, mając podwójną liczbę dział. To nie potrwałoby już długo... Podszedłem więc do niego, manewrując tylko sterem, gdyż pozostałem na pokładzie sam, i ustawiłem się burta w burtę. Wówczas nie omieszkałem wywołać załogi na pokład...
W jaki sposób? przerwał Julian Gravé.
Granatami, do wszystkich diabłów! Rzucałem je pod pokład! zaspokoił ciekawość armatora Tomasz. No, a wtedy chłopcom zrobiło się na dole gorąco, wybiegli tak wściekli, że nie było problemu przeprowadzić ich na nieprzyjacielską fregatę... Bombardierzy holendra okazali się mało sprytni i nadal tkwili przy swoich działach, tak że do walki służyły im tylko wyciory armatnie. Szybko zrobiliśmy z nimi koniec dodał z satysfakcją.
Gdzie jest zdobyta fregata?
Zatopiona, panie. Za mało było marynarzy, aby ją brać na hol. Mieliśmy siedemnastu zabitych i czterdziestu pięciu rannych, z czego połowa doznała bardzo ciężkich okaleczeń. Zresztą zdobycz nie była wiele warta.
Wzięliście jeńców? zapytał jeszcze armator.
Nie, panie. To było niemożliwe... Chłopcy wstydzili się swego poprzedniego strachu... nie było więc sposobu utrzymać przy życiu ludzi, którzy byli świadkami tego, że marynarze z SaintMalo uciekli pod pokład przed nieprzyjacielem. Co do mnie, to kiedy holendra już zatopiliśmy, nie patrzyłem na jego załogę, zdaje się, że zbili niewielką tratwę... A zresztą oni dobrze pływają, te szczury holenderskie zakończył Tomasz i wybuchnął śmiechem tak zaraźliwym, że otaczający go armatorzy również zaczęli się śmiać. Jedynie Julian Gravé zachował poważny wyraz twarzy, dla formy oczywiście.
W ten sposób problem jeńców został rozstrzygnięty raz na zawsze i kiedy już zapanowała
cisza, Julian Gravé odezwał się znowu:
Spisałeś się dzielnie. Teraz pójdziemy złożyć raport w Admiralicji. Mam nadzieję, że nie potrwa to długo, trzeba przecież jak najszybciej godnie uczcić naszych zwycięskich chłopców. Później chciałbym z tobą pogadać. Ruszyli gromadą i minąwszy wysokie sklepienie między dwiema wieżami weszli na bruk uliczny. Wtedy Tomasz Trublet zatrzymał się i skierował spojrzenie w stronę Wielkiej Bramy. Na wzór postaci Chrystusa ze spiżu zwieńczającej jej sklepienie od strony portu postać Najświętszej Panny z granitu wznosiła się ponad sklepieniem twarzą do miasta. I Tomasz głęboko wierzył, że ta Najświętsza Panna Wielkiej Bramy, zwana również Matką Boską Nieustającej Pomocy, dokonała więcej cudów koniuszkiem małego palca, niż dokonali lub dokonają ich wszyscy święci głośnych miejsc cudownych ze wszystkimi swoimi najświetniejszymi relikwiami...
III
Wąska i kręta ulica Garbarska tonęła w mroku, minęła dziesiąta i dzwon Noguette na wieży Wielkiej Bramy dawno już oznajmił czas gaszenia świateł. Nie wszyscy mieszkańcy Saint Malo przejmowali się tym, wielu włóczyło się po nocach, lekceważąc prawa i zakazy co raz to ogłaszane przez biskupa i garnizon miejski. Najwięcej szynków skupiało się wokół Wielkiej Bramy, stamtąd też przez całą długość zacisznej ulicy, przy której stał dom Trubletów, docierały doń niekiedy odgłosy bijatyki i wrzawa. Tej nocy w domu przy ulicy Garbarskiej nie zgasło światło o wyznaczonej godzinie. W nisko sklepionej izbie tańczyły odblaski płomieni czterech świec żelaznego kandelabra, oświetlając ją od białej podłogi po brunatne belkowania sufitu. Pod okapem pieca trzaskały w ogniu oczyszczone z popiołu polana i rozpryskiwały się snopy iskier. Białe firanki na składającym się z wielu szyb oknie, dwie szafy i kufer z rzeźbionego drewna świadczyły o zamożności mieszkańców tego domu. Na dębowym stole stał gąsiorek ze świeżo ściąganym antylskim winem i puchary.Siedzieli przy nim dwaj mężczyźni, jednym z nich był Malo Trublet, stary rybak, głowa rodziny, drugim jego syn Tomasz. Dwie kobiety, matka i córka, zajęte były niewieścimi czynnościami Perryna szyła, Wilhelmina przędła lecz nie przeszkadzało im to uważnie wsłuchiwać się w relację młodego marynarza. Kukułka na drewnianym cyferblacie zegara dawno już wyśpiewała godzinę dziesiątą, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Nie była to pora składania ani przyjmowania wizyt, więc Malo Trublet zawahał się kilka sekund. Zanim podszedł do drzwi, aby otworzyć zakratowane okienko, spokojnie zdjął wiszącą na ścianie ciężką rusznicę i zapalił jej lont.
