[ Pobierz całość w formacie PDF ]
RAYMOND E. FEIST - ADEPT MAGII
RAYMOND E. FEIST
ADEPT MAGII
(Tłumaczył: Mariusz Terlak)
Książkę tę poświęcam
pamięci mojego ojca,
Felixa E. Feista,
który we wszystkim, co czynił,
był prawdziwym magiem.
PODZIĘKOWANIA
Powieść ta powstała dzięki nieocenionej pomocy wielu osób, którym chciałbym złożyć w tym miejscu
najserdeczniejsze podziękowania. Z całego serca dziękuję więc wszystkim Piątkowym Nocnym Markom, wśród których
są: April i Stephen Abrams, Steve Barett, David Brin, Anita oraz Jon Everson, Dave Guinasso, Conan LaMotte, Tim
LeSelle, Ethan Munson, Bob Potter, Rich Spahl, Alan Springer, a także Lori i Jeff Velten – za ich pomocną krytykę,
entuzjazm, podtrzymywanie mnie na duchu, wiarę we mnie, mądre rady, wspaniałe pomysły, a przede wszystkim za ich
przyjaźń.
Billie i Russ Blake oraz Lilian i Mike Fessier zawsze byli gotowi przyjść z pomocą i im również dziękuję.
Mojemu agentowi, Haroldowi Matsonowi dziękuję za to, że „zaryzykował” ze mną.
Adrianowi Zackheimowi, memu wydawcy, dziękuję za to, że raczej prosił, niż żądał, a także za wielki trud
włożony w stworzenie dobrej książki.
Kate Cronin, jego asystentce, dziękuję za poczucie humoru oraz za to, że z takim wdziękiem i cierpliwością
znosiła moje nonsensy.
Elaine Chubb, redaktorowi technicznemu, dziękuję za łagodne podejście i troskę o każde słowo.
Najserdeczniej dziękuję mojej matce, Barbarze A. Feist, za to wszystko co wyżej i znacznie, znacznie więcej...
Raymond E. Feist
San Diego, Kalifornia
lipiec 1982
PODZIĘKOWANIA DO POPRAWIONEGO WYDANIA
Chciałbym skorzystać z okazji wydania preferowanej przez autora wersji powieści i wydłużyć powyższą listę o
kilka osób. Gdy składałem podziękowania do pierwszego wydania tej książki, nie znałem ich jeszcze. Jednak ich
nieoceniona pomoc i wkład finansowy przyczyniły się do tego, że mogła ona ujrzeć światło dzienne.
Składam więc podziękowania:
Mary Ellen Curley, która przejęła ster od Katie i utrzymywała nas wszystkich na kursie;
Peterowi Schneiderowi, którego entuzjazm do pracy był mi nieocenionym sprzymierzeńcem w Doubleday i który
stał się moim bliskim przyjacielem w ciągu ostatnich dziesięciu lat;
Lou Aronice, który dał mi szansę powrotu do mojej pierwszej pracy i „napisania jej po raz wtóry” oraz kupił moją
książkę wtedy, kiedy naprawdę nie chciał zajmować się reprintami;
Patowi Lobrutto, który pomagał, zanim stało się to jego pracą, i którego przyjaźnią cieszę się nie tylko w pracy;
Jannie Silverstein, która mimo krótkiej kadencji jako mój wydawca wykazała się niesamowitym i tajemniczym
talentem i zawsze wiedziała, kiedy ma zostawić mnie w spokoju, a kiedy pozostawać ze mną w kontakcie;
Nickowi Austinowi, Johnowi Boothowi, Jonathanowi Lloydowi, Malcolmowi Edwardsowi i wszystkim w
Granada, obecnie Grafton Books, którzy sprawili, że moja książka stała się międzynarodowym bestsellerem;
Abnerowi Steinowi, mojemu agentowi w Wielkiej Brytanii, za to, że to on w końcu sprzedał książkę Nickowi;
Janny Wurts, za to, że jest moim przyjacielem, oraz za to, że pracując razem ze mną nad Empire Saga i pomagając
przekształcić Grę Rady z niejasno zarysowanej koncepcji w zabójczo realną arenę ludzkich konfliktów, ukazała mi
zupełnie inną perspektywę patrzenia na Tsuranich. Kelewan i Tsuranuanni są zarówno moim, jak i jej pomysłem. Ja
naszkicowałem zarysy, ona zaś wypełniła je pełnymi barw detalami;
oraz Jonathanowi Matsonowi, który otrzymał pochodnię z rąk wielkiego człowieka i pewnie kontynuował dzieło,
służąc mądrą radą i przyjaźnią – jabłko spadło blisko jabłoni;
a przede wszystkim mojej żonie Kathlyn S. Starbuck: to ona rozumie mój ból i radość w tym rzemiośle, ponieważ
sama mozoli się w tej samej winnicy, to ona zawsze tam jest, nawet wtedy kiedy nie zasługuję na to, by ją tam mieć, i to
ona poprzez swoją miłość sprawia, że wszystko nabiera sensu.
