[ Pobierz całość w formacie PDF ]
FELIKS W. KRES
Serce Gór
SCAN-dal
OD AUTORA
Opowiadam legendy.
Legendą, a właściwie historią wydobytą z legend, był „Król Bezmiarów”. Podobnie ma się sprawa z „Sercem Gór”.
O samotnej Armektance przemierzającej Ciężkie Góry, krążą w Grombelardzie setki opowieści, czasem wręcz bajek - zupełnie nieprawdopodobnych. Sprawą historyka jest wykryć w nich prawdę i odrzucić wszystko, co nie zostało udowodnione ponad wszelką wątpliwość. Gawędziarz - jestem wszak gawędziarzem - ma uprawnienia, ale i obowiązki trochę większe. Po wyłowieniu faktów, wolno mi jeszcze snuć domysły. Więcej: powinienem snuć domysły, bo tego się ode mnie oczekuje. Nie mogę stale przerywać opowieści, czasem w najciekawszych miejscach, mówiąc: nie wiadomo na pewno, co zaszło wtedy a wtedy, przenieśmy się zatem o dwa lata później. Mogę tak uczynić, gdy nic interesującego do opowiedzenia nie ma; w przeciwnym wypadku muszę wypełnić lukę domniemaniami. Ale jednocześnie przecież nie wolno mi kłamać... Tak więc, na szkielecie pogłosek i plotek, dla historyka pozbawionych wartości, powinienem rozpiąć płótno, które, pokryte farbami, przedstawi to, co mogło się zdarzyć, jeśli nawet nie zdarzyło się naprawdę. I tak właśnie czynię, bo tak trzeba.
Ale czasem odkrywam, że się pomyliłem. Bywa, że spisawszy tę czy inną historię, otrzymuję nagle garść faktów, wydobytych z nowej, nie znanej mi dotąd opowieści; faktów, które głośno krzyczą, że moje domniemania były błędne. Czy mam zatem trwać przy nich mimo wszystko? Otrzymawszy zezwolenie na snucie domysłów, nie otrzymałem go przecież na zatajanie prawdy.
I dlatego bywa, że opowiadam o jakimś zdarzeniu - od nowa. Czytelnik, który zetknął się już kiedyś z historią Królowej Grombelardu, może znajdzie w tej książce zdarzenia znane Mu z wcześniejszych moich opowieści. Wybaczy i zrozumie, bo przecież opowiadam - dla Niego. Chcę, by otrzymał spójny obraz świata i losów niezwykłych ludzi, którzy w tym świecie żyli. Gdy przedstawiałem pierwszą z legend, zrodzonych pod niebem Szereru, nie wiedziałem jeszcze, że zażąda się ode mnie przedstawienia tak wielu następnych. Żądanie padło. I teraz, chcąc snuć dalsze opowieści, muszę najpierw odkłamać te pierwsze. Myliłem się wielokrotnie, bo - przyznaję ze wstydem - kiepskim byłem kiedyś gawędziarzem; chciałem jak najszybciej podzielić się z innymi wiedzą o barwnych wydarzeniach i postaciach... Ale właśnie: „jak najszybciej”, nie zaś „jak najrzetelniej”.
Teraz naprawiam swój błąd.
Oczywiście nie jest „Serce Gór” książką złożoną tylko ze starych opowieści, podanych w nowej wersji. O, bynajmniej... Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że kto nie zna historii Łowczyni zawartej w tym oto zbiorze - ten nic jeszcze nie wie. Po prostu.
A nie jest to dzieło ostatecznie zamknięte, raz na zawsze, wiele zostało do opowiedzenia... I na pewno - opowiem. Powoli, dokładnie, już bez pośpiechu. Jak zawsze, gdy zbierze się wokół dostatecznie duży krąg słuchaczy.
Będę czekał.
Feliks W. Kres
PRAWO SĘPÓW
- Nigdy nie lekceważ naszych praw, kobieto - powtórzył szerokoskrzydły olbrzym, siedzący na ramieniu rozciągniętej na ziemi, czarnowłosej dziewczyny, w niebieskim, armektańskim mundurze. - Nigdy nie lekceważ naszych praw. A teraz zbudź się.
