[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Julia Fenton BŁĘKITNE ORCHIDEE

Rozdział pierwszy

Dzień premiery,11 października 1991

Intensywny, zmysłowy zapach olejku kąpielowego Fendi unosił się w powietrzu. Valentina łagodnie otarła nadmiar pia­ny wzdłuż zgrabnego przedramienia, aby następnie kontynuo­wać gruntowne namydlanie tych wszystkich kształtów, które dopiero co stały się ozdobą najnowszej okładki modnego ma­gazynu „Sports Illustrated”, specjalnego wydania prezentujące­go piękności w strojach kąpielowych.

Nie ruszając się z wanny, Valentina Lederer mogła ponad drzewami Central Parku spoglądać na migocący świetlnymi klejnotami ciąg nowojorskich wieżowców, których obraz roz­mywał się teraz w deszczu. Coraz więcej świateł błyskało w za­padającym zmierzchu.

Deszcz. Valentina spojrzała na ciężkie srebrne wskazówki zegara. Była czwarta czterdzieści pięć!

O, do diabła. Wyskoczyła z wanny, rozchlapując wodę na podłogę. Chwyciła pospiesznie jeden z grubych ręczników, za­rzuciła na siebie i osuszyła się, klepiąc dłońmi w tkaninę frotte, a następnie pędem pobiegła do ubieralni.

To ogromne pomieszczenie służyło do przechowywania wszelkich strojów i elementów garderoby, rozmieszczonych na niezliczonych półkach i wieszakach, odpowiednio do przezna­czenia. Stroje wieczorowe - powódź szyfonów, jedwabi, organdyn i koronek. Kostiumy, rzeczy na różne okazje, dżinsy. Obu­dowane szuflady z jedwabną bielizną. Osobna ściana przezna­czona na najróżniejsze obuwie, torebki i dodatki. W potrójnym lustrze odbijało się ciało Valentiny, jej długie i wspaniale zgrab­ne nogi tancerki, krągłe piersi, które nic nie wiedziały o silikonie, kształtny wzgórek łonowy z kępką jedwabiście zmierzwio­nych ciemnych włosów.

Valentina spieszyła się, wzięła więc pierwszą parę majteczek, na którą natrafiła, nie szerszą niż przepaska. Potem wciągnęła poń­czochy, takie z koronkami u góry, bardzo sexy. Wciąż czuła się podekscytowana i napięta, ciepła kąpiel niewiele pomogła na przed- premierową tremę. To miał być jej wieczór. Po upadku na samo dno szła teraz ponownie w górę, modląc się tylko, aby prasa i telewizja już nigdy nie miały okazji do rzucania się na nią z pazurami.

Nie będę sobie zawracać głowy makijażem - postanowiła i sięgnęła po modny kombinezonik od Boba Mackie, z białej skóry, wygodny i wspaniale przylegający do bioder. „Cher z za­okrągleniami” - napisał kiedyś o niej popularny plotkarski ma­gazyn „People”. Uśmiechnęła się na to wspomnienie, gdyż po­równanie przypadło jej do gustu. Lubiła stroje, lubiła w nich błysk, jaskrawość, namiętność...

Jeszcze włosy! Valentina pospiesznie usunęła spinki, uwal­niając ciemne zwoje, które opadły poniżej linii ramion. Czarne kędzierzawe włosy, wciąż wilgotne, były gęste i sprężyste.

Nie ma teraz czasu na rozczesywanie. Zrobią to w teatrze... Przebiegła przez apartament ku wyjściu, chwytając po drodze torebkę i zaglądając jeszcze na chwilę do pokoju dziecinnego, gdzie niania układała właśnie do snu jej roczną córeczkę Kristę. Dziewczynka miała włosy takie same jak matka, czarne i bły­szczące. Miała też zielone oczy Valentiny i jej nieprawdopodob­nie jasną i świeżą cerę.

- Wychodzę, pani Davies. Niech mi pani życzy szczęścia - po­wiedziała Valentina, pochylając się, aby ucałować Kristę. Poczuła łagodny zapach luksusowego dziecięcego szamponu.

- Moje maleństwo! - szepnęła. - Tak cię kocham!

Dziewczynka sennie wydęła policzki.

- Powodzenia, panno Lederer! - powiedziała niania. - Niech pani ma dużo szczęścia.

- Dziękuję, pani Davies!