Raymond E. Feist
San Diego, Kalifornia
kwiecień 1991
PRZEDMOWA DO POPRAWIONEGO WYDANIA
Każdy autor, przystępując do przeglądania i poprawiania wcześniejszego wydania swej powieści, jest pełen wahań
i obaw. Szczególnie, jeżeli powieść ta była jego pierwszą uznaną powszechnie za sukces i ciągle, od lat dziesięciu,
wznawianą książką.
Magician (w wersji polskiej ukazuje się w dwóch tomach Adept magii i Mistrz magii – przyp. red.) był tym
1 / 147
RAYMOND E. FEIST - ADEPT MAGII
wszystkim i jeszcze czymś więcej. Pod koniec roku 1977, pracując na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Diego,
zdecydowałem się poświęcić trochę czasu i spróbować szczęścia w pisaniu. Od tamtego czasu minęło około piętnastu lat, z
których czternaście poświęciłem całkowicie pisaniu, osiągając w tym rzemiośle sukces, o którym nie śmiałem nawet
marzyć.
Ta pierwsza powieść w cyklu znanym później jako The Riftwar Saga, (Opowieść o wojnie światów) stała się
wkrótce książką, która zaczęła żyć własnym życiem. Waham się, czy publicznie to wyznać, ale prawdą jest, że jednym z
elementów składowych powodzenia książki była moja ignorancja w odniesieniu do tego, co sprawia, że powieść odnosi
sukces handlowy. Moja wola i chęć rzucenia się na oślep w nurty opowieści, która obejmuje dwa zupełnie różne światy,
dwanaście lat życia kilku głównych i kilkudziesięciu pomniejszych postaci, łamanie po drodze licznych zasad prowadzenia
wątku, znalazła chyba pokrewne dusze wśród czytelników na całym świecie. Po dziesięciu latach kolejnych wznowień
jestem przekonany, że jej główną mocą jest odwieczna tęsknota za słuchaniem i snuciem „niestworzonych historii”. Pisząc
tę książkę, nie miałem zbyt wielkich ambicji. Przede wszystkim chciałem opowiedzieć ciekawą historię, która zaspokoiła
moją tęsknotę za czymś czarownym, za przygodą i fantazyjnym kaprysem. Okazało się, że kilka milionów czytelników
(wielu z nich przeczytało tę powieść przełożoną na inne języki, o których nie mam najmniejszego pojęcia) odkryło, że
spełnia ona także ich oczekiwania, zaspokaja ich tęsknotę za „niestworzonymi historiami”.
Chociaż powieść ta była rzeczywiście pierwszą moją próbą pisarską, niektóre wymogi rynku dały o sobie znać na
etapie tworzenia końcowej wersji książki. Jest to książka bardzo obszerna. Kiedy przedostatnia wersja rękopisu
wylądowała na redakcyjnym biurku, powiedziano mi, że trzeba będzie ją skrócić o jakieś pięćdziesiąt tysięcy słów. Co też
uczyniłem. Przeważnie wiersz po wierszu. Kilka scen jednakże zostało albo poobcinanych, albo całkowicie usuniętych z
tekstu.
Chociaż mogłem zaakceptować opublikowaną wersję oryginalnego manuskryptu, jedyną, jaka ukazała się
drukiem, zawsze jednak miałem wrażenie, że część usuniętego tekstu przydawała całości głębi, tworzyła pewien
kontrapunkt w stosunku do zasadniczych elementów opowieści. Wzajemne stosunki pomiędzy postaciami, szczegółowe
informacje o obcym świecie, krótkie chwile zadumy i radości równoważące bardziej wartkie fragmenty konfliktu i
przygody – wszystko było „prawie takie, jak chciałem przekazać, ale nie do końca”.
W każdym razie, aby uczcić dziesiątą rocznicę pierwszego wydania tej książki, pozwolono mi powrócić do
powieści. Mogłem przebudować ją i zmienić, dodać i usunąć to, co uznam za stosowne, czy też, innymi słowy, opracować
– jak to w świecie wydawniczym przyjęto nazywać – „wydanie preferowane przez autora”. Tak więc, mając stale w uszach
stare napomnienie „jeżeli się nie zepsuło, nie staraj się tego naprawiać”, powracam do pierwszej swojej pracy, do czasów,
kiedy nie miałem żadnych aspiracji w tym rzemiośle ani pozycji autora bestsellerów i właściwie zielonego pojęcia o tym,
co robiłem. Chciałbym przywrócić niektóre z usuniętych fragmentów, pewne drobne szczegóły, które moim zdaniem
przydawały narracji mocy, a książce wagi. Trochę przydługie dyskusje o nauce pomiędzy Tullym i Kulganem w trzecim
rozdziale, jak również niektóre rzeczy ukazane Pugowi na Wieży Próby są tego przykładem. Mój wydawca nie był wtedy
przekonany co do idei ciągu dalszego powieści, więc część tego materiału została opuszczona. Jego przywrócenie jest być
może pobłażaniem sobie, ale ponieważ w moim odczuciu materiał ten należał do oryginalnej książki, pojawił się ponownie
w tym wydaniu.
