[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Robert Fabbri

Wespazjan

Kat Rzymu

Vespasian: Rome's Executioner

Przełożył

Konrad Majchrzak

Ciotce Elisabeth Woodthorpe,
która zawsze była dla mnie wsparciem

PROLOG
RZYM
LISTOPAD, 29R.

Ciemną brukowaną uliczką prowadzącą w górę Wiminału podążały dwie okryte płaszczami, zakapturzone postaci. Równomierny stukot podbitych gwoździami sandałów niósł się echem między brudnymi ceglanymi ścianami. Noc była bezksiężycowa, powietrze duszne i nieprzyjemne. Pierwsza zimowa mgła wieczorem opadła na miasto, a teraz zgęstniała od dymu unoszącego się z niezliczonych palenisk położonej niżej, gęsto zamieszkanej dzielnicy Subura, oblepiała wełniane płaszcze obu mężczyzn, zbijając się w kłęby za ich plecami. Oświetlali sobie drogę migocącymi pochodniami.

Obaj byli świadomi, że są śledzeni, ale żaden nie oglądał się za siebie, bo nie chcieli zwalniać kroku. Wiedzieli, że nie grozi im bezpośrednie niebezpieczeństwo, ponieważ sądząc po zachowaniu tamtych, mieli za plecami szpiegów, a nie rabusiów.

Niemal biegiem ominęli sterty śmieci, zdechłego psa, stosy ekskrementów, a nawet jakąś nieszczęsną, leżącą w kałuży krwi i pojękującą ofiarę napadu. Nie chcąc podzielić losu umierającego, przeszli, nie odwróciwszy głów w jego stronę, i gnali dalej pod górę, na szczyt Wiminału. Tam szersze i przyzwoitsze ulice bywały patrolowane przez uzbrojonych w pałki nocnych strażników. Oni jednak wiedzieli, że muszą unikać stróżów prawa; nie mogli sobie pozwolić na to, by ich zatrzymywano i wypytywano, i dlatego celowo ruszyli z Palatynu nie biezpiecznymi uliczkami Subury. O tak późnej nocnej porze, bez żadnej ochrony, natychmiast wzbudziliby podejrzenia, a tymczasem, jeśli miało im się powieść, przynajmniej po części, musieli dotrzeć do celu bez przeszkód i bez niczyjej wiedzy.

Aby zmylić depczących im po piętach szpiegów, ruszyli biegiem, skręcając kilkakrotnie to w lewo, to w prawo, i w rezultacie tamci znaleźli się całkiem blisko. Słyszeli wyraźnie ich kroki, mimo dochodzącego przez mgłę i dym turkotu kół wozów i stukotu końskich kopyt.

Kiedy skręcili w kolejną przecznicę, jeden z mężczyzn spojrzał na towarzysza.

– Uważam, że powinniśmy ich zlikwidować, zanim pójdziemy dalej – syknął, wciągając go w zagłębienie pobliskiego wejścia.

– Skoro tak uważasz, panie – odparł spokojnie drugi mężczyzna, którego osłoniętą kapturem gęstą, czarną brodę ledwie było widać w świetle pochodni. – Co proponujesz? Sądząc po krokach, rzekłbym, że jest ich czterech.

Na okrągłej twarzy młodszego pojawił się cień irytacji, ale znał swojego towarzysza, jego nienaganne maniery i sposoby okazywania szacunku od prawie czterech lat; w końcu ten człowiek wciąż był niewolnikiem.

– Nie mam żadnego planu, po prostu rzucimy się na nich, kiedy będą nas mijali – odparł, wysuwając powoli miecz z ukrytej pod płaszczem pochwy.

Jedynie pretorianom i członkom kohorty miejskiej wolno było nosić miecze w obrębie murów miasta; dlatego właśnie starali się przemykać niezauważeni przez przedstawicieli władzy.

Mężczyzna, dobywając swojego, przyjął ten przejaw impulsywności młodego przyjaciela z uśmiechem.