Oderwała się od dziecka i zbiegła w dół do wyjścia. Z wbu­dowanej w ścianę wielkiej szafy z okryciami wyjęła leciutkie futerko z białych soboli, które zarzuciła sobie na ramiona. Przy drzwiach zatrzymała się przed zawieszoną na ścianie starą fo­tografią. Zdjęcie, zrobione jeszcze w latach pięćdziesiątych, ukazywało pełną wdzięku postać baleriny o gładkich włosach koloru hebanu i ciemnych, smutnych oczach.

- Mamo! - szepnęła Valentina, zatrzymując się na chwilę, żeby dotknąć obrazu pod szkłem. - Ja tego dokonam! Zrobię to dla ciebie i dla Keitha. Obiecuję ci!

 

Z otwierającej się bezgłośnie windy przebiegła do wyjścio­wych drzwi budynku. Ekstrawaganckie białe futerko wręcz frunęło za nią. Portier Sammy już ją dostrzegł i dał znak kie­rowcy, Newtowi Hoffmanowi.

Deszcz wciąż siąpił. Sammy, osłaniając Valentinę swym wiel­kim służbowym parasolem, otworzył drzwi białej limuzyny i pomógł jej wsiąść.

- Niech się pani nie martwi, panno Lederer - powiedział Newt, kiedy ugrzęźli w popołudniowym korku między Sześćdzie­siątą Piątą a Sześćdziesiątą Szóstą. Uśmiechnął się do niej w od­biciu wstecznego lusterka. Po pięciu latach umiał odczytywać jej nastroje. - Jak tylko przebijemy się do Central Park South, nad­robimy to. Będzie pani na czas, nie ma problemu.

- Dziękuję ci, Newtonie. Niech to diabli. Cała się trzęsę. Ale jak już znajdę się w teatrze, wszystko będzie w porządku.

- Więcej niż w porządku, panno Lederer!

Jej występ, tak. Przez całe miesiące prób i potem jeszcze podczas pierwszych spektakli w Bostonie doszlifowała rolę do perfekcji. A jednak nie mogła się pozbyć jakiegoś uczucia za­grożenia, przeczucia, że - choć wszystko niby było pod pełną kontrolą - coś się zdarzy.

O Boże - modliła się w duchu - spraw, żeby te wszystkie dziwaczne przeczucia, które mnie tak gnębią, okazały się jedy­nie wytworem wyobraźni... Niech to będą tylko przypadkowe drobiazgi. Niech wszystko pójdzie cudownie.

- Ach, Panie Boże! - szepnęła z żalem, czując, że znajomy szarpiący ból jednak do niej powraca. Widziała to wszystko przed sobą jak na czarno-białym filmie, ale nie potrafiła ogar­nąć sensu tego, co się jej jawiło.

Pete Mazzini, reżyser... i te siniaki na jego szyi, pieczołowicie osłonięte wytwornym fularem.

Bettina, ich nawiedzona choreografka - która nagle znikła trzy tygodnie temu.

I ta Jinna Jones, tancerka z tła, najpierw wyrzucona z obsady przedstawienia, a potem ponownie przyjęta. Dlaczego?

Valentina odchyliła się na miękkim siedzeniu niemal do pozycji leżącej i spróbowała skoncentrować się na kojącym nerwy głębo­kim oddychaniu. Wdech, wydech, spokojnie i powoli, odprężają­ce. Stąd aż do teatru zbuduje sobie teraz własną wyspę spokoju. Potrafi uwolnić się od napięcia. Keith potrzebował sukcesu nie mniej rozpaczliwie niż ona i dlatego tak bardzo chciała go dla niego. On, jej narzeczony, władował wszystko co miał w opłacenie produkcji tego spektaklu i jeśliby premiera okazała się klapą, zostałby po prostu bankrutem. Byłby kompletnie zrujnowany. Zaniedbał mocno swoje sprawy, kiedy opiekował się umierającą żoną. Teraz Valentina chciała, aby miał swój trwały, solidny sukces na Broadwayu. To najlepszy prezent, jaki mogłaby mu dać.

- No i już jedziemy, panno Lederer - powiedział dla doda­nia ducha kierowca, kiedy wielki wóz wreszcie mógł ruszyć do przodu. - Teraz już pójdzie szybko.

- Dziękuję! - powiedziała cicho Valentina.