Tych czytelników, którzy odkryli już poprzednio tę powieść i zastanawiają się, czy warto kupić niniejsze wydanie,
chciałbym zapewnić, że tekst nie uległ radykalnym zmianom. Żadna z postaci poprzednio uśmierconych nie ożyła,
przegrane bitwy nie stały się wygranymi, a dwóch chłopców nadal czeka to samo przeznaczenie. Nie chcę, abyście czuli się
zmuszeni przeczytać tę nową książkę, ponieważ wasze wspomnienie o oryginalnym wydaniu jest równie, jeżeli nie
bardziej, istotne niż moje. Jeżeli jednakże pragniecie powrócić do świata Puga i Tomasa, ponownie odkryć starych
przyjaciół i zapomniane przygody, uznajcie to wydanie za możliwość zobaczenia czegoś więcej niż ostatnim razem.
Nowych zaś czytelników witam serdecznie. Ufam, że książka ta spełni wasze oczekiwania.
Wszystkim zaś, zarówno nowym czytelnikom, jak i starym znajomym, chciałbym z ogromną wdzięcznością
bardzo podziękować, bo bez waszego poparcia i zachęty „snucie opowieści” przez dziesięć lat nie byłoby możliwe. Jeżeli
mam możliwość ofiarowania wam zaledwie cząstki przyjemności, jaką sam odczuwam, mogąc dzielić się z wami moimi
fantastycznymi przygodami, spotyka nas jednakowa nagroda, bo poprzez to, jak przyjęliście moją pracę, pozwoliliście mi
stworzyć więcej. Bez was bowiem nie byłoby dalszych książek. Listy, nawet jeżeli docierają do mnie po paru miesiącach,
są czytane. Na niektóre odpowiadam. Wszelkie miłe uwagi, które słyszę w czasie publicznych spotkań, wzbogacają mnie w
sposób nie dający się opisać. Najważniejsza jest jednak wolność praktykowania rzemiosła, które zaczęło się od kwestii
„ciekawe, czy potrafię to robić”, wypowiedzianej, kiedy jeszcze pracowałem w Residence Halls w John Muir College
Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego.
Zatem dziękuję wam. „Udało się”, jak sądzę. Mam nadzieję, że się zgodzicie, iż tym razem uczyniłem to w sposób
bardziej elegancki, barwniej, mocniej i z większą werwą.
Raymond E. Feist
San Diego, Kalifornia
sierpień 1991
PUG I TOMAS
Wola chłopca jest jak wola wiatru,
A myśli młodzieńca są długie, bardzo długie.
Longfellow, Moja stracona młodość
BURZA
Rozpętała się burza.
Pug balansował ostrożnie, posuwając się powoli wzdłuż krawędzi skał. Stopy z trudem wynajdywały niepewne
punkty oparcia, kiedy wędrował pomiędzy rozlewiskami pozostałymi po przypływie. Ciemne oczy rzucały dookoła szybkie
spojrzenia, wnikając w głąb każdego rozlewiska u podnóża skał w poszukiwaniu kolczastych stworów, zapędzonych na
2 / 147
RAYMOND E. FEIST - ADEPT MAGII
płycizny przez ucichły niedawno sztorm. Chłopięce muskuły prężyły się pod cienkim materiałem koszuli, kiedy przerzucał
z ramienia na ramię worek z krabami, małżami i innymi stworami morskimi, zebranymi w tym morskim ogrodzie.
Popołudniowe słońce rozsiewało świetliste iskierki w wirującym wokół chłopca pyle wodnym. Zachodni wiatr
rozwiewał wypłowiałe na słońcu kasztanowe włosy. Pug położył worek na ziemi. Sprawdził, czy jest mocno zawiązany, i
przysiadł na skrawku czystego piasku. Worek nie był jeszcze pełen, ale Pug mógł pozwolić sobie na godzinkę rozkosznego
leniuchowania. Megar, kucharz zamkowy, nie powinien narzekać na jego trochę późniejszy powrót pod warunkiem, że
worek będzie pełen. Pug oparł się plecami o duży występ skalny i wkrótce zdrzemnął się w ciepłych promieniach słońca.
Chłodny i mokry prysznic piany morskiej przebudził go parę godzin później. Otworzył gwałtownie oczy, zdając
sobie natychmiast sprawę, że spał stanowczo za długo. Na zachodzie, nad morzem, ponad czarnym zarysem Sześciu Sióstr,
archipelagu niewielkich wysepek na horyzoncie, kłębił się wysoki wał ciemnych chmur. Rozgniewane chmurzyska pędziły
szybko w jego kierunku. Dołem ciągnęły się pod nimi smoliste zasłony ulewy. Zwiastowały niechybnie nadciąganie
kolejnej, nagłej burzy, typowej dla tej części wybrzeża w początkach lata. Ku południu piętrzyły się wysoko na tle nieba
niebotyczne urwiska skały zwanej Boleścią Żeglarza. Fale rozbijały się z hukiem u podnóża skalistej wieżycy. Poza
przybojem zaczęły się pokazywać białe grzywy fal – pewny znak, że za chwilę burza przypuści kolejny atak. Pug
doskonale wiedział, że znalazł się w niebezpieczeństwie. Każdy, kto w czasie letniej burzy i sztormu znalazł się na plaży
czy nawet na niskich terenach poza nią, mógł być z łatwością pochłonięty przez fale.