Powieki leżącej rozwarły się powoli. Słońce - rzadki gość w grombelardzkich górach - zajrzało w ziejące czerwienią, puste oczodoły. Powietrze przeszył przeraźliwy krzyk. Leżąca przycisnęła dłonie do twarzy, poderwała się i prawie natychmiast upadła z powrotem.
- Nie! nie! nie!
Wysoko, na niebie, widniał niewielki, czarny punkcik. Nie widziała go, nie mogła widzieć.
- Nie! Nie!
Zawieszony w powietrzu sęp rytmicznie poruszał dziobem: - Nigdy nie lekceważ naszych praw, nigdy nie lekceważ naszych praw, nigdy...
Rozdział I
Zadudniły na schodach mocne kroki.
- Podsetnik Karenira?!
Poderwała się z posłania, wyprężyła.
- Tak, panie!
Znów kroki. Stanął w drzwiach, skrzywił twarz na widok jej nagości.
- Wybierz ośmiu ludzi i każ im przygotować się do drogi. Pojedziecie...
Urwał. Marszcząc brwi, spojrzał na czubki swoich zakurzonych butów.
- Przyjdziesz do mnie. Zaraz. Ubrana - podkreślił z naciskiem. - Dość mam widoku tych waszych gołych cycków. To jest wojsko, koszary, nie ogród w Rinie, czy innej tam, armektańskiej dziurze. Zapamiętaj to sobie raz na zawsze, więcej powtarzał nie będę. I przekaż tym swoim ślicznym podkomendnym. A skoro już o tym mowa: chciałbym, by patrol, który ci powierzam, składał się z samych mężczyzn. Zrozumiałaś, czy mam powtórzyć? Z samych mężczyzn!
- Tak, panie!
Odwrócił się i wyszedł. Gdy tylko została sama, z pasją kopnęła stojący przy łóżku podnóżek. Zabolało. Zagryzając wargi, rozmasowała stopę. Była wściekła.
W Rinie, w której się urodziła i wychowała, nagość w domu była symbolem miłości, przyjaźni i czystości sumienia. Uśmiechnęła się gorzko, wspominając swój pierwszy wieczór w garnizonowych koszarach, kiedy to wyprawiła małe przyjęcie dla nowych kolegów i koleżanek z kadry oficerskiej. Te spojrzenia, gdy otworzyła drzwi, ubrana jedynie w spódniczkę... Wystrojeni mężczyźni, w mundurowych tunikach i przy mieczach, za jej plecami mrugali do siebie, dwie setniczki legii co chwila wymieniały kilka szybkich uwag („Pijana, czy...?”). Przez całą noc płakała, nic nie rozumiejąc, a rano przybiegły dziewczyny z jej oddziału, też rozgoryczone; wyśmiano je w ich kwaterze, mężczyźni pchali się z łapami, kpiny i szyderstwa nie pozwoliły im zasnąć. Wpadł jakiś dziesiętnik, naurągał im od ladacznic, aż wreszcie Kristira pokazała mu swoje paski na tunice i kazała się wynosić...
Koło południa przyszedł do niej P.A.Argon, tysięcznik, komendant garnizonu. Surowo wyjaśnił rozbieżności zwyczajów obu prowincji i kategorycznie zabronił podobnych rzeczy na przyszłość (). Krzywo też patrzyli oficerowie na jej poufałość z podkomendnymi - jakże inaczej było w Rinie! Tam cale koszary stanowiły zgraną, wesołą grupę, tu byle trójkowy z wyniosłą miną paradował zawsze w kolczudze i tunice, a już podsetnik rzadko zniżał się do bezpośredniej rozmowy z żołnierzem... Gdyby założyła po służbie którąś z przywiezionych sukien, chyba by wsadzono ją do paki!
Drgnęła. O, na Szerń... powinna już być u komendanta! Powiedział „zaraz” i wiedziała, że rozumiał to dosłownie!