Kto tam? zapytał przygotowany na najgorsze.
Wasz sąsiad z ulicy Vicairerie usłyszał spokojny głos.
Zdziwiony Malo Trublet odłożył rusznicę.
Otwórz! powiedział do Tomasza, który patrzył na niego pytająco.
W drzwiach zarysowała się sylwetka wysokiego, tęgiego mężczyzny, którego dłoń spoczywała na rękojeści wielkiej szpady.
Pan Danycan?! wykrzyknął zdumiony Tomasz.
Gaultier Danycan, pan Closdore, młodszy brat pana de l'Espine, z pewnością nie był najbogatszym z armatorów w SaintMalo, lecz żaden z nich nie dorównywał mu w sprycie, odwadze i szczęśliwych przedsięwzięciach. Kiedyś pędził beztroskie życie darmozjada na koszt swego starszego brata, lecz w końcu znudziło mu się to i, wykorzystawszy sprzyjający moment, w porę zaryzykował na morzu całą swoją skromną schedę. Później podwajał stawki. A że korsarstwo następowało nieuchronnie po handlu jak wojna po pokoju, i każde przedsięwzięcie dorzucało coś do kiesy awanturniczego kawalera, Gaultier Danycan, choć jeszcze młody, zaczął się zaliczać do najznaczniejszych mieszczan SaintMalo. Spodziewano się, że fortuna jego wkrótce zaćmi najsławniejsze w mieście, a może nawet w całej prowincji. Wszedł do izby uśmiechając się szeroko i wkrótce zręcznymi komplementami i dowcipami
rozweselił cały dom, teraz pił ze swego pucharu, zachwycając się doskonałością sławnego wina, zrabowanego niegdyś na galeonie hiszpańskiego króla. Wszyscy czekali, aby objawił cel swojej wizyty, wiadomo było przecież, że taki jak on człowiek nie będzie niepokoił siebie i innych po nocy jedynie dla wypicia antylskiego wina i opowiadania dykteryjek. Danycan zresztą mówił tylko to, co wypada, aby okazać się dworskim. Kiedy więc już dopełnił ceremoniału, przystąpił do rzeczy.
Pragnąłbym, abyśmy wszyscy zachowali dla siebie to, o czym chcę tu powiedzieć. Odpiął pas i położył szpadę na stole najwyraźniej przysposabiając się do dłuższej pogawędki. Potem oparł się łokciami o blat stołu i zwrócił się do Tomasza, patrząc mu badawczo w oczy: Opowiedz mi szczerze i bez wykrętów przebieg dzisiejszej rozmowy z Julianem Gravém. Co ci twój armator zaproponował?
Danycan nie spuszczał oczu z marynarza. Zaiste, trudno byłoby kłamać pod kontrolą tych przenikliwych źrenic, które zdawały się docierać do najbardziej sekretnych myśli rozmówcy. Lecz Tomasz Trublet wcale nie zamierzał tego czynić. Cały jego gniew, z trudem stłumiony przed godziną, znowu napełnił mu serce i ścisnął go za gardło, tak że nie mógł wymówić ani słowa, tylko poręcze fotela zatrzeszczały w jego kurczowo zaciśniętych dłoniach. Danycan obojętnie obserwował jego furię.
Uspokój się rzekł po chwili. Powiem otwarcie: widziałem się z panem Gravém po waszej rozmowie. Tomasz spojrzał pytająco spod ściągniętych brwi.