 

Przykrótka jedwabna koszulka o malinowym odcieniu ledwie przykrywała krągłe pośladki, połyskujące kasztanowe włosy spły­wały na ramiona. Orchid Lederer spiesznie przebiegała przez living-room swego luksusowego apartamentu na poddaszu przy Park Avenue, kierując się do sypialni i wbudowanej w jej ścianę wielkiej, głębokiej garderoby, pełnej porozwieszanych i porozrzu­canych sukienek, kostiumów i bluzek, stosów pachnącej bielizny, a także poznaczonych pisakami wersji jej poprawianego scenariu­sza. Całe pomieszczenie wręcz zionęło zapachem piżma perfum Escada, utrzymując stałą aurę pikantnej seksualności.

Cholera pieprzona - gdzie jest broszka dla Valentiny? Gdzie ja ją, do diabła, wetknęłam? Przecież, na miłość boską, to miało być na przeprośmy. To miało jej powiedzieć... o całym ich życiu peł­nym miłości, nienawiści i żalu. Orchid czuła się zmęczona, krań­cowo wyczerpana tym trwającym już siedem lat zerwaniem. To tak, jakby w samym środku jej istnienia pozostało martwe, puste miejsce, które wypełnić mogła tylko miłość Valentiny.

Orchid westchnęła rozczarowana i przeszła do wielkiej lu­strzanej łazienki, gdzie na stoliczku pod ścianą spostrzegła wreszcie poszukiwane charakterystyczne pudełeczko na biżu­terię z firmy Van Cleef & Arpels. Podniosła wieczko i wyjęła tę szczególnie pomyślaną broszę.

Dwie wyrafinowane w swym kształcie orchidee owijały się wzajemnie łodygami, ich mieniące się na przemian niebiesko i fioletowo płatki lśniły w świetle, a umieszczone tu i ówdzie diamenty przypominały krople rosy.

Blue Orchids - Błękitne Orchidee. Pod tą nazwą ona i Va­lentina rozpoczęły przed dziesięcioma laty błyskawiczną karie­rę, która dała im status gwiazd - po czym zerwały ze sobą, a ich konflikt był równie nagłośniony, jak w swoim czasie rozpad zespołu Supremes.

Orchid popatrzyła na broszę i szepnęła: „Proszę, niech tak się stanie, niech Valentina cię polubi. Bo jeśli cię polubi, to będzie znaczyło, że lubi także i mnie. Naprawdę w to wierzę”. Ta ledwie słyszalna prośba została nagle zagłuszona ostrym dzwonkiem telefonu. Orchid złapała za słuchawkę.

- Panna Lederer? Tu pani biuro zleceń, drugie przypomnie­nie. Powinna pani już wychodzić do teatru.

- Tak, tak, tak! - krzyknęła Orchid, dodając jeszcze pos­pieszne „dziękuję!”, zanim walnęła słuchawką o widełki. Po­gnała z powrotem do garderoby i wcisnęła się w parę odpo­wiednio ciasnych dżinsów. Potem, po włożeniu czarnej jedwab­nej koszulki typu T-shirt, która uwydatniała jej niewielkie pier­si, narzuciła opinającą biodra czarną skórzaną kurteczkę i wciągnęła kowbojskie buty z czarnej wężowej skóry. Na koniec chwyciła pudełko z broszka i wcisnęła je do kieszeni kurtki.

W pięć minut później, kiedy już odetchnęła i usadowiła się wygodnie, a taksówka ruszała spod domu - napięcie nie ustą­piło. Orchid wciąż miała poczucie, że jej żołądek jest ściśnięty, jakby zawiązany w węzeł.

Valentina nie zadzwoniła!

 

Pod budynkiem Lederer Theater deszcz zacinał mocno, uderzając w gromadzący się w pobliżu wejścia dla artystów tłumek ciekawskich, powstrzymywany w odpowiedniej odle­głości przez ochroniarzy w charakterystycznych uniformach.

Keith Leonard, trzydziestoośmioletni producent spektaklu „Doktor Żiwago”, wysiadł z taksówki, zmarszczył brwi i dłu­gimi krokami ruszył przez deszcz w stronę wejścia. Był wysoki, oczy miał niebieskie jak Rio Grandę, a jego twarz o ostrych rysach nosiła wyraźne siady intensywnego stresu, któremu był poddawany przez ostatnie tygodnie.

Wozy telewizyjne Eyewitness News z kanału 7 i z WNBC-TV ustawiły się w dwa rzędy na zapleczu. Zebrał się już niezły tłumek przemoczonych fanów, jedna z dziewczyn trzymała roz­mazany wielki plakat z napisem „Valentino, kochamy cię!”