– Proste plany, panie, są często najlepsze, ale może pozwolisz, bym zaproponował pewne drobne udoskonalenie?

– Co takiego?

– Ja zostanę tutaj z pochodniami, a ty ukryjesz się po drugiej stronie zaułka i zaatakujesz ich od tyłu, kiedy ruszą na mnie; to pozwoli nam wyrównać szanse.

Zły na siebie, że sam nie wpadł na taki prosty pomysł, młody człowiek zastosował się do sugestii towarzysza. Wyjął zza pasa krótki sztylet i czekał, z bronią w obu rękach, niewidoczny w gęstych oparach, zastanawiając się, w jaki sposób jego towarzysz zdołał osłonić światło pochodni.

Po kilku chwilach usłyszał głosy mężczyzn na końcu uliczki.

– Tutaj skręcili, jestem tego pewien – warknął jeden z nich, kiedy wychodzili zza rogu – wiedzą, że ich ścigamy, i przyspieszyli... Co jest, do...

Nim zdążył dokończyć, w powietrzu przefrunęła kapiąca płonącą smołą pochodnia, trafiając go w szyję. Wełniany płaszcz i włosy mężczyzny w jednej chwili zajęły się ogniem. Wrzasnął przeraźliwie i runął na kolana. Jego głowę otoczyła kula ognia. Duszne powietrze przepełnił ostry zapach płonących włosów i tkaniny. Jego wspólnik jeszcze nie zdążył się dobrze zorientować w sytuacji, a już czubek miecza przebijał mu żuchwę i wychodził lewym uchem, prawie odcinając szczękę, zadając niewyobrażalny ból i wypełniając tchawicę gorącą krwią. Z przeciągłym gulgoczącym krzykiem osunął się na ziemię. Przyciskał ranę rękoma, a z jego otwartych ust unosiła się mgiełka drobnych ciemnych kropelek.

Młodszy mężczyzna wyskoczył z ukrycia wprost na pozostałych dwu szpiegów, odcinając im ewentualną drogę odwrotu. To nowe zagrożenie, które zmaterializowało się w ciemności za ich plecami, było już nie do zniesienia dla ludzi przyzwyczajonych do tajnych działań i zaskakiwania swoich ofiar w mrocznych zaułkach; odrzucili sztylety i każdy z nich opuścił się na kolano na znak poddania. Ich sylwetki rysowały się wyraźnie na tle płonącego ubrania wijącego się na ziemi przywódcy.

– Wy tchórzliwe szczury – rzucił pogardliwie młodszy mężczyzna – co tak się za nami skradacie, kto was wysłał?

– Proszę, panie, nie zamierzaliśmy wyrządzić wam żadnej krzywdy – odezwał się błagalnie jeden z nich.

– Żadnej krzywdy – krzyknął gniewnie młodzieniec – w takim ra zie to też nie jest żadna krzywda. – Prostym wojskowym sztychem wbił mu gladius głęboko w gardło, przebijając kręgosłup.

Szpieg padł martwy na ziemię, nie wydawszy nawet dźwięku. Jego kolega patrzył przerażony na kolejnego trupa i wzrokiem błagał o litość. Stracił kontrolę nad pęcherzem i zaczął szlochać.

– Masz jeszcze szansę wyjść z tego cało – oświadczył z naciskiem młodszy mężczyzna. – Powiedz nam, kto was posłał.

– Liwilla.

Młody mężczyzna skinął głową; najwyraźniej jego podejrzenia znalazły potwierdzenie.

– Dzięki – powiedział jego brodaty towarzysz, wychodząc zza pleców klęczącego szpiega. – Chyba rozumiesz, że nie możemy cię puścić. – Chwycił mężczyznę za włosy, pociągnął głowę do tyłu i jednym ruchem poderżnął mu gardło, po czym pchnął na ziemię drgające ciało. – A teraz wykończ tego, panie – powiedział, wskazując ręką wydającego słabe jęki, wciąż jeszcze tlącego się przywódcę – i ruszajmy.