Podniósł worek i ruszył na pomoc, w stronę zaniku. Idąc pomiędzy jeziorkami rozlewisk, czuł, jak chłodne
porywy wiatru stają się coraz zimniejsze i bardziej wilgotne. Pogodny dzień został zmącony smugami cienia, kiedy
pierwsze chmury zaczęły przysłaniać słońce. Jaskrawe dotychczas kolory zostały przytłumione i przechodziły stopniowo w
różne odcienie szarości. Daleko nad morzem błyskawica przecięła czarną ścianę chmur, a odległy pomruk grzmotu niósł się
ponad hukiem fal.
Kiedy dotarł do pierwszego pasma otwartej plaży, przyspieszył kroku. Burza nadciągała o wiele szybciej niż
przypuszczał. Sztorm pędził przed sobą rosnącą falę przypływu. Kiedy docierał do następnego pasma rozlewisk, pomiędzy
linią wody a krawędzią skał zostały tylko niecałe trzy metry suchego piasku.
Pug pędził pomiędzy głazami na granicy ryzyka. Dwukrotnie omal nie skręcił nogi. Dotarł wreszcie do następnej
połaci piasku. Źle wyliczył zeskok z ostatniej skałki i wylądował fatalnie. Upadł na piasek, łapiąc się za kostkę. Jak gdyby
specjalnie czekając na nieszczęśliwy wypadek, fala przypływu runęła do przodu, zalewając go na chwilę całkowicie.
Wyciągnął na oślep ręce i w tej samej chwili poczuł, jak woda unosi worek ze sobą. Rozpaczliwie starając się go chwycić,
rzucił się do przodu, lecz kostka odmówiła posłuszeństwa. Ponownie znalazł się pod wodą. Zachłysnął się. Wynurzył
głowę, parskając i kaszląc gwałtownie. Już, już miał stanąć na nogi, kiedy kolejna fala, jeszcze wyższa od pierwszej,
uderzyła go w pierś, wywracając do tyłu. Pug dorastał, spędzając czas na zabawach i igraszkach w morskich falach, był
doświadczonym pływakiem, ale ból w kostce i ciągłe ataki fal spowodowały, że wpadł w panikę. Zwalczył narastające
uczucie strachu i kiedy fala opadła, wynurzył się na powierzchnię, chwytając łapczywie powietrze. Trochę płynąc, trochę
czołgając się po dnie, kierował się w stronę skalistego brzegu, gdyż wiedział, że woda ma tam tylko kilkanaście
centymetrów głębokości.
Dotarł do ściany skalnej i oparł się o nią, starając się przerzucić ciężar ciała na zdrową nogę i odciążyć skręconą.
Centymetr po centymetrze przesuwał się wzdłuż skały, a każda kolejna fala podnosiła poziom wody wyżej i wyżej. Kiedy
wreszcie dotarł do miejsca, z którego mógł podjąć wspinaczkę na szczyt, był już po pas zanurzony w skłębionej wodzie.
Aby wspiąć się na ścieżkę, musiał zmobilizować wszystkie siły. Przez chwilę leżał na ziemi, ciężko dysząc. Potem zaczął
pełznąć ku górze, ponieważ na tym skalistym gruncie nie ufał swej spuchniętej kostce.
Kiedy czołgał się, raniąc na kamieniach kolana i golenie, spadły pierwsze krople deszczu. Dotarł wreszcie na
porośnięty trawą szczyt urwiska. Padł na ziemię, dysząc ciężko, kompletnie wyczerpany wspinaczką. Pojedyncze krople
zamieniły się w siąpiący deszczyk.
Po chwili złapał oddech. Usiadł i zbadał opuchniętą kostkę. Bolała pod dotykiem, ale poczuł się pewniej, bo mógł
nią poruszać. Nie była złamana. No cóż, będzie musiał przekuśtykać całą powrotną drogę. Teraz jednak, kiedy
niebezpieczeństwo utonięcia na plaży było już poza nim, patrzył na świat z większym optymizmem.
Wiedział, że kiedy dotrze do miasta, będzie przemoczony do suchej nitki i zmarznięty na kość. Będzie sobie
musiał znaleźć jakiś nocleg w mieście, bo bramy zamku zostaną już zamknięte na noc, a z bolącą nogą nie zaryzykuje
wspinania się na mury za stajniami. A poza tym, gdy zostanie na noc w mieście i wślizgnie się rano do zamku, czeka go
tylko bura od Megara, jeżeli natomiast przyłapano by go na przełażeniu przez mur, to od zbrojmistrza Fannona i
koniuszego Algona z pewnością mógł oczekiwać czegoś znacznie gorszego niż wymówki.
