[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Feliks W. KRES

 

 

 

 

Północna granicaJego Godność L.N.Miven Nadtysięcznik-Komendant Wojskowych Okręgów Wschodnich honor-setnik Gwardii Armektańskiej w Torze

 

 

Wasza Godność,

zaufanie, jakie żywisz do mej wiedzy, mam za powód do dumy. Muszę jednak, Panie, powiedzieć, że jestem mocno zdumio­ny — a i przerażony! — niewiedzą człowieka, który od lat, jak rozumiem, stoi na granicy dwóch potęg. Powiem tylko, że w pierw­szym odruchu wziąłem Twój list, Panie, za jakiś żart niesmaczny i dziwny, bo w głowie nie chciało mi się pomieścić, iż sprawy tak dla mnie oczywiste, mogą być dla kogoś niepojęte i tajemnicze. Nie zrozum mnie źle, Wasza Godność, wcale Cię nie obwiniam. Obwiniam raczej siebie, a zarazem tych wszystkich, których wraz ze mną zwykło się określać wspólnym mianem mędrców-Przyjętych. Oto list Waszej Godności pozwolił mi przejrzeć na oczy. Jest wstydem i hańbą, Komendancie, iż pozwala się, by żołnierze Wa­szej Godności walczyli i umierali w imię czegoś, czego wcale nie pojmują. Ale jakże ludzie, których rzemiosłem jest wojna, mają pojąć cokolwiek, skoro głupcy, zwani przez nich mędrcami, siedzą tysiąc mil dalej i nie kwapią się z udzieleniem choć okruchów swej wiedzy? Rozpoczynam więc to pismo szczerą prośbą o wybaczenie. Otóż, Panie, masz prawo żądać wiadomości ode mnie tak samo, jak ja mogę żądać od Ciebie obrony. Spieszę naprawić moje zaniedbanie. Uwzględnij jednak, Wasza Godność, że list, choćby nawet niezwykle obszerny, w żaden sposób nie pomieści wszystkie­go, co można by powiedzieć na interesujące Cię tematy. Z ko­nieczności więc wyjaśnienia będą niebywale ogólne, choć może przez to bardziej przejrzyste.

Tak więc, Panie, trzeba najpierw, byś wiedział, że Aler wcale nie jest jakąś „złą potęgą", jak mniemasz. Rozumiem, że trudno pojąć to żołnierzowi, który przywykł za wrogie uważać wszystko, co przychodzi z tamtej strony granicy. Zauważ jednak, Panie, że „wrogie" wcale niekoniecznie znaczy „złe"... Był Aler potęgą bar­dzo podobną do tej, która stworzyła nasz świat, więc nijaką, bo zrównoważoną. Przecież Złote i Srebrne jego Wstęgi są czymś niezmiernie w swej naturze podobnym do Jasnych i Ciemnych Pasm Szerni. Lecz w naszym świecie zaistniał Aler jako siła obca— i dlatego wroga. Światów takich jak Szerer można znaleźć zapewne na Bezmiarach setki, a na pewno dziesiątki. Być może świat, ponad którym rozpościerały się Wstęgi Aleru, został mu odebrany przez inną siłę — nikt tego nie wie, Wasza Godność. Dość, że Aler przebył niezmierzone odległości nad pierwotnym przestworem Bezmiarów, nim dotarł tutaj i wszczął wojnę z Szernią, próbując wyprzeć ją znad ziem Szereru. Wodna pustynia, jaką są Bezmiary, jest wyraźnie zabójcza dla potęg takich jak Szerń albo Aler; popatrz tylko, jak bardzo słabną (a na koniec zupełnie znikają!) siły Szerni, w miarę oddalania się od lądu! Spójrz więc Panie na Aler jak na wycieńczonego rozbitka, który walcząc z topielą ujrzał naraz małą łódkę, zajętą przez jedną osobę i niezdol­ną do pomieszczenia drugiej. Ów wycieńczony rozbitek, niekonie­cznie przecież będący nędznikiem, w desperackiej próbie ocalenia życia rzucił się na wypoczętego wioślarza — i walkę o miejsce w łodzi nieuchronnie przegrał. Tak właśnie, Komendancie, wię­kszość Przyjętych wyobraża sobie przyczyny, dla których doszło do wojny między Alerem a Szernią — choć oczywiście posłużyłem się zaledwie niedoskonałym przykładem. Od zakończenia zmagań potęg minęły tysiąclecia, a skutki oglądać możesz, Panie, w Grombelardzie, którego popękane niebo na zawsze zostało osłonięte chmurami, zaś zdruzgotane, ociekające wiecznym deszczem góry nie przywodzą na myśl nic, co mógłbyś znać skądinąd. Pokonany Aler zepchnięty został nad północne, pustynne rubieże kontynentu— i trwa tam do dziś, o czym wiesz, Panie, równie dobrze, jak ja... Nie wiadomo, dlaczego Szerń nie zniszczyła wrogiej potęgi całko­wicie, ani nie wypchnęła jej z powrotem nad Bezmiary. Być może wymagałoby to dalszej długotrwałej wojny, w wyniku której zagła­dzie uległyby następne krainy Szereru. W istocie jednak powody, dla których Szerń odstąpiła skrawek swego świata obcej, pokona­nej potędze, nie są znane nikomu. Przestrzegam, Panie, przed próbami przypisania Szerni jakichkolwiek intencji, bądź uczuć, takich weźmy, jak litość dla pokonanego wroga. Ciemne i Jasne Pasma są przecież tylko przepotężną, ale ślepą siłą — i wszystko, co za sprawą owej siły się dzieje, wynika z samej jej natury, nie zaś świadomego zamiaru. Były więc jakieś powody, zapisane w treści Pasm Szerni, ale jakie to powody — nie dojdziemy. Oszczędzę Wasze] Godności zbędnych rozważań na ten temat; przecież bar­dziej, niż przyczyny, obchodzą Cię skutki? Pomówmy więc o tym, co najbardziej zajmuje strzegącego granicy żołnierza.