 

Ćwierć mili dalej stanęli przed nabijanymi żelaznymi ćwiekami drzwiami domu przy ulicy lampiarzy, nieopodal bramy Wiminalskiej. Brodacz zapukał trzykrotnie, zrobił przerwę i ponownie zastukał trzy razy. Po kilku chwilach uchylono okienko w drzwiach.

– W jakiej sprawie? – zapytał ktoś z mroku za drzwiami.

Mężczyźni zsunęli kaptury i oświetlili pochodniami swoje twarze.

– Jestem Tytus Flawiusz Sabinus, a to jest Pallas, zarządca domu pani Antonii – odparł młodszy. – Przyszliśmy tutaj na umówione spotkanie z trybunem Kwintusem Newiuszem Kordusem Sutoriuszem Makronem z gwardii pretoriańskiej, w sprawie, która dotyczy wyłącznie tej damy i trybuna.

Okienko zatrzaśnięto i drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. Zostawiwszy pochodnie w uchwytach na zewnętrznej ścianie domu, Sabinus i Pallas weszli do niewielkiego, słabo oświetlonego pokoju, który w porównaniu z przytłaczającą ciemnością ulic wydał się ciepły i przytulny. Na drewnianej podłodze stało kilka składanych taboretów wokół paru stolików, na których migotały oliwne lampki. W głębi, blisko zasłoniętego kotarą wejścia, stało proste drewniane biurko; dwie lampki na obu jego krańcach stanowiły dodatkowe źródło światła.

– Trybun wkrótce was przyjmie – oświadczył stojący przy drzwiach mężczyzna. Ubrany był w strój pretorianina, obowiązujący podczas służby na terenie miasta: biało oblamowana czarna tunika, ściągnięta pasem, i biała toga, pod którą tkwił gladius, zawieszony na noszonej skośnie szarfie. – Wasza broń, proszę.

Niechętnie oddali miecze i sztylety wartownikowi, który położył je z dala od nich, na biurku. Ponieważ nie poproszono ich, by usiedli, Sabinus i Pallas stali w milczeniu; pretorianin podszedł do zasłoniętego wejścia i tam się ustawił, z dłonią na rękojeści gladiusa, wpatrując się w nich spod zrośniętych brwi nieruchomymi bladoniebieskimi oczami.

Zza zasłony dochodziły jednoznaczne dźwięki wydawane przez doznającą zmysłowej rozkoszy kobietę. Wartownik nie okazywał żadnych emocji, kiedy łagodne jęki stopniowo przybierały na sile, stawały się coraz ostrzejsze, aż przeszły w donośny, ekstatyczny krzyk, który został raptownie przerwany całą serią mocnych uderzeń. Kobieta zaczęła szlochać, ale brutalny cios najwyraźniej pozbawił ją przytomności. W ciszy, jaka nagle zapanowała, Sabinus zerknął nerwowo na Pallasa, ale ten miał minę równie kamienną jak gwardzista; jako niewolnik przywykł do tego, że traktowano go jak mebel, i nie pozwalał sobie na wyrażanie jakichkolwiek emocji mimiką.

Odsunięto raptownie zasłonę i pretorianin wyprostował się jak struna. W wejściu pojawił się Newiusz Makron, odziany tylko w przepasaną tunikę. Był około pięćdziesięcioletnim zwalistym mężczyzną o potężnej klatce piersiowej, wysokim na ponad sześć stóp. Grube umięśnione ramiona i nogi pokrywały krótkie, szorstkie czarne włoski, a całe ich kępy wyłaziły pod szyją z wycięcia tuniki. Z krótko, po wojskowemu przystrzyżonymi włosami, kwadratową szczęką, wąskimi ustami i przenikliwym spojrzeniem ciemnych oczu emanował autorytetem i żądzą władzy.