Odpoczywał. Deszcz przechodził w rzęsistą ulewę. Niebo pociemniało, kiedy późne, popołudniowe słońce
całkiem skryło się za burzowymi chmurami. Chwilowe uczucie ulgi przeszło w złość na samego siebie za to, że stracił
worek krabów. Zły nastrój pogłębił się jeszcze, kiedy przypomniał sobie własną głupotę. Nie powinien zasnąć na plaży.
Gdyby nie to, bez pośpiechu odbyłby drogę powrotną, nie skręciłby kostki i miałby jeszcze czas, aby przebadać łożysko
strumienia nad urwiskiem i poszukać gładkich otoczaków, które tak bardzo cenił jako amunicję do procy. No a teraz –
żadnych kamieni. Minie co najmniej tydzień, zanim będzie mógł tutaj powrócić, i to pod warunkiem, że Megar nie wyśle
innego chłopaka, co obecnie, kiedy wracał z pustymi rękami, było bardzo prawdopodobne.
Pug zauważył wreszcie, że na deszczu siedzi się kiepsko. Zdecydował, że czas ruszać dalej. Wstał i sprawdził
kostkę. Zaprotestowała na takie traktowanie, ale stwierdził, że da radę jakoś iść. Pokuśtykał po trawie do miejsca, gdzie
zostawił swoje rzeczy. Podniósł plecak, kij i procę. Zaklął szpetnie – jak żołnierze, których słyszał na zamku – kiedy
spostrzegł, że plecak jest rozdarty, a chleb i ser zniknęły. Szopy albo jaszczurki z wydm, pomyślał. Odrzucił na bok
bezużyteczny teraz worek i zadumał się nad swoim losem.
Wziął głęboki oddech, wsparł się na kiju i ruszył przez niskie, łagodnie falujące pagórki, oddzielające urwisko od
drogi. Tu i ówdzie widać było luźno rozrzucone w krajobrazie kępy niskich drzewek. Pug żałował, że nie ma w pobliżu
innego, bardziej solidnego schronienia, bo nad samym urwiskiem nie było w ogóle żadnego. Wlokąc się z trudem do miasta
i tak nie przemoknie bardziej, niż gdyby poszukał osłony pod drzewem.
Wiatr wzmagał się. Poczuł na mokrych plecach pierwsze zimne ukąszenia podmuchów. Wzdrygnął się i na tyle, na
ile mógł, przyspieszył kroku. Niskie drzewka zaczęły się przyginać do ziemi pod naporem wiatru. Miał wrażenie, jakby
popychała go jakaś ogromna łapa. Dotarł do drogi i skierował się na pomoc. Z daleka, od wschodu, z wielkiej puszczy
dochodziły niesamowite odgłosy. Wichura wyła w gałęziach sędziwych dębów, potęgując dodatkowo i tak złowróżbny
3 / 147
RAYMOND E. FEIST - ADEPT MAGII
wygląd ostępów leśnych. Mroczne polany, ukryte w głębi lasów, nie były pewnie bardziej niebezpieczne niż Droga
Królewska, ale zapamiętane z dzieciństwa opowieści o ludziach wyjętych spod prawa i innych złoczyńcach o rodowodzie
zupełnie innym niż ludzki sprawiły, że włosy zjeżyły mu się na głowie.
Przeszedł na drugą stronę drogi i szedł dalej dnem ciągnącego się wzdłuż niej rowu, co dawało jaką taką osłonę.
Wichura wzmagała się ciągle, bijąc w oczy kroplami ulewy. Po mokrych od deszczu policzkach spływały łzy. Gwałtowny i
nagły podmuch omal go nie przewrócił. Musiał uważać na każdy krok, aby w niespodziewanie głębokich kałużach na dnie
wypełniającego się wodą rowu nie stracić równowagi.
W stale narastającym huraganie i ulewie brnął prawie przez godzinę. Droga skręciła na pomocny zachód i wyjący
wicher dął mu prosto w twarz. Pug pochylił się w kierunku wiatru. Poły koszuli trzepotały dziko za plecami. Przełknął z
trudem ślinę, aby powstrzymać narastającą panikę. Wiedział, że jest w niebezpieczeństwie. Furia huraganu już dawno
przewyższyła swą siłą zwykłe o tej porze roku wichury. Ogromne, poszarpane błyskawice rozświetlały mroczny krajobraz,
wydobywając z mroku na ułamek sekundy olśniewające jasnością na tle nieprzeniknionej czerni zarysy drzew i drogi.
Oślepiające, pozostające przez chwilę pod powiekami obrazy, w których czerń i biel zamieniały się miejscami, ogłupiały
do reszty i tak oszołomione zmysły. Ogłuszające grzmoty piorunów nad głową odczuwał fizycznie, jak rzeczywiste
uderzenia. Obawiał się teraz burzy o wiele bardziej niż wyimaginowanych zbójców czy złośliwych chochlików leśnych.