To wróży powodzenie - pomyślał Keith. Ostatnie trzy lata recesji gospodarczej w kraju poważnie uszczupliły jego zasoby, toteż teraz szczególnie potrzebował prawdziwego kasowego przeboju - choćby dla dodania otuchy tym wszystkim, którzy przyłączyli się do niego i nie bez obaw wsparli go finansowo. Ale przede wszystkim ten sukces był potrzebny Valentinie. Bez niego mogłaby znów wpaść w korkociąg.

Z tłumu podbiegł wysoki, zwalisty mężczyzna w nieprzema­kalnym płaszczu.

- Joe Donovan, „Los Angeles Times”. Tylko kilka pytań. Wiem, że jest pan teraz zajęty.

- Przepraszam. Pan zechce mi wybaczyć...

- Panie Leonard - reporter nie ustępował - jakie są pańskie odczucia w związku z powrotem Valentiny na scenę?

- Udzieliłem już kilku wywiadów na ten temat, podobnie jak Valentina. Uważam, że odpowiedzieliśmy na zasadnicze pytania. Ona jest wspaniała, jest cudowną wokalistką i aktor­ką, która wykonała piekielną pracę i zasługuje na sukces. Wie­rzymy więc, że dzisiejsze przedstawienie ten sukces nam przy­niesie.

- Tak, ale czy mógłby pan powiedzieć coś bardziej osobiste­go... o swoich bezpośrednich odczuciach w związku z dzisiej­szą premierą? W końcu ona jest pańską narzeczoną.

- Wywiady dopiero po przedstawieniu! - Keith przerwał mu dość ostro. Skinął głową Billowi Kopickiemu z ochrony i ruszył do wejścia. Tam jednak został zatrzymany przez mło­dego człowieka w ciemnym garniturze, z założoną na ucho specjalną słuchawką, wskazującą, że też jest z jakiejś ochrony.

- Przepraszam pana, nie może pan wejść do tej części te­atru.

- Ja? Co, u diabła?! Ja jestem producentem tego spektaklu!

- Ma pan przepustkę?

- Przepustkę? Nie... cholera, nie mam. Zostawiłem ją w do­mu, Ale czy pan nie rozumie? Ja jestem producentem! A pan nie jest z naszej ochrony! Gdzie jest Billy? - Keith rozejrzał się, szukając młodego strażnika, którego dopiero co widział.

- My jesteśmy z Departamentu Stanu.

- Z Departamentu Stanu? Co to u diabła ma znaczyć?

- Bardzo mi przykro, proszę pana. Czy jest tu ktoś, kto mógłby poświadczyć pańską tożsamość?

- Do ciężkiej... zaraz, cholera, jest! Billy! - Keith był już naprawdę wściekły, kiedy wreszcie spostrzegł strażnika, który poświadczył, że jest tym, kim jest.

Najwyraźniej coś się tutaj działo.

 

Wreszcie był wewnątrz - i w jednej chwili znalazł się znów samym środku tego szaleńczego świata kulis teatralnych, któ­rego był częścią, poczynając od pierwszego wyprodukowanego przez siebie musicalu „San Antonio!”, uhonorowanego w 1975 roku nagrodą Tony. Zebrane razem wyróżnienia za różne spek­takle zajmowały teraz kilka półek w pracowni jego domu - jedenaście nagród Tony, kilka bardzo prestiżowych Obie, przy­znawanych przez nowojorskich krytyków teatralnych, dwa Oscary. Wszystkie najbardziej cenione nagrody, z których wiele zdobył przed ukończeniem trzydziestu lat.

W jego stronę szła teraz pospiesznie, w ogóle go nie widząc, ciemnowłosa Winona Ryder, której sławę przyniosły role w „Great Balls Of Fire” i „Heathers”. Ubrana w lśniący opięty płaszcz przeciwdeszczowy minęła go, mamrocząc pod nosem kwestie dialogu. Asystentka reżysera wyjrzała zza drzwi charakteryzatorni i drobnymi kroczkami podbiegła do niego.

- Panie dyrektorze, Valentiny wciąż nie ma. Orchid też się spóźnia. To przez ten pieprzony deszcz.

- Trudno, Sue, kurtyna nie może czekać, aż deszcz przestanie padać. Pilnuj, żeby charakteryzatornia i garderoba były w pogotowiu.