No cóż. Zakpił z ciebie twój armator... a raczej usiłował zakpić, prawda? Powiedz mi tylko, czy podpisałeś już kontrakt?
Nie wybełkotał Tomasz.
Znakomicie! Jesteś więc wolny ucieszył się Danycan. A który okręt chce Gravé uzbroić na miejsce "Wielkiej Tyfeny"?
"Zalotnicę".
To był najstarszy z jego okrętów już przynajmniej piętnaście lat temu. Mój dziadek był świadkiem, jak go spuszczano na wodę... Dwanaście godzin dziennie będziesz spędzał na nim przy pompach, a przez resztę dnia modlił się do swego patrona, aby cię strzegł od sztormu. Tomasz przyznał w duchu rację Danycanowi, a ten kontynuował: W dodatku, chłopcze, ten kapeć nie dostanie się pod twoją komendę. Na tej całkiem zmurszałej "Zalotnicy" będziesz tylko porucznikiem, niczym więcej. Porucznikiem z prawem do ośmiu części. Czy wiesz, kto zostanie kapitanem? Tomasz nie odpowiadał.
Stary Quintin, który przez całe swoje życie nie mógł nigdy wyjść z Dobrego Morza, ażeby nie zaczepić po drodze o wszystkie statki stojące na kotwicy od Ravelinu do Talards!... Tego człowieka będziesz musiał słuchać ty, przed którym drżał Ruyter! A to dlatego, że Gravé boi się ciebie, boi się, aby nie wybujały ponad miarę twoja odwaga i twoje męstwo. On nie lubi wojny, a ty w niej zasmakowałeś... Tak wygląda sprawa!... Jako kapitan biłbyś się dzielnie, siekłbyś wroga, ale i on nie szczędziłby ci razów. A Julian Gravé drży o swoje drewno, o swoje liny i płótno. Chce jak najwięcej zyskać, ale boi się ryzykować. Quintin będzie tam po to, aby swoim rozsądnym tchórzostwem powstrzymywać cię od zbytniej gorliwości w walce. I zaoszczędzi ci zbytnich kłopotów, bądź tego pewien! Oho, tłuste kąski przejdą ci koło nosa! Te można zdobyć tylko przy pomocy armat, a Quintin będzie chciał za wszelką cenę uniknąć kanonady... Będziesz za to łapał drobne rybki. Na morzu holenderskim nie brak poławiaczy śledzi... W miarę trwania tej przemowy krew odpływała z policzków Tomasza. Twarz jego, początkowo szkarłatna z wściekłości, stawała się coraz bledsza, aż w końcu przybrała odcień zielonkawy. Obserwujący tę niepokojącą przemianę Danycan uznał, że nadszedł właściwy moment, aby ujawnić swoje zamiary. Wstał i położył szeroką dłoń na ramieniu marynarza.
Dosyć gadania rzekł. Powiedzmy sobie otwarcie: twój Gravé, jego "Zalotnica" i Franciszek Quintin to wszystko nie dla ciebie. Jestem pewien, że bardziej odpowiadałby ci inny armator i inny statek. Co o tym sądzisz?
Tomaszowi nagle powrócił spokój. Patrzył na Danycana ze skupioną uwagą.
Otóż kończę powiedział szlachcic ...inny armator to ja, inny statek to moja "Piękna Łasica". Rzuć tego skąpca i zaokrętuj na moją fregatę. Potrzebuję takich chłopców jak ty, a i ty potrzebujesz takiego jak ja armatora!
Wzrok ich skrzyżował się, Danycan z zadowoleniem zauważył, że Tomasz odzyskał już zimną krew.
Doceniam zaszczyt, jaki mnie spotyka odezwał się marynarz głosem spokojnym, niemal uroczystym. Pańska "Piękna Łasica" jest fregatą bez porównania lepszą od "Zalotnicy" Juliana Gravégo. Co zatem pan mi konkretnie proponuje?
Danycan oparł zaciśnięte pięści na dębowym stole.
Proponuję ci, abyś wstąpił na służbę do mnie jako kapitan z prawem do dwunastu części i przejął komendę na przygotowanej do wyprawy "Pięknej Łasicy", która to fregata jest wyposażona w dwadzieścia osiemnastofuntowych dział i stuosobową załogę.
Tomasz wstał również, spojrzał na starego Malo, potem na matkę Perrynę i zwracając się znowu twarzą do armatora powiedział krótko:
Zgoda.