Otóż, Panie, jak się przypuszcza, te gatunki Szereru, które zostały obdarzone rozumem, mają stać na straży współistnienia Szerni i świata. Rozum to zjawisko łączące cechy przynależne dwóm różnym bytom — bo będąc przypisany do życia, a więc czegoś, co zostało stworzone, przynależy zarazem do sił spraw­czych, mając przecież własną siłę tworzenia. Ta ostatnia cecha sprawia, że rozum niezwykle upodabnia się do Pasm i powiela zawarte w nich treści; zauważ przecież, Panie, że mając możność czynienia zarówno dobra jak i zła, jest rozum zjawiskiem „nija­kim " — tak jak istota Szerni, składająca się z Pasm Ciemnych i Jasnych. Lecz Szerń jest siłą ślepą i dlatego równowaga, w jakiej trwają Pasma, prawie nigdy nie ulega zachwianiu, a jeśli nawet tak się dzieje, to natychmiast zostaje samoistnie przywrócona — i dociekanie, dlaczego tak jest, ma tyleż samo sensu, co pytanie o to, czemu poziom wody w dwóch połączonych naczyniach zawsze jest taki sam. Tymczasem w przypadku rozumu utrzymanie właś­ciwych proporcji zła i dobra w dużej mierze zależy od świadomości — i nic tu się nie dzieje „samo przez się", zaś instrumenty, przy pomocy których te proporcje mierzymy, są bardzo niedoskonałe. Teraz wyjaśnię Ci, Panie, czemu służą owe wiadomości: otóż Aler, posiadłszy swój skrawek pustyni, stworzył tam własne istnienia — kalekie i ułomne, bo tylko takie mogły być dziełem wstrząśniętej, częściowo zniszczonej potęgi, w której zawodzi znany nam już mechanizm samoistnego wyrównania poziomu cieczy w naczy­niach —jeśli zostać przy tym przykładzie — zarazem zaś nie ma świadomości, która mogłaby jakoś ową samoistność zastąpić. Wydaje się, że Srebrne, to znów Złote Wstęgi zyskują dominację w sposób najzupełniej przypadkowy, jedynym zaś stanem, który nie zdarza się prawie nigdy —jest stan choćby względnej równowagi.. Powstały więc roślinne i zwierzęce gatunki albo wręcz niezdolne do istnienia (bo niezdolne do obrony i walki o przetrwanie), albo znowu niesłychanie drapieżne, które wytępiwszy najpierw to wszystko, co nie zdołało się obronić, teraz wyniszczają się nawza­jem. Spośród owych gatunków dwa zostały wybrane do noszenia rozumu — tak jak na naszych ziemiach Szerń wybrała ludzi, koty i sępy. Alerskie gatunki rozumne nazwano Złotymi i Srebrnymi Plemionami — choć oba dostały rozum przy wyraźnej dominacji Złotych Wstęg. Wygląda jednak na to, że w przypadku gatunku, który zwiemy Srebrnym Plemieniem, dominacja ta nie była aż tak wielka. Czym konkretnie różnią się te gatunki wiesz, Wasza God­ność, lepiej ode mnie, jak sądzę.