Krótkim korytarzem dotarł do niewielkiego pokoju, który pełnił rolę jego biura, zapalił górne światło i zamknął za sobą drzwi. Ponownie zatrzymał wzrok na zdjęciu Valentiny. Pocho­dziło ono ze specjalnego wydania magazynu „People”, z pod­tytułem „Pięćdziesięcioro Najpiękniejszych Ludzi Ameryki”. U dołu nagryzmolona była dedykacja „Z miłością dla Keitha, który sam wie, czego dokonał”.

Plotkarska i sensacyjna prasa ścigała ją miesiącami. Po tym strasznym wypadku trzy lata temu w filmowym studiu Continental szczególnie długo nie dawali jej spokoju. Pisali o wszys­tkim. O tym, jak cudem przeżyła, i o tym, że przechodziła ko­lejne ciężkie operacje kręgosłupa - co w rezultacie skończyło się uzależnieniem od leków - i wreszcie o jej burzliwym roz­wodzie ze znanym lekarzem z Los Angeles, Paulem Jensenem.

Keith patrzył teraz na te nieco skośne zielone oczy, ocienione długimi rzęsami, na wysokie kości policzkowe, które tej nieskazi­telnej doskonałości rysów przydawały pewnej kruchej tajem­niczości - i czuł, jak oczy mu wilgotnieją. Boże, jak on ją kochał! Była ciepła, gotowa dać wszystko, ze wszystkich kobiet, które znał, najpełniej wolna od jakichkolwiek seksualnych zahamowań. Kiedy szedł z nią na bosaka i w dżinsach na byle plażę, miał z tego więcej radości niż z wieczoru, który miałby spędzić z jaką­kolwiek inną kobietą w najmodniejszym luksusowym klubie „21”. Jej odwaga wzruszała go, jej kruchość przyciągała; kochał ją też za to, że przy całej swojej profesjonalności wciąż go potrzebowała.

Odwrócił się z zaciętym grymasem twarzy. Otworzył kluczy­kiem dolną szufladę biurka, wyjął z niej rewolwer 38 special z charakterystycznie ściętą lufą i włożył go do kieszeni, spraw­dzając jeszcze dla pewności, czy kryjąca się pod tkaniną broń nie będzie widoczna. Nie chciał mieć niespodzianek.

Spojrzał na leżącą na biurku złożoną wpół gazetę, gdzie całą górę prawej połowy pierwszej strony zajmowało zdjęcie sena­tora Stanów Zjednoczonych. Był to Charles Willingham, twar­dy stary mężczyzna z Południa, ten sam, który wypowiedział i prowadził teraz jednoosobową wojnę. Człowiek, który miał potężnych wrogów. Nienawidził narkotykowego kartelu Medellin, a ludzie z tego kartelu odpłacali mu nie mniejszą nienawiś­cią. Keith podejrzewał, że jeśli coś zaczynało się dziać tego wieczoru, to musiało to mieć związek z Willinghamem.

 

Tymczasem w „Sign of the Dove” można było słyszeć le­dwie cichy szmer rozmów gości, obsługiwanych przez bezgłoś­nie przemieszczających się po salach kelnerów. Był to świat, do którego nie miało prawa docierać nic z rzeczy tak ziemskich, jak choćby wichura z ulewą.

Senator Charles Willingham, polityk z Południa - sześć stóp wzrostu i dwieście trzydzieści funtów żywej wagi - odsunął talerz, na którym podano mu kaczkę z pomarańczami na pod­kładzie przyrumienionego ryżu, z grzybami i z sałatką z bia­łych szparagów. Jego doskonały zazwyczaj apetyt tym razem nie dopisał. Za dużo miał na głowie - za dużo do zrobienia w ciągu najbliższych dwóch godzin.

- Kochanie, ja naprawdę muszę już się spieszyć! - powie­działa bardzo stanowczo Jinna, trzydziestodwuletnia narzeczo­na senatora, która właśnie skończyła dopijać herbatę. - Muszę się dobrze rozgrzać! Wciąż nie czuję się pewnie w tej repryzie z drugiego aktu. Boże, mam nadzieję, że nie będzie tak zimno jak tam w Bostonie, gdzie po prostu skostniałam! Muszę wy­paść dobrze, Charles, w tym przedstawieniu muszę!