Oto moja dłoń powiedział Danycan.
I w ten oto sposób została zawarta umowa, która miała zadecydować o całej przyszłości Tomasza Trubleta.
IV
Posłuchaj uważnie mówił Danycan bo później nie będziemy mieli wiele czasu na pogawędki, zważywszy, że chciałbym widzieć naszą fregatę rozwijającą żagle już w najbliższą niedzielę, masz więc do dyspozycji cztery dni...
Kiedy zdążymy ją uzbroić? przerwał Tomasz.
Powiedziałem przecież, że wszystko jest gotowe i okręt mógłby podnieść kotwicę przy najbliższym przypływie. Będziesz miał zdolnego porucznika. Jest nim Ludwik Guénolé, syn kowala z ulicy Herse. Znacie się przecież.
Malo Trublet zdziwiony podniósł głowę.
Ludwik Guénolé? Czy on nie jest za młody na taką funkcję?
Za młody?! krzyknął Danycan i uderzył dłonią po rękojeści szpady, która wydała cichy brzęk. Fortuna jest dziewką i tylko młodzi potrafią jej w porę podkasać kiecki! Czy uważacie może, że trzeba mieć szpakowatą brodę, by zajmować się korsarstwem? Z wyjątkiem kilku starych wilków morskich, umiejących sobie doskonale radzić na noku rei podczas sztormu, chcę mieć młodą załogę. Moja fregata ma wrócić z wyprawy napełniona złotem! Tu spojrzał na Tomasza i napotkał jego błyszczący wzrok.
Tak więc kontynuował po chwili fregata jest przygotowana do wyprawy, zresztą jeśli będziesz chciał wprowadzić jakieś zmiany, masz na to cztery dni. A teraz najważniejsze: nie wysyłam cię na morze holenderskie, abyś tam napadał na spokojnych rybaków lub był atakowany przez Ruytera. Sam król wojuje teraz przeciw Zjednoczonym Prowincjom nie na terenie Holandii, lecz w Alzacji, zapuszczając się nawet w głąb Niemiec. Zamierzam go naśladować!I nie przy wejściu do dziur tych holenderskich szczurów będzie czatowała "Piękna Łasica"! Ośmielają się nazywać "woźnicami morza"! Na morzach i oceanach statki ich oddają dumnie salwę, jak gdyby wszystkie słone wody do nich należały! Na przykład w Indiach Zachodnich, gdzie nie wiem, czy jest choć skrawek holenderskiej ziemi, jakby na przekór wszystkim traktatom wszędzie powiewa trójkolorowa flaga na statkach przewożących ładunki,które powinny należeć do nas, poddanych króla Francji, lub naszych przyjaciół, poddanych króla Hiszpanii lub Anglii. Musisz ukrócić tę zuchwałość!
A więc do Indii Zachodnich? raczej stwierdził niż zapytał Tomasz.
Tak. Na Antyle. Tam się właśnie udasz i rzucisz kotwicę u wybrzeży Tortue. To jedna z tamtejszych wysp. Od tego momentu pozostawiam ci pełną swobodę poczynań. A główny ich cel można sformułować krótko: opróżniać okręty nieprzyjacielskie, napełniać swój... Zapanowało milczenie. Malo Trublet ze zmarszczonymi brwiami czynił wysiłki, aby wyobrazić sobie te legendarne Antyle, gdzie nie dotarł nawet podczas swych najbardziej awanturniczych połowów. Na twarzach kobiet malował się przestrach. Lecz o ile Wilhelmina pocieszała się, widząc oczami wyobraźni te cudownie barwne papugi, małpy i inne niezwykłe zwierzęta, które brat zapewne przywiezie z wyprawy o tyle Perryna, jak to zwykle matki, widziała już tylko groźne sztormy, katastrofy na morzu, rekiny, kanibali i wszelkie choroby. Co do Tomasza, to pogrążył się w głębokiej zadumie, lecz po jego minie nietrudno było zauważyć, że słowa przedsiębiorczego armatora trafiły na właściwy grunt. Wkrótce jednak ocknął się i zapytał przytomnie:
Jakie mam szanse, a jakie jest ryzyko? Po czym dodał wyjaśniająco: Nie znam sytuacji, jaka panuje na Antylach.
Gaultier Danycan ze zrozumieniem pokiwał głową.
