[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Feist Raymond - SKRYTOBÓJCY W KRONDORZE
Feist Raymond
SKRYTOBÓJCY W KRONDORZE
Tłumaczył Andrzej Sawicki
Zysk i S-ka Wydawnictwo
Prolog WYJAZDY
Wzdłuż grzbietu rzędami maszerowali żołnierze.
Tabor podzielono na dwie grupy, z których pierwszą odprawiano teraz z rannymi i zabitymi. Tych ostatnich miano
uroczyście spalić w Krondorze. Wzdłuż szlaku niosły się chmury kurzu wzniecanego kołami wozów i podeszwami butów
maszerujących do domu; delikatny pył mieszał się z gryzącym dymem gaszonych właśnie obozowych ognisk. Przez tę
mgiełkę przedzierały się z trudem pomarańczowe i złote promienie wschodzącego słońca, które niczym świetliste
włócznie przeszywały niebo szarego skądinąd poranka. Z oddali niosły się trele ptaków, ignorujących pobitewny zgiełk.
Arutha, Książę Krondoru i władca Zachodnich Dziedzin Królestwa Wysp, siedział na koniu i podziwiając piękno
poranka oraz śpiewu ptaków, patrzył, jak jego ludzie ruszają w drogę do domu. Walka, choć krwawa, była na szczęście
krótka, ale mimo że straty były mniejsze od przewidywanych, wciąż nie mógł się pogodzić z myślą o śmierci choćby
jednego żołnierza oddanego pod jego komendę. Tymczasem pozwalał, żeby piękno roztaczającego się przed nim widoku
na kilka chwil złagodziło jego żal i gniew.
Wciąż przypominał wyglądem młodzieńca, który przed dziesięciu laty zasiadł na krondorskim tronie, choć
zmarszczki w kącikach oczu i nitki siwizny, znaczącego ciemne jeszcze włosy wskazywały, że brzemię władzy nie było
dlań lekkie. Dla tych, którzy dobrze go znali, pozostał wciąż tym samym człowiekiem — sprawnym administratorem,
genialnym wodzem i oddanym sprawie człowiekiem, który bez wahań byłby poświęcił własne życie, aby uratować
najmniej ważnego ze swoich żołnierzy.
Powiódł wzrokiem od wozu do wozu, jakby pragnął zobaczyć każdego z leżących na nich ludzi i wyrazić im swą
wdzięczność za dobre wykonanie zadania. Najbliżsi mu ludzie wiedzieli, jak wielką w duchu płacił cenę za każdą ranę
zadaną człowiekowi, służącemu Krondorowi i Królestwu.
Teraz jednak odsunął od siebie smutki i zaczął się zastanawiać nad konsekwencjami zwycięstwa. Nieprzyjaciel od
dwóch dni był w odwrocie, choć był to niewielki oddział mrocznych elfów. Znacznie większe zgrupowanie zatrzymali
dwaj giermkowie Aruthy, James i Locklear, którym udało się zniszczyć machinę portalu, co uniemożliwiło wrogom
wtargnięcie do Mglistej Kniei Dimwood. Sukces ten przypłacił życiem mag, zwany Patrusem, ale jego poświęcenie
wznieciło zamęt wśród najeźdźców, którzy wszczęli wewnętrzne walki. Niedoszły zdobywca Delekhan podczas walk o
pozyskanie Kamienia Życia zginął wraz z Gorathem, wodzem moredhelów, który okazał się mężem godnym i
szlachetnym, jakiego Arutha nie spodziewałby się znaleźć wśród mrocznych elfów. Krondorski Książę przeklął ten
starożytny i tajemniczy artefakt, spoczywający pod opustoszałym Sethanonem i pomyślał, że dałby wiele za to, iżby
otaczająca Kamień tajemnica albo związane z nim niebezpieczeństwo, rozwiały się za jego życia.
Syn Delekhana, Moraeulf, zginął od pchnięcia sztyletem z ręki Naraba, niegdysiejszego sojusznika Delekhana. Wedle
porozumienia, jakie zawarto z Narabem, wycofujący się moredhelowie nie mieli być nękani przez wojska Królestwa,
dopóki podążali prosto na północ. Wydano też rozkazy, zapewniające moredhelom bezpieczny powrót do domu — o ile
nigdzie nie będą się zatrzymywali na dłużej.