Szybko wciągnęła sztywną, grubą spódnicę, wbiła nogi w ciężkie buciory. Tunikę naciągała już w biegu. Wpadła do budynku komendantury. Przystanęła w sali odpraw, dopinając klamrę pasa, w tej samej chwili drzwi przed nią rozwarły się nagle i stanął w nich Argon.
- No, podsetniku - rzekł prawie spokojnie - jesteś tu tylko czasowo i nie mam prawa wyrzucić cię z wojska. Ale bądź pewna, że przy najbliższej okazji pchnę odpowiednią opinię do twego dowódcy w Rinie.
Wyprężyła się, wyprostowała. Z rozpaczą czuła, jak źle dopięta klamra rozsuwa się powoli.
- Doprawdy - kontynuował Argon - zaczynam się wahać, czy wysłać cię na czele tego patrolu. Gdybym miał pod ręką innego wolnego oficera...
W ostatniej chwili złapała upadający na podłogę miecz. Poczuła, jak wilgotnieją jej plecy.
Argon urwał niemal w pół słowa. Zapadło ciężkie milczenie. Wreszcie mężczyzna odwrócił się i wszedł do pokoju.
- Proszę za mną.
Szybko umocowała broń.
- Zadanie nie jest trudne - zagaił, dokładając starań, by głos brzmiał zupełnie bezbarwnie. - Doniesiono mi, że w okolicy Krzywych Skał ukrywa się trzech czy czterech ludzi; to nie żadna rozbójnicza banda, ot - paru rzezimieszków... Cel patrolu: odnaleźć i pojmać. Przynajmniej jeden musi pozostać żywy. Wszystko jasne, czy mam powtórzyć? Żywy!
Energicznie skinęła głową.
- Tak, panie!
- Wymarsz natychmiast. Czy wyznaczyłaś już ludzi?
- Jeszcze nie, pa...
- Tak myślałem. Czekają na ciebie przy bramie. Przyślij mi tu Barga. To taki brodaty grubas.
- Tak, panie!
Wyprostowana opuściła pokój i zamknęła za sobą drzwi. Oparła się o nie ciężko i otarła pot z czoła.
Rozdział II
- Panie.
- Jesteś, Barg. Znakomicie. Siadaj.
Żołnierz usiadł. Na jego twarzy nie rysowała się żadna myśl, choć musiał być mocno zdumiony łaskawością, surowego zwykle, „starego”. Czekał.
- Jedziecie dzisiaj na patrol, poprowadzi go podsetnik A.J.Karenira. To dobry żołnierz, ale wychowany w armektańskiej Rinie... i nie zna gór. O ile wiem, raz tylko brała udział w... walce? - prawie zapytał - Jej łuczniczki zastrzeliły z zasadzki konie dwóch półżywych ze zmęczenia Jeźdźców Równin... Nie może zrozumieć, że tu jest Grombelard, gdzie służba jest służbą, a nie uspokajaniem pijaków po gospodach. Dlatego mam dla ciebie specjalne zadanie: miej uszy i oczy szeroko otwarte. Ona dowodzi oddziałem, ale ty za niego odpowiadasz. Jak sobie z tym poradzisz - to rzecz twoja. Wszystko.
Żołnierz zerwał się z miejsca, salutując.
- Oczywiście treść rozmowy zostaje między nami... - dorzucił Argon.
- Panie... - żołnierz zdawał się być dotknięty. Argon przywołał na twarz lekki uśmiech.
- Możesz odejść.
Trzasnęły drzwi, zadudniły w sąsiednim pokoju twarde kroki. Argon uśmiechnął się jeszcze raz. Stary żołnierz... Takiemu czasem warto powiedzieć coś prywatnie, prawie po przyjacielsku. Na Bargu mógł polegać - i wiedział o tym. Ufał rozumowi i przebiegłości tego żołnierza. Podczas niedawnej obławy sprawdził się wielokrotnie w najtrudniejszych sytuacjach, a i wcześniej nigdy nie zawiódł. Dzięki jego sprytowi i znajomości Gór, niejeden oddział legii zdołał uniknąć zagłady. Żołnierze, z którymi był Barg, mogli ponieść porażkę - ale nigdy klęskę.