Ja również nie znam jej zbyt dokładnie. Nic nie szkodzi, zorientujesz się na miejscu. Najogólniej sprawa przedstawia się tak: na wyspach tych znajdują się Francuzi, Anglicy i Hiszpanie, którzy mają prawo tam być, i Holendrzy, którzy tego prawa nie mają. San Domingo jest na pół francuska, na pół hiszpańska, Jamajka od jakichś dwudziestu lat angielska, jest jeszcze hiszpańska Kuba. Tortue to wyspa niewielka, lecz obszar nie jest rzeczą najważniejszą, o czym my, mieszkańcy SaintMalo, powinniśmy wiedzieć najlepiej, skoro nasze miasto robi w świecie więcej hałasu, niżby się tego można było spodziewać po jego wielkości. Podobnie Tortue ma sławę głośniejszą niż Jamajka, San Domingo i Kuba razem wzięte. To prawdziwa stolica Antyli i dlatego tam rzucisz kotwicę, gdyż tam najlepiej się zorientujesz we wszystkich sprawach.
Wnioskuję z tego, że Tortue należy do Francji powiedział Tomasz.
Oczywiście przytaknął Danycan. Król ustanowił tam swego gubernatora. Gubernatorem Jego Królewskiej Mości na Tortue i San Domingo jest, według ostatnich wieści, jakie do
mnie dotarły, pan d'Oregon, o którym mówi się z szacunkiem. Te wiadomości pochodzą z roku, kiedy to gubernator Martyniki, który jest moim krewnym, przybył na dwór, na rozkaz pana de Turenne, aby zdać sprawę ze swych rządów. Bez wątpienia Tortue bardziej francuską być nie może... Choć na wyspie tej rozkazy króla nie zawsze bywają posłusznie wypełniane...
Zdziwiony Tomasz Trublet spojrzał na Danycana pytająco.
Nie dziw się temu. Tortue jest przede wszystkim lennem i ojczyzną korsarzy i to tych najzuchwalszych. Uważają oni, że powinni mieć pewne prawa do względów Jego Królewskiej Mości i korzystają z nich. Postępuj tak jak oni.
Na szerokiej i rumianej twarz Tomasza, gdzie jak świeża krew jaśniała ukośna blizna, narysowana holenderską szablą, zjawił się nagły uśmiech.
Są to flibustierzy odparł Danycan. Zapamiętaj dobrze tę nazwę. Po niej poznasz tych, którzy ją noszą.
Od pewnego czasu stojąc, szlachcic zajęty był zapinaniem swego pasa. Zawiesiwszy szpadę u boku, sprawdził, czy ostrze siedzi luźno w pochwie, aby z łatwością je w każdej chwili wyciągnąć. Pomimo straży napady w nocy nie były rzadkością. Gaultier Danycan, owijając się w płaszcz, zostawił prawą rękę wolną na wszelki wypadek.
A więc, moi kochani rzekł do zobaczenia i życzę dobrej nocy pod opieką świętego Wincentego, patrona naszego miasta. Malo zwrócił się do ojca Tomasza jak tylko twój syn wróci z wysp, napijemy się wina równie dobrego jak to, które piliśmy dzisiejszego wieczoru. Całuję ręce pań. Do jutra, mój chłopcze, jeżeli Bóg pozwoli.
Wyszedł.
W domu przy ulicy Garbarskiej zapanował spokój. Jak przystoi dzieciom, pierwsi Tomasz z Wilhelminą udali się po drewnianych schodach do swoich pokoi, potem poszła Perryna, a Malo, głowa rodziny, zgasił wreszcie ostatnią ze świec żelaznego kandelabra, sprawdziwszy przedtem gruntownie, czy przy drzwiach wszystko jest w porządku: zamek, zasuwa żelazna, podwójna zapora.
Po czym wszystko ucichło.