Zgromadzone w Dimwood siły Królestwa rozsyłano teraz do rozmaitych garnizonów — większość wracała na
zachód, a niektóre na północ, do pogranicznych baronii. Jednostki miały ruszyć nieco później tego samego ranka. Do
niedawna jeszcze skrycie stacjonujący na północ od Sethanonu garnizon zostanie przeniesiony w inne miejsce, gdzie
podeśle mu się uzupełnienie zaopatrzenia.
Poranne mgły zaczęły się rozpraszać, zostawiając tylko dymy i kurz, a na twarz Aruthy padły promienie słońca.
Dzień był już ciepły i wspomnienia chłodów minionej zimy szybko się zacierały w pamięci. Arutha trzymał emocje na
wodzy i zajął się rozważaniem ostatniego zamachu na spokój swego Królestwa.
Po zakończeniu Wojny o Przetokę obdarzył tsurańskich magów swoim zaufaniem. Przez blisko dziesięć lat
podróżowali wedle swej woli pomiędzy światami, korzystając ze stworzonych za pomocą magii przetok. Teraz czuł się
zdradzony, ponieważ jego zaufanie zostało głęboko zranione. Rozumiał doskonale racjonalne powody, jakimi się
kierował Makala, jeden z tsurańskich Wielkich, podczas próby zawładnięcia ukrytym pod Sethanonem Kamieniem
Życia — u ich podstaw legła wiara, że Królestwo posiada potężną niszczycielską broń, źródło mocy dające przewagę
wojenną temu, kto nim włada. Gdyby znalazł się na miejscu Makali i żywił te same podejrzenia, być może podjąłby
podobne działania. Ale nawet w tym wypadku nie mógł dłużej pozwolić na to, by Tsurani swobodnie wędrowali po
Królestwie, co oznaczało koniec dziesięciu lat swobodnej wymiany handlowej pomiędzy światami. Na razie nie miał
zamiaru zastanawiać się nad tym, jak wprowadzić w życie konieczne zmiany, wiedział jednak, że w bliskiej przyszłości
będzie musiał usiąść z najbliższymi doradcami i obmyślić plan, który zabezpieczy przyszłość Królestwa. Wiedział też, że
konieczne zmiany wzbudzą niemal powszechne niezadowolenie.
Zerknąwszy w prawo, zobaczył dwóch ogromnie znużonych, młodych ludzi, siedzących na koniach. I pozwolił
sobie na jeden z rzadkich uśmiechów, ograniczających się zresztą jedynie do uniesienia kącików warg, co jednak
złagodziło jego skądinąd poważny wyraz wciąż jeszcze młodo wyglądającej twarzy.
— Panowie zmęczeni? — spytał z przekąsem.
James, starszy giermek książęcy, odpowiedział mu spojrzeniem oczu otoczonych sinymi obwódkami znużenia. Obaj z
giermkiem Locklearem mieli za sobą kilkudniową morderczą jazdę, podczas której w siodłach podtrzymywały ich tylko
magiczne zioła. Teraz ogarnęła ich potężna fala zmęczenia i bólu mięśni, będąca wynikiem zbyt długiego korzystania z
eliksiru. Całą noc przespali kamieniem na poduszkach w namiocie Aruthy, obudzili się jednak zmęczeni i osłabieni do cna.
James, który nigdy nie tracił rezonu, wezwał na pomoc swą zuchwałość.
— Nie, sir, my zawsze tak wyglądamy, gdy się budzimy.
— Zwykle nas nie wzywacie, dopóki nie wypijemy pierwszej kawy, która stawia nas na nogi.
— Widzę, giermku, żeś nie stracił nic ze swego łajdackiego uroku. — Arutha parsknął śmiechem.
1
Feist Raymond - SKRYTOBÓJCY W KRONDORZE
Do miejsca, w którym siedzieli na koniach książę i jego giermkowie, podszedł niewysoki człowiek o ciemnej
brodzie i włosach.
—Dzień dobry Waszej Wysokości — odezwał się Pug z ukłonem.
Arutha odpowiedział równie uprzejmym skinieniem głowy.