Teraz pragnę rozwiać, Panie, twoje wątpliwości dotyczące przeniesienia wojny na terytorium Aleru. Przyznam, że już sam ten pomysł wzbudza trwogę. Musisz przecież wiedzieć, Wasza God­ność, że to niemożliwe, a ja dodatkowo twierdzę, że nigdy możliwe nie będzie. Najpierw zrozum, że pod niebem Aleru przetrwało to tylko, co miało w sobie dość niszczącej siły, by przetrwać, względ­nie zyskało rozmiary tak monumentalne (drzewa, pnącza!), że już dla samej wielkości zniszczyć tego zwyczajnie niepodobna. Musia­łeś przecież widzieć zwierzęta, jakie czasem przychodzą z tamtej strony granicy. Przed niepowstrzymaną inwazją ratuje Armekt to tylko, że alerskie gatunki są wyraźnie o wiele bardziej zależne od życiodajnej — dla nich — siły Wstęg, niż szererskie gatunki od Pasm Szerni. Pod naszym niebem nie mogą się rozmnażać, zaś ich siły życiowe uciekają niezwykle szybko, czyli inaczej mówiąc — następuje przedwczesne starzenie i śmierć. Nie inaczej dzieje się w przypadku Złotych i Srebrnych Plemion, ale przecież owe gatunki wcale nie chcą osiedlać się na ziemiach armektańskich, czynią tylko krótkotrwałe wyprawy dla łupów. Szererski rozum wydaje się być nierozerwalnie związany z dość znaczną długością życia. Uda­ło się to także w przypadku rozumu powołanego przez Aler — i tym samym dwu, czy nawet trzykrotnie szybsza ucieczka sił życiowych, podczas pobytu na ziemiach Armektu, nie jest dla Alerczyka zbyt wielką ofiarą, gdy w grę wchodzi, powiedzmy, wy­prawa trwająca tydzień. Można by zatem sądzić, że uczynienie północnego Armektu „ziemią niczyją " zlikwidowałoby problem wiecznej wojny raz na zawsze. Kłopot w tym, że po pierwsze są to najżyźniejsze ziemie Twego Kraju, Panie, a po wtóre nie wiemy, do jakich ofiar i wyrzeczeń naprawdę zdolny jest alerski wojownik, czyli — inaczej mówiąc — jak dalekie i długotrwałe wyprawy gotów jest przedsięwziąć.