Pallas zachował nieprzenikniony wyraz twarzy, uśmiechał się jednak w duchu; widział, że jego pani wybrała właściwego człowieka do swoich celów. Sabinus mimowolnie stanął na baczność, choć już nie obowiązywała go przecież wojskowa dyscyplina. Wyraz rozbawienia przemknął przez twarz Makrona; mężczyzna był przyzwyczajony do tego, że robi na ludziach takie wrażenie, i dostarczało mu to przyjemnego poczucia wyższości.

– Spocznij, cywilu – powiedział przeciągle, ciesząc się, że wprawił w zmieszanie młodego człowieka. – Wiesz, kim jestem, bo inaczej by cię tutaj nie było. Przedstaw się, a potem mi powiedz, dlaczego Antonia uważała za stosowne przysłać do mnie z wiadomością młodego, nic nieznaczącego człowieka i niewolnika.

Sabinus zdusił gniew, jaki wywołała w nim ta umyślna zniewaga, i wyprostował się, patrząc mężczyźnie prosto w oczy.

– Jestem Tytus Flawiusz Sabinus, a to jest...

– Wiem, kim jest ten niewolnik – przerwał mu bezceremonialnie Makron, siadając na taborecie za biurkiem – to ty mnie interesujesz; skąd pochodzi twoja rodzina?

– Pochodzimy z Reate; mój ojciec był centurionem, dowódcą drugiej kohorty Drugiego legionu Augusta, i walczył pod naszym ukochanym cesarzem w Germanii, zanim został zwolniony ze służby z powodów zdrowotnych. Brat mojej matki, Gajusz Wespazjusz Pollo, należy do warstwy senatorskiej i siedem lat temu był pretorem. – Sabinus zamilkł, świadom, jak żałośnie przeciętną ma rodzinę.

– Tak, znam senatora Pollona; należałem kiedyś do jego klientów, ale był zbyt słaby i za mało wpływowy jak na to, co chcę w Rzymie osiągnąć, i dlatego odrzuciłem jego patronat. Masz może ochotę zająć się kiedyś tą rodzinną zniewagą?

Sabinus pokręcił głową.

– Jestem tu wyłącznie w sprawie pani Antonii – odpowiedział.

– No cóż, siostrzeńcze byłego pretora, a kimże ty jesteś dla Antonii? – Makron wbił wzrok w młodego człowieka.

– Mój wuj ma u niej pewne względy – odparł po prostu.

– Zatem mała rybka w postaci byłego pretora szuka protekcji wielkiej wielorybicy i w zamian wykonuje za nią brudną robotę, a jego siostrzeniec awansuje do wzniosłej roli posłańca. No cóż, posłańcze, siadaj i przekazuj tę wiadomość.

Sabinus poczuł ulgę, że może przestać się czuć jak niegrzeczny uczniak karcony przez nauczyciela.

– Nie przynoszę ci wiadomości, trybunie; jestem tutaj wyłącznie po to, by podnieść rangę słów niewolnika. Wiadomość przynosi Pallas.

– Rangę? – rzucił kpiąco Makron. – Szlachetna dama uznała, że nie zechcę wysłuchać niewolnika. Cóż, miała rację, z „rangą" czy bez, czemu niby miałbym wysłuchać niewolnika?

– Bo jeśli tego nie zrobisz, stracisz interesującą okazję – oświadczył Pallas, patrząc wprost przed siebie.

Makron, nie wierząc własnym uszom, wbił w niego pełen wściekłości wzrok.

– Jak śmiesz się do mnie odzywać, niewolniku? – spytał spokojnym, groźnym głosem, po czym zwrócił się do Sabinusa: – Interesująca okazja. No to mów.

– Niestety, nic ci nie powiem, jako że informację powierzono Pallasowi i albo go wysłuchasz, albo odejdziemy – powiedział młodzieniec. Serce tłukło mu się w piersi, bo obawiał się, że przebrał miarkę, przyciskając Makrona do muru.