Argon pokręcił głową, po czym sięgnął po czystą kartę, inkaust i pióro. Napisał parę słów i posypał piaskiem. Wycisnął pieczęć komendanta garnizonu w Grombie.
Patent podsetnika Legii Grombelardzkiej.
Rozdział III
L.S.I.Rbit, sławny na cały Grombelard ogromny, bury kocur z rodzaju gadba, zastępca i prawa ręka Basergora-Kragdoba, króla gór i górskich rozbójników, powolnym, leniwym truchtem pożerał mile. Gdy było trzeba, umiał tak biec - całymi dniami. Teraz właśnie biegł od trzech dni. Ranki przesypiał, budził się, przeciągał, wykonywał kilka karkołomnych skoków dla rozgrzania mięśni i, nie jedząc ani nie pijąc, ruszał w drogę. Biegł przez resztę dnia i przez całą noc, gdy niebo zaczynało różowieć, wypijał parę łyków wody ze strumienia, jeśli taki był w pobliżu, i zasypiał. W ten sposób robił trzydzieści mil dziennie. A zbliżał się do końca swej podróży - był już w Ciężkich Górach. Chciał dotrzeć do ich centrum, tam gdzie wznosiły się mury Grombu, stolicy prowincji. Biegnąc rozmyślał, czy słusznie postąpił jego dowódca, uciekając wraz ze swym oddziałem do dalekiego Londu, miast stawić czoła ogromnej obławie, jaką wojsko zorganizowało w Ciężkich Górach.
Rbit był zwiadowcą. Nigdzie się nie zatrzymywał, unikał wchodzenia w oczy ludziom, ale sam widział i słyszał wszystko. W zasadzie spełnił już swoją misję i mógłby wrócić do Basergora-Kragdoba z zawiadomieniem, że niebezpieczeństwo istotnie minęło. Ale - jak każdy kot - był cierpliwy i dokładny. Pragnął mieć niezbitą pewność; chciał wiedzieć wszystko. Nawiązać kontakt z grupami, które przetrwały.
Dzień dłużył mu się, jak nigdy. W nocy czuł się lepiej, noc dawała mu poczucie swobody i władzy nad wszelkimi stworzeniami. Nie widziany i nie słyszany przez nikogo (któż mógłby go usłyszeć, jeśli on tego nie chciał?) sam widział i słyszał wszystko.
Było dopiero południe.
Stanął. Rozejrzał się niespiesznie dokoła, choć wszystkie mięśnie w nim grały, potem nasłuchiwał, wreszcie węszył. Nic.
A przecież coś wisiało w powietrzu. Coś złego.
Był w bardzo rzadkim, karłowatym lesie górskim. Ukrył się w pobliskich krzewach i sięgnął zębami do grzbietu. Odpiął pasek, umocowujący na karku dość duży, skórzany worek. Przytrzymując rzemienie łapami, rozwiązał go niezdarnie i znów zębami wyciągnął z wnętrza mocną, żelazną kolczugę. Skoro instynkt go ostrzegał, należało się uzbroić. Instynkt nie zawodził go nigdy, polegał na nim bardziej, niż na wzroku i słuchu.
Mozolnie, podrzucając łbem i mrużąc ślepia, wpełzał w głąb zbroi. Wsunął łapy w krótkie rękawy i przepchnął głowę. Wyskoczył wysoko w górę, skakał jak wściekły, aż kolczuga równo ułożyła się na bokach i grzbiecie. Potem rozpędził się i runął na pobliską sosenkę, tratując wątłe gałązki i szarpiąc pazurami pień. Machnął jeszcze parę razy łapami. Nic nie krępowało ruchów; był zadowolony.
Znów ruszył przed siebie. Zbroja chrzęściła cicho. Nie dbał o to. Nie był już szpiegiem, lecz wojownikiem.