Zdecydował się iść między drzewami wzdłuż drogi, gdzie dęby powinny trochę osłabiać impet wichury.
Wchodził między drzewa, kiedy dobiegł go ogłuszający trzask. Stanął jak wryty. W ciemnościach burzy ledwo
mógł odróżnić kształt czarnego dzika, który z impetem wypadł z chaszczy. Zwierzę wystrzeliło z zarośli, potknęło się, lecz
zdołało poderwać na nogi o parę kroków od niego. Chłopiec widział teraz dzika wyraźnie. Przyglądał mu się uważnie,
kiwając głową z boku na bok. Dwie ogromne, ociekające wodą szable, wydawały się jarzyć w mrocznym świetle.
Ogromne, rozszerzone strachem ślepia. Dzik nerwowo grzebał racicą w ziemi. Delikatnie mówiąc, żyjące w lasach dziki
miały raczej fatalny charakter, lecz przeważnie unikały spotkań z człowiekiem. Ten jednak był przerażony burzą i Pug
zdawał sobie sprawę, że jeżeli zwierzę zaatakuje, może go ciężko poranić, a nawet zabić.
Stojąc nieruchomo jak głaz, Pug szykował się do odparcia ataku kijem, mając w sercu cichą nadzieję, że dzik
mimo wszystko wycofa się do lasu. Zwierzę uniosło łeb do góry i węszyło niesiony wiatrem zapach chłopca. Różowe
ślepia lśniły w ciemności. Ciało dygotało w rozterce. Nagle usłyszał coś za sobą w lesie, odwrócił na moment łeb w tamtą
stronę, a potem, bez ostrzeżenia, ruszył do ataku.
Pug zamachnął się i rąbnął w łeb, odwracając go na bok. Zwierzę wpadło w poślizg w błotnistym gruncie i
uderzyło całym ciężarem w nogi chłopca, przewracając go na ziemię. Leżąc na ziemi, patrzył, jak dzik zawraca
błyskawicznie, szykując się do kolejnego ataku. Chłopiec nie zdążył wstać, dzik był tuż, tuż. Zasłonił się kijem w daremnej
próbie odepchnięcia go od siebie. Zwierzę zrobiło unik. Pug próbował przewrócić się na bok, kiedy ogromny ciężar
wgniótł go w ziemię. Zakrył twarz dłońmi, przyciskając ramiona do piersi, i czekał, kiedy szable rozprują mu brzuch.
Po kilku chwilach dotarło do niego, że dzik jest zupełnie nieruchomy. Odsłonił twarz. Zwierzę leżało w poprzek
jego nóg. Z boku sterczała długa, zakończona czarnymi piórami strzała. Pug spojrzał w stronę lasu. Na jego skraju stał
mężczyzna odziany w długą, skórzaną opończę z osłaniającym twarz kapturem. Szybkimi ruchami owijał w natłuszczony
brezent długi łuk bojowy. Kiedy cenna broń była już zabezpieczona przed wilgocią, podszedł bliżej. Stanął nad chłopcem i
nieżywą bestią.
Przyklęknął i przekrzykując wycie wiatru, zapytał:
– Nic ci się nie stało, chłopcze? – Bez wysiłku dźwignął martwego dzika z nóg Puga. – Kości całe?
– Chyba tak! – odkrzyknął Pug, badając swoje ciało. Otarty prawy bok szczypał niemiłosiernie. Nogi też miał
poobcierane. Wszystko to w połączeniu ze zwichniętą kostką sprawiało, że czuł się całkowicie zmaltretowany. Całe
szczęście, że nie było trwałych uszkodzeń czy złamań.
Ogromne, muskularne łapska uniosły go do góry i postawiły na nogi.
– Trzymaj – zakomenderował nieznajomy, wręczając mu kij i łuk. Pug wziął swoje rzeczy. Mężczyzna długim,
myśliwskim nożem szybko wypatroszył dzika. Skończył i zwrócił się do Puga.
– Chodź ze mną, chłopcze. Najlepiej będzie, jak zatrzymasz się u nas, u mojego pana i u mnie. To niedaleko, ale
lepiej pośpieszmy się. Burza, zanim się skończy, przybiera zwykle na sile. Możesz iść?
Pug zrobił jeden niepewny krok i przytaknął ruchem głowy. Bez słowa mężczyzna zarzucił dzika na ramię i zabrał
swój łuk.
– Idziemy – powiedział, kierując się w stronę lasu. Ruszył szybkim krokiem. Pug robił, co mógł, aby za nim
nadążyć.
Drzewa kniei tylko w niewielkim stopniu zmniejszyły furię huraganu, więc nie mogli rozmawiać. Błyskawica
rozświetliła na moment las i chłopiec na ułamek sekundy zobaczył twarz mężczyzny. Usiłował sobie przypomnieć, czy już
go kiedyś widział. Z wyglądu przypominał myśliwych i strażników leśnych, zamieszkujących puszczę Crydee. Wysoki,
barczysty, mocno zbudowany. Miał ciemne włosy, brodę i ogorzały wygląd człowieka, który większość czasu spędza pod
gołym niebem.