—Mistrzu Pug, czy wrócisz z nami do Krondoru?
Na twarzy Puga pojawiło się zakłopotanie.
—Nie od razu, Wasza Wysokość. Są pewne sprawy w Stardock, które powinienem zbadać. Udział tsurańskich
Wielkich w ostatnim ataku na Sethanon sprawił mi wiele trosk. Muszę się upewnić, że tamci byli jedynymi zamieszanymi
w to magami i że pozostający w Akademii są wolni od podejrzeń.
Arutha znów powiódł wzrokiem za oddalającymi się wozami.
—Mistrzu Pug, musimy omówić rolę, jaką odegrali Tsurani w twojej Akademii, ale nie będziemy o tym
rozprawiali ani teraz, ani tutaj.
Pug kiwnął głową ze zrozumieniem. Choć wszyscy znajdujący się w zasięgu słuchu byli świadomi tajemnicy
Kamienia, który spoczywał pod Sethanonem, mądrze było omówić wszystko na osobności. Pug wiedział też, że
Arutha rozmyślał o zdradzie Makali, która doprowadziła do minionej bitwy pomiędzy wojskami księcia a nacierającymi
od północy siłami moredhelów. Spodziewał się też, że krondorski Książę będzie obstawał przy ściślejszej kontroli tych,
którzy mogli przechodzić przez przetokę — magiczne wrota — pomiędzy Midkemią i ojczystym światem Tsurani,
Kelewanem.
— Owszem, Wasza Wysokość. Ale pierwej powinienem zadbać o bezpieczeństwo Katali i Gaminy.
— Rozumiem twoje troski — stwierdził Książę. Córka Puga została uprowadzona i magicznie przeniesiona w
odległy świat, by odciągnąć maga od Midkemii, gdy tsurański Wielki usiłował zawładnąć Kamieniem Życia.
— Chcę się upewnić, że nikt już nigdy nie spróbuje wywrzeć na mnie nacisku przez członka mojej rodziny. — Spojrzał
na Księcia ze świadomością, iż tamten wie, o czym mowa. — W przypadku Williama nic nie mogę zdziałać, ale muszę
zapewnić bezpieczeństwo Katali i Gaminie w Stardock.
— William jest żołnierzem i podejmowanie ryzyka należy do jego rzemiosła. — Arutha uśmiechnął się do Puga. —
Ale otoczony sześcioma kompaniami Królewskiej Krondorskiej Gwardii jest tak bezpieczny, jak tylko żołnierz może
być w tych czasach. Każdy, kto zechce wywierać na ciebie nacisk przez Williama, szybko się przekona, że niełatwo doń
dotrzeć.
Wyraz twarzy Puga wskazywał, że maga wcale to nie cieszy.
—Mógł się stać kimś znacznie większym. — Spojrzenie, jakie rzucił Arucie wyraźnie mówiło, iż w duchu
oskarża Księcia o taki stan rzeczy. — Wciąż jeszcze może to uczynić. Nie jest jeszcze za późno, by wrócił ze mną do
Stardock.
Arutha nie stracił rezonu pod gniewnym spojrzeniem maga. Doskonale rozumiał rozgoryczenie Puga i jego
ojcowską chęć ujrzenia syna przy rodzinie. Ale gdy przemówił, w jego tonie zabrzmiała wyraźna niechęć do stawania
pomiędzy ojcem a synem i popierania Puga.
—Wiem, że obaj macie różne zdanie na temat jego wyboru i przyszłości, ale zostawiam to wam i proszę, byście
mnie nie wciągali w swoje spory. Jak ci już powiedziałem, Mistrzu, kiedy poprzednio sprzeciwiałeś się wstąpieniu
Williama do królewskiej służby, jest kuzynem Króla przez adopcję i wolnym, dorosłym człowiekiem, nie miałem więc
żadnego powodu, by mu odmawiać. — Zanim Pug zdołał wygłosić kolejny sprzeciw, Książę podniósł dłoń. — Nie
mogłem tego uczynić nawet ze względu na ciebie. — W jego głosie pojawiły się łagodniejsze nutki. — Zresztą, on sobie
radzi znacznie lepiej niż przeciętny żołnierz. Zgodnie z tym, co mówi mój Miecznik, ma wyjątkową smykałkę do żołnierki.