Rozdział IV
W okolice Hogrogu, szczytu, niedaleko którego leżały Krzywe Skały, dotarli dopiero wieczorem. Było oczywiste, że w ciemnościach nic nie zdziałają, rozbili więc obóz na skraju wątlutkiego lasu. Żołnierze sprawnie wydobyli z juków dwa małe namioty, w tym czasie dwaj inni powiedli konie do pobliskiego strumienia. Przygotowano ognisko.
- Światło zdradzi naszą obecność - zaoponowała Karenira - Powinniśmy raczej kryć się przed obcym wzrokiem.
Barg spojrzał z uznaniem.
- Masz słuszność, pani, to dobrze, że pamiętasz o wszystkim. Ale wybacz, nigdy nie widziałaś ogniska rozpalanego na zbójecki sposób. Jest wpuszczone w głąb ziemi, a używa się specjalnego drewna, które prawie nie daje dymu.
- No, jeśli Legia Grombelardzka we wszystkim wzoruje się na rozbójnikach... - powiedziała z ironią.
Barg odpiął miecz i położył go w zasięgu ręki. Uśmiechnął się do czupurnej dziewczyny i usiadł na ziemi.
- To dziwne tylko z pozoru, pani. Chcąc z kimś skutecznie walczyć, trzeba najpierw poznać jego metody walki i czasem nawet przejąć niektóre z nich. Wiele też zależy od warunków... od otoczenia. Popatrz tylko: dlaczego w Armekcie prawie nie używa się, tak popularnych w Dartanie, kirysów i ciężkich, półzamkniętych hełmów?
- Używa się... ale prawda, że tylko pod północną granicą, przeciw Alerczykom... Na Równinach, głównym naszym przeciwnikiem są gromady Jeźdźców Równin - włóczęgów i rabusiów - tłumaczyła. - By mierzyć się z nimi, trzeba sprawnie powodować koniem, odbywać szybkie podchody, przeprawiać się przez rzeki. Dlatego koń nie może być obciążony. Uzbrojeniem jazdy jest lekka włócznia i łuk...
- Właśnie. Tak i my bierzemy przykład z odzianych często tylko w skóry rozbójników gór. Nie nosimy ciężkich kirysów, co najwyżej giętkie kolczugi, czasem lamelkowe zbroje, bo cóż wart jest zakuty w żelazo rycerz na górskich bezdrożach? Walczymy też zawsze pieszo, bo jakże inaczej? Konie służą tylko do przemarszów, a i to mało gdzie, ot, chyba jak tutaj, gdzie teren bardzo łatwy... Nasza broń to miecz, topór, kusza, czasem krótki oszczep. Wywijać włócznią wśród skał, albo jeszcze lepiej - pośród bronionego kupieckiego taboru - to niedorzeczność.
- Mimo to, nie możecie sobie dać rady z rozbójnikami?
Barg przygryzł wargę.
- Cóż, honor żołnierza każe mi temu przeczyć, uczciwość zaś... To prawda, pani. Nie jest łatwo wytropić bandę, a gdy to się już stanie, trzeba jeszcze stoczyć ciężką bitwę, przeważnie na terenie narzuconym przez przeciwnika. Zwykle bój rozpada się na szereg drobnych potyczek, a nawet pojedynków, bo tu wąwóz, tu grzbiet, żleb, rumowisko... Jak w takich warunkach utrzymać szyk? Bywa, że każdy żołnierz sam sobie dowódcą... - pokiwał głową.
- A tu jeszcze chłopstwo, pastuchy też przeciwko nam - mówił dalej. - Bo w Grombelardzie, pani, nie ma spokojnych, osiadłych na roli mieszkańców. Złodziejami, bandytami i rabusiami są tu wszyscy. Pasterze owczych trzód zamiast kosturów noszą topory, a na głowach nie czapki, lecz hełmy. Biją się wściekle między sobą o prowadzone stada... Zresztą z nimi sprawa jest prosta. Gorzej z rozbójnikami Gór. Zwykle ich bandy liczą osiem-dwanaście głów, ale bywają i takie po sześćdziesiąt. A wszystko to zbratane z wojną od dziecka.