Przez moment Pugiem zawładnęła fantastyczna myśl, czy obcy nie jest aby członkiem jakieś bandy wyjętej spod
prawa, ukrywającej się w sercu kniei. Odepchnął tę myśl, bo przecież żaden zbój nie zaprzątałby sobie głowy jakimś
chłopakiem ze służby zamkowej, bez grosza przy duszy.
Przypomniał sobie, że nieznajomy mówił coś o swoim panu. Być może, był wolnym chłopem zamieszkującym w
majątku właściciela i pełniącym u niego służbę, ale nie poddanym. Ludzie ci urodzili się jako wolni i w zamian za prawo
użytkowania ziemi oddawali panu część zbiorów rolnych lub zwierząt domowych. Tak, to musi być wolny człowiek,
pomyślał. Przecież żaden pan nie pozwoliłby na to, aby poddany kmieć obnosił się z łukiem bojowym – były one bowiem
stanowczo zbyt cenne i... niebezpieczne. Pug nadal nie mógł sobie przypomnieć, aby ktoś dzierżawił ziemię w lasach.
Chociaż pytanie pozostało bez odpowiedzi, jednak nadmiar wydarzeń, które go spotkały tego dnia, szybko przepędził
dalszą ciekawość.
Po pewnym czasie, który dla Puga był wiecznością, nieznajomy zagłębił się w gęstą grupę drzew. Niewiele
brakowało, a chłopiec zgubiłby go w panujących ciemnościach. Słońce zaszło jakiś czas temu, zabierając ze sobą i tę
odrobinę światła, którą przepuszczały czarne chmury nawałnicy. Podążał za mężczyzną, kierując się raczej odgłosem
kroków i intuicją niż wzrokiem. Domyślał się, że znajdowali się na ścieżce wiodącej między drzewami, ponieważ stopy nie
napotykały oporu podszycia czy leżących na ziemi gałęzi. Jeżeli ktoś nie znał tej dróżki, to odnalezienie jej w miejscu, w
4 / 147
RAYMOND E. FEIST - ADEPT MAGII
którym byli przed chwilą, byłoby bardzo trudne w pełnym świetle dnia, a już zupełnie niemożliwe w nocy. Po chwili
znaleźli się na polanie, pośrodku której przycupnął mały, zbudowany z kamienia domek. Z jedynego okna sączyło się
światło, a z komina unosił się dym. Przeszli przez otwartą przestrzeń. Pug nie mógł się nadziwić, że akurat w tym jednym
miejscu w puszczy huragan był jakby przytłumiony.
Po dotarciu do drzwi mężczyzna odsunął się na bok, robiąc mu przejście.
– Wejdź do środka, chłopcze. Ja jeszcze muszę sprawić dzika.
Pug pokiwał tępo głową, pchnął drewniane drzwi i wszedł do środka.
– Zamykaj te drzwi, chłopcze! Zawieje mnie jeszcze, a potem już tylko krok do śmierci.
Pug odwrócił się i pośpiesznie wykonał polecenie, trzasnąwszy drzwiami mocniej, niż zamierzał.
Odwrócił się ponownie i przyjrzał scenie, którą miał przed oczami. Wnętrze chatki składało się z pojedynczej,
niewielkiej izby. Całą jedną ścianę zajmował kominek z potężnym paleniskiem. Płonął na nim jasny, wesoły ogień,
promieniując ciepłym światłem. Obok kominka stał stół, a przy nim, na ławie, siedziała przysadzista postać, ubrana w
obszerne, żółte szaty. Grzywa siwych włosów i gęsta broda prawie całkowicie zakrywały twarz mężczyzny. Widać było
jedynie parę żywych, niebieskich oczu, błyszczących w świetle płonącego ognia. Ze zmierzwionej brody sterczała fajka, z
której dobywały się imponujące kłęby bladego dymu.
Pug poznał mężczyznę.
– Mistrz Kulgan... – bąknął. Był to bowiem mag i doradca Księcia, znana pośród zamkowej służby postać.
Kulgan skierował wzrok na chłopca, a potem głębokim, dudniącym głosem zapytał:
– Więc mnie znasz, co?
– Tak, panie... z zamku.
– Jak masz na imię, chłopcze z zamku?
– Pug, mistrzu Kulganie.
– Aa... przypominam sobie. – Mag bezwiednie machnął ręką. – Nie mów do mnie Mistrzu, Pug. Chociaż
bezsprzecznie mam prawo, aby zwracano się do mnie w ten sposób jako do mistrza mej sztuki – powiedział, a w kącikach
oczu pojawiły się wesołe zmarszczki.
– Prawdą bowiem jest, żem urodzony wyżej niż ty, ale nie tak bardzo. Chodź, tam koło ognia wisi koc. Jesteś
przemoczony do suchej nitki. Powieś swoje ubranie, aby wyschło, a potem usiądź tam. – Gestem ręki wskazał na ławę po
przeciwnej stronie stołu.