Pójdźmy dalej, Panie. Otóż zawieszone ponad światem Szerń i Aler rozdzielone są szerokim pasem „nieba niczyjego" — ale czasem sięgają tam ich wpływy. To tłumaczy, dlaczego bojowa sprawność Twych żołnierzy nie zawsze jest taka sama. Pobyt pod obcym niebem nie pociąga u nas takich następstw, jak u gatunków alerskich; przecież jednak żołnierze nie mogą czuć się dobrze, gdy nad głowami mają Wstęgi zamiast Pasm. Oto zresztą kolejny i najważniejszy powód, dla którego wtargnięcie na terytorium Aleru nigdy nie będzie możliwe. Dla kota, którego rozum jest chyba nieudanym dziełem Szerni—być może. Ale nie dla człowie­ka. Zauważ Panie, że koty wyraźnie nie są zdolne do zagłębiania się w sprawy takie, jak natura Pasm Szerni (czy, sięgając bliżej, choćby wyższa matematyka). Szerń jest dla nich zjawiskiem jak powietrze lub ogień, więc oczywistym — i nic więcej. Siły sprawcze Szerni są dla kota niemal identyczne w swej naturze z niszczącymi siłami ognia, na przykład. Nic z owych sił nie wynika, oprócz gołego faktu. Wyjaśniam to dlatego, że wielka armia złożona z samych kotów mogłaby pewnie podjąć próbę wyniszczenia wroga na jego własnym terenie; dziwna skaza umysłu, jaką jest u kota niezdolność do pojęcia spraw niekonkretnych, zdaje się go ochra­niać przed wrażeniem „obcości", tak dokuczliwym dla ludzi, gdy dostaną się pod wpływ Aleru. Nie znam jednak siły, która mogłaby skłonić koty do wydania świętej wojny czemuś, co wcale ich nie obchodzi. Pojedynczy kot, a może dziesięć lub sto kotów, może czynić to albo tamto; przecież masz kocich żołnierzy, Wasza God­ność? Ale pojmij różnicę: otóż Armektańczycy są narodem bro­niącym własnego kraju, podczas gdy kot — to tylko najemnik. Przecież nie ma kocich narodów, ani nawet kocich języków, nie ma też nic, co kot uznałby za swój kraj —jest mieszkańcem świata po prostu, co zresztą nawet nie dziwi zważywszy, iż koci rozum pojawił się wówczas, gdy Szerer już od dawna urządzony był na ludzką modłę. Musisz więc zrezygnować, Wasza Godność, z myśli o przeniesieniu wojny na alerskie ziemie, z powodów zarówno militarnych, jak i naturalnych. Armektańska armia ludzi nie do­kona podboju Aleru. Już sam cień Wstęg, kładący się czasem w przestrzeni „niczyjego nieba" sprawia, że Twoi żołnierze, Komen­dancie, stają się apatyczni i mniej waleczni—pomyśl więc, jakim byliby wojskiem pod samymi Wstęgami?

Wróćmy jeszcze do pogranicza. Rzeczywiście, Panie, nie my­lisz się sądząc, że granica jest ruchoma. Jej przemieszczanie się to proces niezwykle powolny, ale czasem zdarzają się poruszenia dość wyraźne, a nawet gwałtowne. To właśnie Czas Przesunięcia, o który, Panie, pytasz. Aler bądź Armekt mogą w ciągu miesiąca lub dwóch tracić wtedy (albo zyskiwać) całe mile terenu. Są to jednak przemieszczenia krótkotrwałe, a ściślej: im dalej i gwał­towniej przesunie się granica, tym prędzej powróci do wcześniejszego położenia. Żałuję, Wasza Godność, ale nie słyszałem, by ktokolwiek umiał przewidzieć nadchodzące Przesunięcie. Mógł­bym oczywiście podzielić się z Tobą przypuszczeniami własnymi, a także innych Przyjętych — ale są to właśnie tylko przypuszczenia, pozbawione jakiejkolwiek wartości dla dowódcy, pragnącego zwiększyć szansę swych żołnierzy.

Na sam koniec zachowałem, Wasza Godność, sprawę, która mnie prawdziwie intryguje: mam na myśli owe dziwne wieści, rozpowszechniane przez żołnierzy, którzy, jak mi piszesz: „odkry­wali przedziwnie wymowne rysunki na tarczach zabitych wrogów i wysnuwali z nich całe historie". To szczególne, Panie. Otóż być może słyszałeś, że stwórcza rola Szerni jako takiej zakończyła się w momencie powołania świata oraz gatunków roślinnych i zwie­rzęcych. Rozum, nadany kolejno ludziom, kotom i sępom, jest już dziełem nie całych Pasm, lecz wydzielonej z nich żywej części. Owa żywa część Szerni, symbolizująca wszystkie jej treści, jest zarówno istotą, jak i czystą sprawczą potęgą. W języku starogrombelardzkim zachowało się jej imię brzmiące: Rongolo Rongoloa Kraf, czyli Wielki i Największy Uśpiony. Otóż musisz wiedzieć, Wasza Godność, że dotąd przyjmowano, iż Aler dając rozum swoim gatunkom, uczynił to bezpośrednio, mocą całej swej treści, więc inaczej, niż Szerń. Niezwykle zajmujące są zatem opowieści Two­ich żołnierzy, tym bardziej że, jak zapewniasz, są wśród nich tacy co znają kilka słów z języka Alerów. Nie potrafię powiedzieć, czy alerskie rysunki-legendy o Bogu-Dawcy Mądrości mogą mieć oparcie w rzeczywistych wydarzeniach. Jest to, Panie, możliwe. Nie widzę żadnych powodów, dla których Aler nie mógłby wydzielić ze swej treści istot-potęg sprawczych, podobnych do Rongola Krafa. Lecz zaznaczę, iż jakkolwiek jest to możliwe, to jednak wysoce nieprawdopodobne. Na przestrzeni wieków nigdy o czymś takim nie słyszano.