Trybun milczał. Chęć dowiedzenia się, jaką sprawę może mieć do niego najpotężniejsza kobieta w Rzymie, walczyła z poczuciem godności osobistej, które zostałoby zdeptane, gdyby wysłuchał osoby stojącej o tyle od niego niżej. Zwyciężyła ciekawość.

– Zatem mów, niewolniku – powiedział w końcu – byle krótko.

Pallas spojrzał na Makrona, po czym przeniósł wzrok na stojącego za nim gwardzistę.

– Satriusz Sekundus zostaje, niewolniku – oświadczył Makron, odczytując znaczące spojrzenie Pallasa – on nie wyjawi niczego poufnego; jest mi wierny aż po grób, prawda, Sekundusie?

– Aż po grób! – warknął pretorianin.

– Jak sobie życzysz, panie – zgodził się Pallas, zapamiętując imię żołnierza, by je po powrocie przekazać swojej pani. – Pani Antonia śle pozdrowienia oraz przeprosiny za to, że nie zaprosiła cię do swojego domu, aby porozmawiać z tobą osobiście, jest jednak przekonana, że zrozumiesz, iż nie powinno być żadnych dowodów łączących was dwoje, dla bezpieczeństwa obojga.

– Tak, tak, mów wreszcie, o co chodzi – powiedział trybun, nie kryjąc antypatii do ugrzecznionego Greka.

– Waśń mojej pani z Sejanem nie jest dla ciebie, panie, tajemnicą. Obecnie czuje ona, że ma możliwość zakończyć tę waśń i zdemaskować Sejana przed cesarzem jako zdrajcę mającego zamiar sięgnąć po purpurę.

Makron uniósł brew.

– To poważne oskarżenie. Jakie ma dowody, by przekonać cesarza o tej rzekomej zdradzie?

– Choć już od jakiegoś czasu zbiera dowody nielojalności Sejana, nie są one jednak wystarczające, by go oskarżyć; ot, kilka dokumentów, popartych pogłoskami i domysłami, jednak żadnych konkretów, żadnych świadków, aż do teraz.

– Świadek? – Makron był wyraźnie zaintrygowany. – Co będzie mógł zeznać?

– Tej informacji naturalnie moja pani mi nie powierzyła.

Trybun skinął głową.

– Jednakże – ciągnął Pallas – nie jest obywatelem; nie będzie zeznawał pod przysięgą, jego zeznania zostaną uzyskane za pomocą tortur w obecności samego Tyberiusza.

– Jak ona chce dostarczyć tego człowieka Tyberiuszowi, skoro to my, pretorianie, kontrolujemy wszelki do niego dostęp?

– Właśnie w tej sprawie pani Antonia potrzebuje twojej pomocy i ma dla ciebie następującą propozycję: pomóż jej obalić Sejana, a w zamian dopilnuje, byś został następnym prefektem gwardii pretoriańskiej.

Oczy trybuna rozbłysły na chwilę, natychmiast jednak się opanował i uśmiechnął słabo.

– Jak może to zagwarantować?

– Jeśli słowo cesarskiej szwagierki ci nie wystarczy, rozważ rzecz następującą: kiedy dojdzie do upadku Sejana, a dojdzie na pewno, nowy prefekt gwardii będzie musiał wkroczyć natychmiast, by opanować masy szeregowych pretorianów i dokonać egzekucji oficerów, którzy pozostali wierni dawnemu przywództwu. To trzeba zorganizować wcześniej i będzie to przedsięwzięcie wymagające pieniędzy, mnóstwa pieniędzy, których ty, panie, nie posiadasz. Pani Antonia dostarczy ci tyle, ile będzie potrzeba na kupienie sobie lojalności ważnych oficerów, kiedy przyjdzie na to czas; tymczasem ty, panie, zorientujesz się, kogo trzeba będzie kupić, i zaczniesz o te osoby zabiegać.

Makron skinął powoli głową.

– A co z dostarczeniem waszego świadka przed oblicze cesarza?

– Z całym należnym szacunkiem, moja pani uważa, że to twój problem; sugeruje, byś załatwił sobie przeniesienie na Capri.