Pug zrobił, jak mu przykazano, ani na moment jednak nie spuszczając wzroku z maga. Chociaż Kulgan należał do
dworu Księcia, był jednak magiem, obiektem podejrzeń, kimś, kto u pospólstwa nie cieszył się zbyt wysokim poważaniem.
Jeżeli w zagrodzie chłopskiej przyszedł na świat cielak-potwór albo jakaś zaraza zniszczyła plony, wieśniacy byli skłonni
przypisywać to działaniom jakiegoś maga czającego się gdzieś w mrocznym kącie. Jest więcej niż pewne, że w czasach nie
tak znowu odległych, obrzuciliby Kulgana kamieniami i wygnali z Crydee. Ludek miejski tolerował go ze względu na
stanowisko, które piastował na dworze Księcia, ale stare obawy umierały bardzo powoli.
Pug rozwiesił ubranie i usiadł. Podskoczył przestraszony, kiedy spostrzegł nagle parę czerwonych oczu,
obserwujących go pilnie tuż znad stołu. Pokryta łuskami głowa uniosła się ponad blat i z uwagą przyglądała się chłopcu.
Kulgan zaśmiał się z niewyraźnej miny chłopca.
– Spokojnie, mój mały, spokojnie. Fantus cię nie pożre. – Położył dłoń na głowie siedzącego obok niego na ławce
stwora i pogłaskał za wystającymi łukami brwiowymi. Bestia przymknęła oczy i zaczęła wydawać ciche, jękliwe, podobne
do kocich dźwięki.
Pug zaniknął otwarte ze zdumienia usta.
– Czy to prawdziwy smok, panie?
Mag roześmiał się dobrodusznie na cały głos.
– Czasem wydaje mi się, że tak, mój chłopcze. Fantus jest przedstawicielem smoków ognistych, kuzynem smoka
właściwego, chociaż nie tak imponującej postury... – W tym momencie stwór otworzył jedno oko i wbił wzrok w maga. –
ale dorównuje mu duchem i odwagą – dodał pośpiesznie Kulgan i smok znowu zamknął oko. Kulgan ciągnął dalej
konspiracyjnym szeptem:
– Jest bardzo mądry, więc musisz uważać, co do niego mówisz. To stworzenie o wielkiej delikatności i
wrażliwości uczuć.
Pug potwierdził kiwnięciem głowy.
– Czy potrafi zionąć ogniem? – spytał. Patrzył na stwora szeroko otwartymi z ciekawości oczami. Dla każdego
trzynastoletniego chłopaka nawet kuzyn smoka właściwego był godzien wielkiego podziwu.
– Kiedy jest w odpowiednim nastroju, może buchnąć ogniem dwa, trzy razy, ale zdarza się to rzadko. Chyba
dlatego, że go tak dobrze karmię. Od lat nie musiał polować, więc zapomniał trochę o smoczych zwyczajach. Jeśli mam
być szczery, to strasznie go rozpuszczam.
Informacja ta rozproszyła trochę obawy Puga. Mag, dbający o stwora, nawet tak przedziwnego, wydał się chłopcu
bardziej ludzki i nie tak tajemniczy. Przyjrzał się uważnie Fantusowi. Patrzył z podziwem, jak płonący ogień rzuca złociste
błyski na szmaragdowe niski okrywające ciało. Był wielkości niedużego psa, miał długą szyję, wygiętą w kształcie litery
„s”, którą wieńczyła głowa podobna do głowy aligatora. Na grzbiecie spoczywały złożone skrzydła. Dwoma
wyciągniętymi przed siebie łapami bił bez celu powietrze, kiedy Kulgan cały czas drapał go za brwiami. Długi ogon
poruszał się rytmicznie, raz w lewo, raz w prawo, parę centymetrów nad podłogą.
Drzwi otworzyły się i do środka wszedł wysoki łucznik. Trzymał przed sobą sprawionego i nadzianego na żelazny
szpikulec dzika. Podszedł bez słowa do kominka i zawiesił go nad ogniem. Fantus uniósł głowę i wykorzystując długą
szyję, spojrzał ponad stołem. Błyskawicznie wysunął rozdwojony na końcu język, zeskoczył z ławy i pomaszerował z
godnością w stronę paleniska. Wybrał sobie ciepłe miejsce przed ogniem, zwinął się w kłębek i zapadł w drzemkę, aby
skrócić czas oczekiwania na kolację.
Chłop zdjął kapotę i powiesił na kołku przy drzwiach.
– Widzi mi się, że przed świtem burza przejdzie. Powrócił do ognia. Z wina i ziół przyrządził sos do polania
pieczeni. Puga zaskoczył widok długiej szramy przecinającej lewy policzek. W świetle rzucanym przez płomienie blizna
wyglądała na krwawą i przerażającą.
Kulgan machnął fajką w stronę mężczyzny.
5 / 147
[ Pobierz całość w formacie PDF ]