Później, wśród tej ciszy rozległ się lekki szmer kroków, stawianych miękko, ukradkiem, zgłuszonych, aby nie obudzić staruszków. W niskiej izbie zajaśniało żółte światło latarki. To Tomasz, całkowicie ubrany, gotowy do nocnej włóczęgi, przemknął się do pokoiku siostry i teraz stali obok siebie cichutko się śmiejąc. Już nie od dzisiaj Wilhelmina pomagała bratu w jego nocnych wycieczkach. Jeszcze zanim osiągnął dwudziesty rok życia a ona nie miała wówczas nawet piętnastu lat już wtedy Tomasz wymykał się każdej nocy z domu, aby biec do szynków lub w inne sobie tylko znane miejsca. Zapewne nie byłby to piękny wieczór po takim dniu dniu, w którym zamienił srebrny gwizdek, znak bosmana, na kapelusz z piórami i szpadę gdyby kapitan Tomasz Trublet poszedł spać razem z kurami, nie obiegłszy przedtem miasta i nie uścisnąwszy rąk swych dobrych, wypróbowanych druhów. Idź więc rzekła dziewczyna. Ale ani mi się waż hałasować, jak będziesz wracał. Rzuć piaskiem w moje okno, usłyszę na pewno i pobiegnę ci otworzyć.
VW szynku przy Wielkiej Bramie marynarze Juliana Gravégo jeszcze pili, żadnego z nich tam nie zabrakło. Wchodzącego Tomasza Trubleta powitano głośnymi okrzykami.
Jak się macie, chłopcy! zawołał wesoło. Jestem, jak zapowiedziałem. Kto mi zrobi miejsce?
Przekroczył dwie ławki, potem stół. Pochwa jego szpady uderzyła w pełną szklanicę i przewróciła ją.
Do diabła! zaklął pijak. Trublet, twoja szpada ma pragnienie.
Tomasz zaśmiał się. Jakiś człowiek, siedzący w głębi knajpy w otoczeniu innych, podniósł się ze swego stołka.
Szpada? powiedział. E, cóż to? Szlachcic tutaj o tej porze?
Tomasz, który już zdążył usiąść, gwałtownie się podniósł.
Ktoś mnie woła? zapytał zaczepnie.
Lecz tamten, rozsądny, uważał za stosowne nie odpowiedzieć. Tak więc Tomasz znów usiadł, a jego chłopcy, otoczywszy go, wznieśli szklanice:
Wiwat! Trublet, pokaż nam, jak się pije!
Pił. Potem, kiedy służąca przyniosła nowy gąsiorek, udał, że pas go krępuje i odpiął go, kładąc szpadę na stole jak to widział niedawno u Danycana.
Psiakrew! zaklął ma pragnienie czy nie, szpada też zasługuje na swoją porcję wina, jest to bowiem ta sama, którą nosił kapitan Wilhelm Morvan. I, zaiste, robił z niej dobry użytek.
Ty tak samo! krzyczeli chłopcy. Wina dla szpady!
Jedni mówili: "szpada Wilhelma Morvana", a drudzy: "szpada Tomasza Trubleta". Zadowolony Tomasz uderzył po stalowej rękojeści, wciąż naśladując Danycana.
Więc tak! powiedział, patrząc w głąb szynku. Szpada jest moja, jak to wszyscy mówicie, prawem dziedzictwa. I, również w randze kapitana, będę się nią posługiwał jak jej poprzedni właściciel. A "kto na nią szemrze, również niech będzie; takie moje życzenie!" zacytował z emfazą dumną dewizę, jaką księżna Anna kazała wyryć na granicie swego zamku. Rozległy się okrzyki: hurra! Jeden z energiczniejszych chłopców uderzył wściekle pięścią w stół.
Za pomyślność! zaryczał podnosząc w górę szklanicę. Za kapitana Tomasza!
Jakiś głos, nie wiadomo skąd, zapytał:
Kapitana? Czy on jest naprawdę kapitanem?
Jestem nim! rzekł Tomasz dumnie. "Kto szemrze..."
Lecz nikt nie szemrał, a nawet przeciwnie. W całej grupie marynarzy z "Wielkiej Tyfeny" rozszalał się hałaśliwy entuzjazm.
Doskonale! Świetnie! krzyczano ze wszystkich stron. Rozkazuj, kapitanie! i jazda na Holendrów! Niech żyje Król! Śmierć Ruyterowi! Tomaszu, weź nas na swój pokład, jesteśmy twoimi ludźmi!
Diabeł mnie będzie błogosławić zaklął Tomasz jeżeli was nie wezmę, was wszystkich, którzyście się niedawno tak dzielnie spisali!
Kiedy podniesiesz kotwicę? zapytał jeden z mniej pijanych.
Jutro, jeżeli zechcę! odparł rezolutnie Tomasz.
W tej chwili ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]