Karenira z uwagą słuchała powolnych, spokojnych słów grubasa, brzmiących w jej uszach niczym barwna baśń. Gdy przerwał znowu, by dorzucić do ognia, zapytała:
- A jak to było z tą obławą? Ciągle słyszę o obławie, że była, że...
Barg z uśmiechem spojrzał w jej ładne oczy.
- Obława... No tak, była obława. Wyobraź sobie, pani, dziesiątki i setki żołnierzy, jednocześnie przeczesujących Góry we wszystkich kierunkach. Gonitwy, potyczki, bitwy, zasadzki... Jakże nam wtedy brakowało - znów spojrzał na nią z uśmiechem - trzydziestu niechybnych łuczniczek. Tak, pani, właśnie łuczniczek. Pamiętam wszystko, jakby to było wczoraj, obsadziliśmy taki wąski, stromy wąwóz niedaleko Egdorbu - wskazał na wschód. - Wyjechali nam pod nosy jak po sznurku, a my... tak strasznie pokpiliśmy sprawę! Łuk nie jest bronią popularną w Ciężkich Górach, prędzej kusza. Ma to swoje racje: kusza, pani, to broń niechybna, bardzo mocno i daleko bijąca... ale nic nie jest dobre, jeśli jest j e d y n e... Mieliśmy dwudziestu kuszników i tylko dwóch kiepskich łuczników. Ja byłem wśród tych pierwszych. Strzeliliśmy na komendę, i dobrze, aż się tam, pani, zakotłowało w dole! Czwarta część ich padła, ale nim zdołaliśmy załadować kusze powtórnie, reszta jak wściekła przedarła się przez blokujące wąwóz oddziały i szukaj wiatru w polu! Patrzyliśmy na to bezradnie, kręcąc korbami kusz. Gdybyś była tam ty, pani, i twoje dziewczęta, wystrzelałybyście ich wszystkich do nogi w tym samym czasie, kiedy my mozolnie ładowaliśmy broń. Zresztą i pierwsze strzały wypuściłybyście celniej; różnie ludzie powiadają, ale mężczyzna jednak nie jest stworzony do łuku; tak samo, jak kobieta nie nadaje się do machania toporem2.
- A do czego stworzony jest kot? - zapytała niespodziewanie. - Widziałam ich kilka w koszarach...
- Och, kot! - Barg zaśmiał się pod wąsem. - Kot, pani, to stworzenie tak dziwne, że aż trudno o nim mówić. Podobno i u was, w Armekcie, koty służą w legiach?
- Bardzo rzadko. Może pod północną granicą.
- U nas nieco częściej. Tylko że u was spotyka się wysmukłe, giętkie tirsy, a Grombelard jest ojczyzną gadba - olbrzymich kotów-wojowników.
- Czy taki kot...
- Kocur, pani. Kot-wojownik to kocur.
- Więc czy taki kocur może zagrozić uzbrojonemu człowiekowi?
Barg prawie parsknął śmiechem.
- Wybacz, pani - powiedział - ale chyba jednak nigdy nie widziałaś gadba z bliska. To jeden wielki, sprężysty zwój mięśni, mięśni twardych, jak najtwardsze żelazo. Dziki pies nie ma z nim szans, wilk, jeśli wściekły i głodny, potrafi czasem zastąpić mu drogę, ale wcale nierzadko przegrywa. Jeśli kiedyś zdarzy ci się, pani, spotkać kota w ciasnej ulicy - ustąp mu z drogi. Nie przyniesiesz sobie wstydu, bo każdy rozsądny człowiek tak właśnie postępuje. Z kotem nigdy nic nie wiadomo, nigdy nie wiesz, co go może obrazić, a co tylko rozbawić. Pewnie zdołałbym pokonać kocura, ale nie szukam okazji, unikam ich raczej. Jeszcze mi własne zdrowie miłe.
Zamilkli. Cicho potrzaskiwało ognisko, z zawieszonego nad nim kociołka dolatywał zapach gotowanego mięsa. Było już zupełnie ciemno. Niebo błyszczało gwiazdami.