Bądź zdrów, Wasza Godność. Wierzę, iż zapisawszy owe karty, odrobiłem chociaż część zaniedbań, będących udziałem moim i tych wszystkich, którzy stale pogrążeni w swoich rozważa­niach, nieledwie zapomnieli o świecie, który ich wydał i który — wciąż idąc naprzód — nie czeka, aż za nim nadążą.

— z Grombelardu

Kreeb-lah'agar (Przyjęty przez Pasma)

CZĘŚĆ   PIERWSZA

Kręgi Arilory

1.

— Zabiegałem o stałą załogę dla tej wioski, tam powinna kwaterować dziesiątka piechoty. Ano, stało się. Pewnie spotkasz patrole z Alkawy. Możli­we, że natkniesz się nawet na jakiś większy oddział, oni też nie są głusi ani ślepi. Działaj wtedy podług uznania... ale nie życzę sobie, by doszło do awantur. Zrozumiałeś? Podsetnicy z Alkawy bez słowa przejdą pod twoją komendę, natomiast setnicy będą się z tobą wykłócać. Jesteś moim zastępcą, i na swoim terenie, ale znów oni należą do Alkawy, której podlegamy. Nie ustalicie starszeństwa. Ustąp zatem. Nie zamierzam znowu tłumaczyć się za ciebie. Jeśli dojdzie do wspólnych działań z alkawczykami, powściągnij ambicję. Śpisz, Rawat? Słyszysz co mówię?

Niezbyt duża, nawet trochę ciasna izba, bez żadnych wątpliwości należała do samotnego mężczyzny (lub samotnych mężczyzn) — panował w niej bowiem swoisty ład, jakiego nie ścierpi żadna kobieta. Każda rzecz znajdowała się nie tam, gdzie „wypadało", ale tam, gdzie najbardziej była pod ręką. Cynowy kubek stał obok zarzuconej jakimiś futrami ławy. Wojskowy płaszcz i krótki kożuszek (ten ostatni nie używany od zimy) wisiały na kołku wbitym tuż przy futrynie drzwi; oczywiście były tam zawadą, ale znały swoje miejsce, wisiały tam zawsze i koniec. Na zbitym z prostych desek stole leżało, obok jakichś zapisanych inkaustem stronic, pół bochna czerstwego, czarnego chleba i gomółka sera, dalej zaś skórzany pas, do którego przypięta była pochwa. Obnażony miecz najwyraźniej służył do krajania sera, bo okruchy przylgnęły do ostrza. Pod stołem stały wysokie, skórzane buty jeźdźca, zupełnie nowe. Świece znajdowały się w prawym, zaś krzesiwo i hubka w lewym bucie. Uchylone drzwi pokazywały wnętrze drugiej izby, będącej chyba sypialnią dwóch ludzi. Ściśle, dwóch męż­czyzn. Z pledów, które miały okrywać posłania, uczyniono coś w rodzaju kobierców na podłodze. A jednak, pomimo pozorów bałaganu, dość było odwiedzić te izby trzykrotnie, by poczuć się jak u siebie; wszystkie należące do

gospodarzy przedmioty zawsze byty stawiane, wieszane i kładzione dokładnie w tych samych miejscach. Taki bałagan — to ład...

Izby należały do setnika-komendanta Erwy, jednej z armektańskich sta­nic na północy, oraz jego zastępcy.