— I nagle Arutha zmienił temat. — Czy Owyn wrócił do domu?— Owyn Belafote, najmłodszy syn Barona Timmons,
okazał się cennym sprzymierzeńcem Jamesa i Locklear podczas ich ostatnich walk i wysiłków.
—O świcie. Powiedział, że musi naprawić stosunki ze swoim ojcem.
Arutha, nie spuszczając wzroku z Puga, skinął dłonią na Lockleara.
— Mam coś dla ciebie, Mistrzu. — Gdy Locklear się nie ruszył, Książę spojrzał nań surowym wzrokiem. —
Mości giermku. .. dokument proszę! — Locklearowi niewiele brakło, by zasnął w s i o d l e , a l e g ł o s K s ięc i a
błyskawicznie wyrwał go ze słodkiej bezczynności. Pchnąwszy konia w stronę maga, podał mu jakiś pergamin. —
Swoim podpisem i pieczęcią poświadczam, że otrzymujesz ostateczną władzę we wszystkich dotyczących magii
sprawach w całych Dziedzinach Zachodnich — oznajmił Arutha, uśmiechając się lekko. — Nie sądzę, bym miał
jakiekol wiek trudności ze skłonieniem Króla, aby rozciągnął ten przywilej na całe Królestwo. Od lat dawaliśmy ci
posłuch, Mistrzu Pug, ale ten dokument daje ci władzę w wypadku, gdybyś musiał załatwiać jakiekolwiek sprawy z
innym szlachcicem lub królewskim oficerem beze mnie, za plecami. Mianujemy cię oficjalnie nadwornym magiem
Krondoru.
— Dziękuję ci, Wasza Wysokość — odparł Pug. Patrzącym nań wydawało się przez chwilę, że mag chce coś
powiedzieć, ale zaraz się rozmyślił.
Arutha przechylił swą jastrzębią głowę.
—Masz pewne zastrzeżenia, prawda?
— Cóż... szczerze powiem, że powinienem zostać z rodziną w Stardock. Jest tam sporo do zrobienia, co mi nie
pozwoli na skuteczną służbę Koronie, Arutho.
— Rozumiem. — Westchnął Arutha. — Ale jeżeli nie zechcesz zamieszkać w pałacu, nadal zostanę bez nadwornego
maga.
— Mogę ci podesłać Kulgana, by wtykał ci szpilki, Książę — odparł Pug z uśmiechem.
— Nie, mój były nauczyciel miewa skłonności do zapominania o mojej pozycji i potrafi mnie ofuknąć wobec całego
dworu. Ma to fatalny wpływ na morale.
— Czyje? — szepnął Jimmy jakby sam do siebie.
— Moje, oczywiście — odpowiedział Arutha, nie spojrzawszy w jego stronę. Potem zwrócił się do Puga. — A
mówiąc
poważnie, zdrada Makali pokazała mi całą mądrość mojego ojca, który zaangażował maga, by mu doradzał w sprawach
dotyczących magii. Kulgan jednak zasłużył sobie na odpoczynek. Jeżeli więc nie ty, Mistrzu, ani młody Owyn, to kto?
Pug milczał chwilę, rozważając postawioną przed nim kwestię.
2
Feist Raymond - SKRYTOBÓJCY W KRONDORZE
— Mam jednego ucznia—powiedział wreszcie — który mógłby w przyszłości zostać twoim doradcą. Jest tylko jeden
problem.
— Jaki? — spytał Arutha.
— Ona pochodzi z Kesh.
—To dwa problemy — stwierdził Arutha.
Pug lekko się uśmiechnął.
— Znając twoją siostrę i żonę, Książę, nie pomyślałbym, że myśl o kobiecej radzie jest aż tak bardzo obca Waszej
Wysokości.
— Nie jest. — Arutha kiwnął głową. — Ale wielu na moim dworze nie będzie się chciało z tym... pogodzić.
— Arutho... — odparł Pug. — W przeszłości nie zauważyłem, byś osobliwie się przejmował opiniami innych,
gdy raz podjąłeś decyzję.
— Mistrzu Pug — odparł Książę. — Czasy się zmieniają. A ludzie się starzeją.