– A to dobre – prychnął Makron – zupełnie jakby dało się to załatwić przez złożenie prośby o przeniesienie. – Dłuższą chwilę wbijał lodowate spojrzenie w Pallasa; twarz Greka, jak zwykle, była nieprzenikniona. – A co ma mnie powstrzymać – wycedził wreszcie powoli – przed pójściem do Sejana i powiedzeniem mu tego wszystkiego, co tutaj od ciebie usłyszałem? Nie sądzę, by wtedy tobie, temu siostrzeńcowi byłego pretora i jego rodzinie udało się zachować życie. A jak ty myślisz?

– Tak samo, panie. I nie sądzę, byś ty zachował swoje po przekazaniu mu tego wszystkiego.

– A to dlaczego?

– To, że zgodziłeś się nas przyjąć, da mu powód, by zwątpić w twoją lojalność; założy, że tym razem nie zaproponowano ci wystarczająco wiele, ale następnym razem może być inaczej. Sądzę, że jeśli do niego pójdziesz, to wszyscy będziemy martwi.

Trybun wstał i uderzył dłonią w blat.

– Sekundusie, miecz! – zawołał, zgarniając miecz z biurka.

Drugi pretorianin natychmiast wyciągnął własny gladius i ruszył na Sabinusa i Pallasa.

– Ennia! – krzyknął Pallas.

Makron podniósł rękę, powstrzymując swojego człowieka.

– Czekaj – rozkazał. – Co ma z tym wspólnego moja żona? – warknął.

– W tej chwili, panie, nic – odparł obojętnym tonem Pallas – bo jest w wyśmienitym towarzystwie i niewątpliwie dobrze się bawi.

– Co chcesz przez to powiedzieć, niewolniku? – Makron był coraz bardziej wzburzony.

– Wkrótce po tym, jak dzisiejszego wieczoru wyszedłeś z domu, pani Antonia posłała lektykę po twoją małżonkę, Ennię, z zaproszeniem, by towarzyszyła mojej pani i jej wnukowi Gajuszowi podczas wieczerzy; oczywiście takiego zaszczytu się nie odrzuca. My wyszliśmy stamtąd już po jej przybyciu, natomiast ona zostanie aż do naszego bezpiecznego powrotu, więc może byłoby dobrze kazać Sekundusowi nas tam eskortować.

Makron stężał, jakby zamierzał się rzucić na Pallasa, jednak po chwili opadł z powrotem na taboret.

– Wygląda na to, że nie dajesz mi wyboru – powiedział cicho. Podniósł wzrok na Pallasa, a w jego ciemnych oczach płonęła nienawiść. – Wierz mi jednak, niewolniku, za tę bezczelność dostanę kiedyś twoje jaja.

Pallas był zbyt rozsądny, by wyrażać jakąś opinię na ten temat.

– No dobrze – oświadczył po chwili trybun, opanowując się. – Sekundus was odprowadzi. Powiedz swojej pani, że zrobię to, o co prosi, ale tylko dla siebie, nie dla niej.

– Niczego więcej od ciebie nie oczekiwała, panie; zdaje sobie doskonale sprawę, że ten sojusz ma charakter praktyczny. A teraz, za twoim pozwoleniem, pójdziemy już.

– Tak, idźcie, wynoście się – rzucił ostro Makron. – Aha, jedno pytanie: kiedy Antonia chce, by ten świadek znalazł się u cesarza?

– Najwcześniej za sześć miesięcy.

– Najwcześniej za sześć miesięcy? To znaczy, że nie ma go w Rzymie?

– Nie, panie, nie ma go nawet w Italii, prawdę mówiąc, nawet go jeszcze nie schwytano.

– To gdzie w takim razie się znajduje?

– W Mezji.

– W Mezji? A kto go tam odnajdzie i sprowadzi do Rzymu?

– Nie kłopocz się tym, panie – odparł Pallas, odwracając się ku wyjściu – wszystko jest pod kontrolą.