Willingham popatrzył na nią z nagłym poczuciem winy. Przez ostatnie cztery lata Jinna żyła i oddychała jedynie Broadwayem i senator teraz uświadomił sobie, iż prawdopodobnie był naiwny, kiedy wierzył, że pozostanie tancerką tylko jeszcze przez rok lub dwa. Tak, jak mu obiecała przy zaręczynach. Czasami martwił się, że sukces każe jej zapomnieć o tej obiet­nicy. A on, do diabła, chciał mieć dzieci! I to najmniej trójkę! Mając sześćdziesiątkę, wciąż mógł, by tak rzec, odpalić tę swoją starą rakietę... ale jak długo jeszcze tak będzie? Kobieta w wieku Jinny może nawet zupełnie nie rozumieć, jak się czuje mężczyzna, kiedy czas zaczyna szybko uciekać.

To powinna być dynastia, którą on sam zapoczątkuje. Najpierw musi być nominacja, którą prezydent już mu w zasadzie przy­rzekł. Byłby pierwszym sekretarzem stanu z Południa od czasu Cordella Hulla w administracji Roosevelta. I wtedy - dzieci. Może któregoś dnia jego syn zasiądzie w Białym Domu? Wszystko jest możliwe. Dlaczego nie miałby być drugim Joe Kennedym?

Jinna tymczasem spoglądała na zegarek.

- Muszę już iść - powtarzała. Potem dodała - Ale ty będziesz tam, prawda? Charles kochanie, obiecałeś przecież. Nie chcę, żeby było tak jak w Bostonie. Wiesz, jakie to dla mnie ważne.

- Mogę nawet w tej chwili pójść z tobą, jeżeli wciąż się niepokoisz - pstryknął palcami, aby wezwać kelnera. - Wiesz, że zawsze dotrzymuję obietnic.

- Nie! - Jinna wstała już, żeby wyjść. - Kochany, nie prze­puści cię ochrona, tam jest pełny dom wariatów za kulisami, a i tak nie ma odpowiedniego miejsca, gdzie mógłbyś na mnie poczekać. Powiedziałam kierowcy, żeby zrobił kółko. Będzie dokładnie przed wejściem. Nie ma sensu, żebyś i ty mókł na tym deszczu. - Jinna chwyciła go za rękę. - Och, Charlie... skarbie... Tak cię kocham. Życz mi szczęścia, bardzo cię pro­szę. Życz mi, żebym złamała nogę.

- Złamała nogę? No nie, kochanie, w żadnym wypadku...

- Och, Charlie, Charlie, co ja mam z tobą! „Złamać nogę” to w języku teatralnym znaczy „mieć szczęście”.

- W porządku wobec tego - powiedział swym południowym akcentem, jeszcze bardziej przeciągając samogłoski - złam sobie nogę... ale tylko jedną, bo inaczej jak moglibyśmy się kochać?

Roześmiała się szybko i nerwowo i już jej nie było. Patrzył, jak szła między stolikami. Ona - to było to najlepsze, co mu los podarował.

Po wyjściu Jinny uśmiech znikł z pooranej zmarszczkami twa­rzy senatora. Melancholijnie sięgnął po filiżankę kawy, obserwując jak jego własna twarz odbija się w ciemnym płynie. Odbicie rozchybotało się i rozprysło, kiedy podniósł filiżankę do ust.

To także nie mogło go uspokoić. Cholera... czyżby to wszyst­ko miało znaczyć, że jednak zabierają się za niego? Nie powie­dział Jinny o ostrzeżeniu z Departamentu Stanu ani o swoim „wariantowym” planie w związku z dzisiejszą premierą. Nawet jego osobisty personel nic nie wiedział o zamianie, wyjąwszy Tommy’ego Lee, szefa ochrony. Kartel narkotykowy wydał po­lecenie zabicia senatora, ponieważ w Izbie domagał się sankcji przeciw Kolumbii.

Zabić? Nie da się zabić. Nie on, nie po tylu latach. Jakiś wariat już próbował tego w 1968. Nie wyłączyło go to z gry nawet na dwa tygodnie. W razie potrzeby potrafił być najbar­dziej twardym i upartym sukinsynem, nie gorszym od tych, którym zdarzyło się wejść w szacowne mury Senatu. I niech nikt nie myśli, że można go do czegoś zmusić.

Teraz też wyroluje tych skurwieli jak trzeba!

 

P...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wiolkaszka.pev.pl
  •