Milczał przez chwilę, obserwując kolejny oddział zwijający obóz i zbierający się do drogi. Potem odwrócił się do
maga, pytająco unosząc jedną brew.
— Ale... Keshanka?
— Nikt jej przynajmniej nie zarzuci, że bierze stronę jednej z dworskich koterii — odpowiedział Pug.
— Mam nadzieję, że żartujesz? —Arutha parsknął śmiechem.
— Nie, nie żartuję. Jest niezwykle utalentowana, jak na swój wiek, oprócz tego zaś to osoba kulturalna i
wykształcona, czyta i pisze w kilku językach oraz znakomicie się orientuje w sprawach magii, czego akurat się
wymaga od książęcego doradcy. Co zaś ważniejsze, wśród moich uczniów jest jedyną osobą, która rozumie
konsekwencje wpływu magii na politykę i przeszła zaprawę na keshańskim dworze. Pochodzi z Jal-Pur, więc wie też,
jak stoją sprawy na wschodzie.
Arutha rozważał to wszystko przez chwilę.
— Przybądź do Krondoru, Mistrzu, kiedy będziesz mógł i powiedz mi coś więcej. — Zawyrokował wreszcie. — Nie
mówię, że nie zamierzam w ogóle dać się przekonać, ale musisz jeszcze nad tym popracować. —Arutha uśmiechnął się
tym swoim pół uśmiechem i zawrócił konia. — Tak czy owak, myślę, że warto ponieść związane z jej nominacją ryzyko
po to, by zobaczyć miny szlachty na dworze, kiedy się na nim zjawi kobieta z Kesh.
— Będę ją wspierał, na co masz, Książę, moje słowo — stwierdził Pug.
Arutha obejrzał się jeszcze przez ramię.
— Bardzo ci na tym zależy, prawda?
— Bardzo. Jazhara to osoba, której w razie konieczności powierzyłbym życie mojej rodziny. Jest tylko o
kilka lat starsza od Williama i przebywa z nami w Stardock od prawie siedmiu lat, więc wiem wszystko o niemal
trzeciej części jej życia. Można jej zaufać.
— Mocno powiedziane — stwierdził Arutha. — I bardzo dobrze. Tak więc, kiedy będziesz mógł, przybądź do
Krondoru i dokładnie to omówimy. — Skinąwszy Pugowi dłonią, odwrócił się do Jamesa i Lockleara. — Panowie,
czeka nas długa jazda.
Locklear z najwyższym trudem ukrył ból, jaki mu sprawiła myśl o kolejnych dniach w siodle, choć wojska nie
miały się aż tak spieszyć, jak dwaj giermkowie przed kilkoma dniami.
—Wasza Wysokość, za pozwoleniem, jedna chwilka. Chciałbym porozmawiać z Diukiem Pugiem — odezwał się nagle
James.
Arutha wyraził zgodę machnięciem dłoni i obaj z Locklearem ruszyli przed siebie.
Gdy Książę oddalił się poza zasięg słuchu, Pug zwrócił się do młodzieńca z zapytaniem.
— Jimmy, o co chodzi?
— Kiedy mu powiesz?
— Co? — spytał Pug.
Mimo obezwładniającego niemal zmęczenia Jimmy zdołał się przekornie uśmiechnąć po swojemu.
— To, że dziewczyna, którą mu polecasz, jest wnuczką jednego z braci Lorda Hazara-Khana z Jal-Pur.
— Myślałem, żeby z tym zaczekać do bardziej odpowiedniego momentu. — Pug stłumił śmiech. Potem na jego
twarzy
pojawiła się ciekawość. — A ty skąd o tym wiesz?
— Mam swoje źródła informacji. Arutha podejrzewa, że Lord Hazara-Khan jest związany z keshańskim wywiadem
na zachodzie, co niemal na pewno odpowiada prawdzie, o ile mam dobre informacje. Tak czy owak, Książę się
zastanawia, jak przeciwstawić keshańskiemu wywiadowi swoją własną organizację... ale ustalmy, że ja ci tego nie
powiedziałem.
— Rozumiem. — Skinął głową Pug.
— Ponieważ mam swoje ambicje, uważam za mądrą rzecz pilne śledzenie tych spraw.