CZĘŚĆ I
FILIPPOPOLIS, TRACJA
MARZEC, 30 R.

Rozdział pierwszy

Wespazjan przeniósł ostrożnie ciężar ciała na lewą stopę, starając się, żeby nie zaszeleściły suche liście i nie trzasnęła żadna gałązka, których gruba, pokryta łatami śniegu warstwa wyścielała dno lasu. Ostatnie dziesięć kroków pokonał bezszelestnie; z każdym wydechem z jego ust unosiła się para, kiedy po długim pościgu próbował uspokoić bicie serca. Był teraz sam. Swoim dwom towarzyszom, znającym się na łowiectwie niewolnikom, wypożyczonym z królewskiej drużyny, kazał pozostać z tyłu i podążać za nim powoli z końmi, podczas gdy on pieszo podchodził ranne zwierzę. Jego ofiara, młody jeleń, była już całkiem blisko; krew z rany na szyi, zadanej wcześniej strzałą z łuku, wydawała się świeższa, co oznaczało, że doganiał osłabione utratą krwi zwierzę. Naciągnął cięciwę łuku i zbliżył pierzysko strzały do policzka. Zrobił kilka kolejnych kroków i rozejrzał się, szukając pomiędzy gęsto stojącymi drzewami plamy płowego futra pośród brunatnoczerwonych i rdzawych kolorów zimowego lasu.

Wespazjan kątem oka dostrzegł nieznaczny ruch z prawej strony i znieruchomiał. Wstrzymał oddech i zaczął powoli obracać krępe ciało w tamtą stronę. Jakieś dwadzieścia kroków od niego, na wpół ukryty w splątanych zaroślach, stał nieruchomo umazany krwią młody byczek, smętnie się w niego wpatrując. Kiedy Wespazjan wycelował, jeleń padł na ziemię i strzał okazał się zbędny. Młodzieniec zaklął wściekły, że po takiej długiej pogoni ominęła go ekscytacja związana z ubiciem zwierzęcia. Sytuacja ta wydała mu się metaforą trzech i pół roku, jakie spędził w Tracji na służbie garnizonowej, po stłumieniu rebelii. Każda zapowiedź akcji kończyła się niczym i wracał do obozu zawiedziony, z nieunurzanym we krwi mieczem, za to ze stopami bolącymi od uganiania się po okolicy za kilkoma zbójami. Gorzka prawda była bowiem taka, że Tracja, państwo podległe Rzymowi, zażywała pokoju, a on się nudził.

Nie zawsze tak było; pierwszy rok był względnie ciekawy i satysfakcjonujący. Po zlikwidowaniu resztek trackich buntowników Pomponiusz Labeo zabrał V legion Macedonica, większość IV legionu Scythica oraz oddziały jazdy i kohorty pomocnicze z powrotem do obozów nad Dunajem w Mezji, pozostawiając garnizon pod komendą Publiusza Juniusza Cezeniusza Petusa, dowódcy jedynego pozostałego oddziału pomocniczej jazdy iliryjskiej. Wespazjan był nominalnym dowódcą pozostałych dwóch kohort IV legionu Scythica, drugiej i piątej; w praktyce zdawał się na najstarszego stopniem centuriona, Lucjusza Celusa, pełniącego obowiązki prefekta obozu, który go co prawda tolerował, ale dawał też jasno do zrozumienia, co sądzi o młodych karierowiczach, ulokowanych na stanowiskach dowódczych wyłącznie dzięki ich pozycji społecznej.

Wespazjan wiele się nauczył od Celusa i innych centurionów, którzy prowadzili intensywne ćwiczenia polowe, nadzorowali budowę dróg i mostów, wymagali, by żołnierze dbali o rynsztunek i utrzymywali porządek w obozie; wszystko to były jednak zajęcia pokojowe i po pewnym czasie, znużony nimi, zaczął tęsknić za wojenną ekscytacją, jakiej doświadczył, choć nazbyt krótko, podczas kilku pierwszych miesięcy pobytu w Tracji. Do wojny jednak nie doszło; musiał zadowolić się jej marną imitacją w postaci niekończących się parad i ćwiczeń.