— Śpisz, Rawat? — powtórzył komendant, wysoki i potężny, jasnowłosy mężczyzna, liczący lat mniej więcej czterdzieści. — Czasem myślę, że naprawdę powinieneś wreszcie objąć własną stanicę, zamiast siedzieć tu i marnować się na stanowisku zastępcy.

Trzydziestoletni lub trochę starszy oficer, średniego wzrostu, dobrze zbu­dowany, odwrócił spojrzenie od okna. Miał na sobie prostą kolczugę, wyłożoną na szeroką, czarną spódnicę do kolan, na nogach zaś mocne buty — takie same jak te pod stołem. Kolczugę okrywała niebieska narzuta z oznaczeniami setnika legii; biało zakończone, wycinane w trójkątne zęby rękawy, a także dolny skraj tuniki, dodatkowo odgrodzone były od niebieskiej całości ciemnoszarym pa­skiem honor-gwardzisty. Istotnie, dziwiło, że oficer tej rangi, zamiast ubiegać się o samodzielne stanowisko dowódcze, woli brać w Erwie niższy żołd.

— Nie śpię, Ambegen. Słyszę — powiedział, przesuwając dłonią po krót­kich, czarnych włosach. — Ambicję powściągnę. A lepszego zastępcy nie znajdziesz, bo poza tą ambicją niewiele mam wad...

— Z tą ambicją to nie taka prosta sprawa — przerwał tamten. — Ja wiem, Rawat, czego ty się boisz: tego, że objąwszy komendanturę, będziesz musiał siedzieć w obrębie palisady, zamiast hasać po stepie. To rozumiem. Ale z drugiej strony męczysz się przecież, słuchając moich rozkazów. Nie bardzo wiesz, czego byś chciał, i to jest cały twój problem.

Rawat przygryzł czarnego wąsa.

— Ilu dasz mi ludzi? Zaległo krótkie milczenie.

— Trzydziestu, nie więcej — rzekł wreszcie Ambegen, doskonale wiedząc, że to dwa razy za mało. — Wybierz najlepszych. Wystarczy ci ośmiu konnych? Rawat potarł podbródek.

— Wolałbym więcej.

— Dobrze, weź dwunastu. Czterech muszę mieć tutaj... to nawet mniej, niż trzeba do patroli. No i zabierz kota, rzecz jasna. Nic mi po nim w obronie palisady, a ty będziesz miał świetnego zwiadowcę.

Rawat znowu odwrócił się ku oknu. Rozpięte w ramach błony dawno popękały i mógł widzieć żołnierzy na majdanie.

— Gostar z czterema szkoli nowych toporników w Alkawie i chyba już zostanie tam na dobre, bo na setkę ciężkozbrojnych mają tam zaledwie czterech dziesiętników. Podpisałeś jego przeniesienie? Ano właśnie. Ośmiu poszło z wozami po odzienie i żywność... Czterdziestu pięciu na wyprawie... Gdy odejdę, zostanie ci dwudziestu kilku. Jeśli jakaś zgraja przejdzie rzekę, to po tobie. Nie obronisz się.

— Ano, chyba nie.

Znów zamilkli.

Zwiadowcy Alerów obserwowali stanice prawdopodobnie bez przerwy. Niemal zawsze, gdy znaczniejszy oddział wojska wychodził w pole, osłabione załogi zmuszone były odpierać nocne szturmy na wały i palisady. Niedawno omal nie padła Alkawa, trzy razy większa od Erwy, po sąsiedzku położona główna stanica okręgu. Przypadek sprawił, że wysłani przeciw dużej zgrai jeźdźcy wrócili wcześniej i — niespodzianie uderzywszy na oblegających — rozbili ich w drobny mak. Ale z broniącej częstokołu piechoty mało kto został przy życiu, odsiecz przybyła dosłownie w ostatniej chwili. Gdy przysłano uzu­pełnienia — nowych żołnierzy nawet nie miał kto podszkolić... To dlatego Erwa posłała tam swojego dziesiętnika i paru doświadczonych legionistów. Rawat dopiero co wrócił z Alkawy. I wciąż jeszcze był pod wrażeniem zniszczeń, jakich doznała ta naprawdę silna placówka.