- Gwiazdy - zwrócił uwagę Barg. - Rzadko je widzę.
- To prawda - Karenira westchnęła cichutko. - Zwykle pada tu przez całą noc... A dzisiaj po raz pierwszy, odkąd tu jestem, zobaczyłam słońce.
- Rozumiem cię, pani. Trzeba być Grombelardczykiem, by pokochać nasze chmury i deszcze.
Jeden z żołnierzy, z niezwykłą u legionisty nieśmiałością, poprosił:
- Opowiedz nam, pani, o Armekcie. Ale nie o waszych rozbójnikach, tylko tak... w ogóle.
Uśmiechnęła się.
- Nie powiem o rozbójnikach, bo... nie ma ich właściwie. Czasem, na gościńcach... Jeźdźcy Równin, tak naprawdę, to nie zagrażają spokojowi. Po prostu jeżdżą. Czasem coś ukradną, rzadko spalą dom lub porwą dziewczynę. A o Armekcie w ogóle... nie można chyba opowiedzieć. Jest zbyt piękny. Nie gniewajcie się.
Znów cisza. Karenira powoli oparła głowę o pień stojącej za nią sosenki. Przymknęła oczy.
- Zjedz coś, pani, i idź do namiotu - powiedział łagodnie Barg. - Ten mniejszy należy do ciebie.
Otworzyła oczy.
- Tylko dla mnie? Nie możecie się tak gnieść w jednym namiocie...
- To namiot dla pięciu ludzi, pani. Trzech na warcie...
- Warty! - przypomniała sobie nagle.
- Już wyznaczyłem, pani. Możesz spać spokojnie.
- Gdyby coś się wydarzyło...
- Zbudzę cię, pani. Zjedz coś.
- Och, nie. Zupełnie nie jestem głodna.
Wstała i poszła w kierunku, ledwie majaczącego wśród ciemności, namiotu. Wewnątrz namacała siodło i cztery pledy. Znaczyło to, że wartownicy oddali jej swoje. Wychyliła głowę z namiotu.
- Barg! - zawołała cicho. Podszedł natychmiast.
- Tak, pani?
- Nie potrzebuję czterech pledów. Niech wartownicy się okryją.
- Nie, pani. Gdy będzie im ciepło - zasną. A w Górach nie można sobie na to pozwolić. Śpij już, pani.
Odpięła pas z mieczem i ściągnęła buty. Gdy otulała się pledami, zrozumiała nagle, jak bardzo się o nią troszczą. Nie zauważyła, by tak samo dbali o swoje koleżanki-legionistki. Dlaczego?
Zasnęła od razu.
Rozdział V
- Pani...
Zerwała się natychmiast, przecierając oczy. Świtało.
- Już... - powiedziała półprzytomnie.
- Pora ruszać.
Z dezaprobatą patrzył, jak wbija bose stopy w ciężkie buciory.
- Poobcierasz nogi, pani. Stopy trzeba koniecznie owinąć.
- Wiem, ale... zapomniałam w koszarach... - powiedziała bezradnie.
Pokręcił głową i wyszedł. Wrócił po chwili, z czystymi szmatami w ręku.
- Weź, pani.
Żołnierze sprawnie zwijali obóz. Znikała już między krzewami, gdy dogonił ją okrzyk Barga.
- Dokąd idziesz, pani?! Odwróciła się.
- Zaraz wracam... Podszedł szybkim krokiem.
- Będę ci towarzyszył, pani. Wybacz.
Zaczerwieniła się gwałtownie.
- Nie zrozumiałeś mnie. Idę...
- Wiem, po co idziesz, pani. Ale tu są Góry, zrozum to wreszcie. Tu nawet z tym chodzi się w towarzystwie.
Zbuntowała się nagle.
- No nie, tego już za wiele! Góry, Góry i nic, tylko Góry! Czy i pod krzakiem, gdzie będę sikała, też czają się rozbójnicy?!
Barg wyprostował się służbiście.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]