Rozrywką miały być niesprzyjające zachowaniu szczupłej sylwetki uczty u królowej Tryfeny, w towarzystwie miejscowych i przybywających z Rzymu dostojników. Zależało mu na wieściach z Miasta, ale królowa i jej goście dzielili się tylko strzępami jakichś niepewnych informacji. Nawet tak daleko od Rzymu ludzie niechętnie otwarcie wypowiadali swoje zdanie, co było dowodem na to, że atmosfera w mieście jest napięta. Sejan pozostawał prefektem pretorianów i niezmiennie cieszył się względami Tyberiusza, który nie ruszał się z Capri. Wespazjan nie miał pojęcia, jak Antonia radzi sobie w politycznej walce z Sejanem, żeby zachować prawowite rządy w Rzymie. Utknąwszy na tak długo w tym odizolowanym zakątku, tylko nominalnie będącym częścią cesarstwa, młody człowiek czuł się jak zapomniany pionek porzucony na skraju planszy. Pragnął wrócić do Rzymu, gdzie mógłby znowu okazać się przydatny dla Antonii i dzięki jej wsparciu zrobić następny krok w karierze. Tutaj mógł się tylko pogrążyć w marazmie.

Długi pobyt w Tracji miał wszakże jeden pożyteczny aspekt: Wespazjan nauczył się płynnie posługiwać greką, uniwersalnym językiem mieszkańców Wschodu. Opanował też całkiem nieźle miejscowy tracki, choć to drugie raczej z konieczności niż dla przyjemności. Jedynie polowanie dostarczało mu jakiejś satysfakcji, fizycznego wysiłku i emocji; ten ranek jednak przyniósł mu rozczarowanie.

Z irytacją wypuścił strzałę, która przeszyła szyję leżącego zwierzęcia. Natychmiast skarcił się za działanie pod wpływem złości i nieokazanie szacunku stworzeniu, które tak dzielnie umykało mu przez dobrą godzinę. Przedarł się przez zarośla i odmówiwszy nad łbem zwierzęcia krótką modlitwę dziękczynną do Diany, bogini łowów, wyjął nóż i zabrał się do patroszenia ciepłego jeszcze jelenia. Pocieszał się myślą, że jego cztery lata w armii już się skończyły; zbliżał się koniec marca i szlaki morskie otwierały się po zimie, wkrótce więc przybędzie tu jego zmiennik. Niedługo on sam wyruszy do Rzymu i będzie się ubiegał o niższy urząd w administracji, wchodzący w skład kolegium tak zwanych vigintiviri i, co równie ważne, zobaczy Cenis, sekretarkę Antonii. Pojawiała mu się przed oczyma, kiedy tkwił pochylony nad brzuchem jelenia. Widział jej delikatne, wilgotne usta, roziskrzone błękitne oczy, przepełnione miłością i bólem, kiedy się z nim żegnała. Pamiętał jej nagie, gibkie ciało, z tamtej jednej jedynej wspólnej nocy. Chciał wziąć ją znowu w ramiona, czuć jej zapach i smak, zatrzymać tylko dla sie bie; ale jak miał to przeprowadzić? Przecież była niewolnicą i zgodnie z prawem mogła zostać wyzwolona dopiero po ukończeniu trzydziestego roku życia. Coraz energiczniej poruszał nożem, kiedy rozważał beznadziejność tej sytuacji. Nawet gdyby ją wyzwolono, nie mógłby się z nią ożenić, jak mu to się marzyło w naiwności szesnastolatka; ktoś z jego pozycją, z jego ambicją w żadnym razie nie brałby za żonę wyzwolenicy. Mógł ją trzymać jako kochankę, ale jak odniosłaby się do te...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wiolkaszka.pev.pl
  •