— No to jak? — zapytał. — Wezmę trzydziestu ludzi, a potem, myślisz, że gdzie z nimi wrócę? Na pogorzelisko, grzebać trupy? Żeby jeszcze było co grzebać! Jak dostanie was Srebrne Plemię, to pewno coś tam pozdejmuję z pali i krzyży. Ale jak przyjdą złoci...

— Złoci nie potrafią zdobywać palisad, to już prędzej zjedzą ciebie w polu... Co mi tu wygadujesz? O co chodzi? Nie chcesz iść? Puścili już z dymem wioskę, jutro pewnie...

— Chcę iść! Ale chcę także mieć dokąd wracać. Daj mi wszystkich kon­nych, całą szesnastkę, i kota. Piechurów zatrzymaj, tylko przeszkadzają mi w stepie.

Ambegen uśmiechnął się lekko.

— Zaczynamy od początku, tak? Posłuchaj, Rawat, jesteś znakomitym dowódcą jazdy...

Zastępca żachnął się.

— Nie przerywaj mi. Jesteś aż zbyt dobry do tej wojny. Marzą ci się wielkie szarże, zajmowanie tyłów wrogim wojskom, przejmowanie taborów. I gdyby o to chodziło, nie znalazłbym lepszego od ciebie. Ale chodzi o upilnowanie paru wiosek. Nie zależy mi na tym, żebyś wygrał wojnę, bo to niemożliwe. Zależy mi na tym, żeby nie spłonęło więcej domów. Przestań! Nie zamierzam słuchać tych bzdur! — zawołał z nagłym gniewem. — Nie jestem dowódcą jazdy, ale mam pojęcie, do czego jest zdolna, a do czego nie! Co z tego, że łatwiej ich odnaj­dziesz? Co z tego, że łatwiej odskoczysz? Nie uderzysz otwarcie na zgraję, bo cię wdepczą w ziemię razem z tymi szesnastoma ludźmi! Będziesz krążył wokół, tu urwiesz pięciu, tam dziesięciu, w końcu ich zniechęcisz do wyprawy, ale zanim to nastąpi, pójdą z dymem następne dwie wioski. Albo trzy lub cztery, jak nie będziesz miał szczęścia. Nie! Weźmiesz trzydziestu ludzi, w tym przy­najmniej dziesięciu ciężkozbrojnych. To i tak za mało, ale masz przynajmniej jakieś szansę. Twoja głowa w tym, żeby znaleźć tę zgraję i zmusić do walnej bitwy. Jednej bitwy, po której to, co z nich zostanie, na łeb na szyję pogna byle dalej od wiosek, których bronisz. Jak wszyscy przy tym położycie głowy, to trudno, za to wam płacą. Koniec! Powiedziałem.

— Topornicy są po to, żeby bronić stanic. Od biegania za Alerami jest jazda.

— Ale jazda poszła w pole dwa dni temu i słuch po niej zaginął. Weźmiesz więc to, co jest.

— Słuch zaginął po jeździe, bo dałeś ją...

— Wiem, komu ją dałem, Rawat.

— Stanice...

— Stanice wzniesiono tu po to, żeby bronić wiosek, nie stanic. Koniec, powiedziałem!

Rawat zamilkł. Od dwóch lat był ze swoim dowódcą szczerze zaprzy­jaźniony, niemniej wiedział, kiedy może pozwolić sobie na spory, a kiedy musi posłuchać rozkazu — czy mu się to podoba, czy nie.

— Zrobię co do mnie należy — powiedział. — Pchnij gońca do Alkawy, może przynajmniej przytelepią się te ich szkuty z paroma łucznikami. Bo jazdy to mają akurat tyle, co my.

— Zrobię tak.

Rawat pokręcił głową i wyszedł.

Stanąwszy na majdanie, skinął na przechodzącego nieopodal żołnierza.

— Wołaj mi podsetnika.

Żołnierz pobiegł spełnić rozkaz.

Rawat czekał, zastanawiając się nad składem oddziału. W Erwie sprawy miały się tak, jak w większości przygranicznych stanic: podział na półsetki bądź trzydziesiętne kliny, a tym bardziej — w przypadku większych garnizonów — na złożone z klinów lub półsetek kolumny, był najzupełniej formalny. Uzupeł­nienia z głębi kraju przybywały dość regularnie, ale składały się z żołnierzy różnych formacji, nie dających się wpasować w sztywne ramy organizacyjne. Regulaminy przewidywały, że połowę żołnierzy garnizonu winni stanowić jeźdźcy, resztę zaś, w równych proporcjach, piesi łucznicy i ciężkozbrojni tarczownicy-topornicy, choć były oczywiście odstępstwa od tych norm. Uzupeł­nienia przysyłano na podstawie raportów sporządzanych przez komendantów stanic (właśnie taki raport Rawat zawiózł, dopiero co, do Alkawy, by po zatwierdzeniu przesłano go dalej). Ale gdy nowi żołnierze docierali na miejsce, dane o stratach zawarte w raportach były już zwykle mocno przedawnione. Przede wszystkim jednak podjazdowa wojna, sprowadzająca się do gonitw po stepach i lasach, rządziła się innymi prawami, niż regularne bitwy w polu, gdzie tysiące ludzi koniecznie należało ująć w jednolite pod względem liczebności i uzbrojenia oddziały. Pod Północną Granicą lepiej sprawdzały się doraźnie formowane grupy, w których liczba żołnierzy poszczególnych formacji dobie­rana była w zależności od potrzeb. Zwykle też pozostawiano wychodzącym w pole oficerom wolną rękę w zakresie doboru ludzi. Zwykle — ale oczywiście nie wtedy, gdy było to zwyczajnie niemożliwe. Rawat mógł co najwyżej zżymać się na los, który sprawił, że pod jego nieobecność w stanicy komendę nad wychodzącą w pole jazdą objął kto inny (ech — i kto?!), jemu zaś przypadło w udziale dowodzenie oddziałem złożonym w większości z piechoty. I to piechoty ciężkiej, świetnej do miażdżących uderzeń i przydatnej w obronie stanic, lecz zupełnie niezdolnej do długotrwałego biegania po wertepach. Dla lekkiej jazdy, a nawet pieszych łuczników, wielkie chłopy w kirysach, z nabiodrkami, w półzamkniętych hełmach, w kolczych rajtuzach wzmocnionych nakolankami z potężnymi tarczami i tęgimi toporami... słowem całe to chodzące żelastwo — było niczym kula u nogi.

Ale cóż? Rację miał Ambegen: na czele szesnastu jezdnych dało się najwyżej prowadzić małą wojnę szarpaną, obliczoną raczej na znużenie, niźli wyniszczenie przeciwnika. Mogło to oznaczać wydanie mieszkańców paru wiosek na rzeź...

Zamyśliwszy się, Rawat nie od razu zauważył zbliżającego się podsetnika. Uniósł głowę, gdy tamten był tuż.

— Zbierz mi ludzi, wszystkich — powiedział, nim oficer otworzył usta. — Wychodzimy.

Wkrótce stał przed równym, zwartym szykiem. Na początku jazda, potem kilka kroków przerwy — i piechota.

— Wychodzimy — rzekł krótko; wszyscy wiedzieli, co to znaczy. — Potrzebuję trzydziestu ludzi. Najpierw ochotnicy.

Jezdni, dla których monotonne patrole wokół stanicy były tyleż męczące, co nudne, bez wyjątku postąpili do przodu. Z piechoty zgłosiło się czterech. Zawsze tak było. Piechurom nie chciało się wyciągać nóg w forsownych mar­szach, woleli siedzieć w obrębie palisady, grać w kości, czasem dłubać przy naprawie umocnień... Rawat starannie wybrał dwunastu jeźdźców i czternastu pieszych, do których zaraz dołączyli ochotnicy. Skoro tak czy owak nie mógł mieć szybkiego oddziału, postawił na siłę: pośród wyznaczonych było aż dwu­nastu toporników.

— Osiemdziesiąt do stu głów, ale może być i więcej — rzekł zwięźle. — Wieści są jak zwykle przesadzone, trudno na nich polegać. Spalona została umocniona wioska, mężczyzn wybito, kobiety pokaleczono, ale zginęły tylko nieliczne. Oszczędzono dzieci. Mówię o tym bo chcę, żebyście wiedzieli, że tym razem idziemy do bitwy, nie na polowanie.

Żołnierze wymienili spojrzenia. Z tego, ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wiolkaszka.pev.pl
  •