— Węszysz, podsłuchujesz i podglądasz?
— Coś w tym rodzaju. — Jimmy wzruszył ramionami.
— — A zresztą... nie masz wśród keshańskich szlachcianek wielu kobiet z Jal-Pur o imieniu Jazhara.
— Jimmy, daleko zajdziesz, o ile wcześniej cię nie powieszą— zachichotał Pug.
Jimmy odpowiedział serdecznym śmiechem, który na chwilę sprawił, że zapomniał o zmęczeniu.
— Nie jesteś pierwszym, który mi to mówi.
— W przyszłości niechybnie jakoś się zgada ojej pochodzeniu i krewnych — stwierdził Pug. — Lepiej się
pospiesz — dodał mag, pozdrawiając oddalających się coraz bardziej Aruthę i Lockleara.
James kiwnął głową i zawrócił konia.
— Masz rację. Do zobaczenia, milordzie.
— Do zobaczenia, mości giermku.
James trącił końskie boki piętami, a zwierzę lekkim truchtem ruszyło za Aruthą i Locklearem. Giermek zrównał się z
tym ostatnim, gdy Arutha odjechał, by omówić z Konetablem Gardanem sprawy związane z powrotem wojsk do stałych
garnizonów.
— Co tam? — spytał Locklear, gdy James podjechał bliżej.
3
Feist Raymond - SKRYTOBÓJCY W KRONDORZE
— Musiałem zadać Diukowi Pugowi pewne pytanie. Locklear ziewnął tak, że niemal wywichnął sobie szczękę.
— Mógłbym spać przez tydzień — stwierdził z uczuciem. Źle się wybrał z tą deklaracją, bo akurat podjechał do
nich
Arutha.
— Kiedy wrócimy do Krondoru, możesz przespać całą noc. Potem oczywiście ruszysz na północ — rzekł sucho,
usłyszawszy Lockleara.
— Sir, na północ?
— Wróciłeś z Tyr-Sog bez pozwolenia, choć przyznaję, że nie bez ważnych powodów. Teraz gdy
niebezpieczeństwo zostało zażegnane, musisz wrócić na dwór Barona Moyiet i dosłużyć do wyznaczonego terminu.
Locklear zamknął oczy, jakby ogarnął go nagłe ból. Po chwili otworzył je.
— Myślałem, że... —jęknął.
— .. .że jakoś się wykręcisz od powrotu na wygnanie — podsunął mu Jimmy cicho.
—Jeżeli dobrze się spiszesz w służbie Moyieta, to może odwołam cię do Krondoru nieco wcześniej — stwierdził Arutha,
litując się nad wyczerpanym do cna młodzikiem. — O ile... — znacząco zawiesił głos — będziesz się trzymał z dala od wszelkich
kłopotów.
Locklear kiwnął głową, nie czyniąc żadnych uwag, więc Arutha trącił końskie boki piętami i ruszył naprzód.
—No, przynajmniej przed wyjazdem wyśpisz się w ciepłym, pałacowym łożu — stwierdził James.
—A co z tobą? — spytał Locklear. — Nie masz w Krondorze spraw, które powinieneś dokończyć?
James zamknął na chwilę oczy, jakby poczuł znużenie na samą myśl o pracy.
—Owszem, jest trochę kłopotów z Gildią Złodziei — odpowiedział po chwili. —Ale nic takiego, co by wymagało
twojej
ręki. Ze wszystkim sprawię się sam. — Locklear prychnął tylko i nie odpowiedział. Był zbyt zmęczony, by wymyślić jakąś
celną ripostę. — Po tej całej awanturze z magami Tsurani i moredhelami moje utarczki z krondorskimi złodziejaszkami
wydadzą mi się nudne — dodał James.
Zerknąwszy spod oka na przyjaciela, Locklear stwierdził, że James już rozmyśla o problemach i kłopotach
sprawianych przez Szyderców — Gildię Złodziei. Kochający awantury szlachcic z mrożącą krew w żyłach pewnością
pojął, że jego przyjaciel umyślnie mówi o tym lekkim tonem, ponieważ w istocie miał na karku wyrok śmierci, wydany nań
za porzucenie Gildii i przejście na służbę książęcą.
Wyczuł też, że chodziło jeszcze o coś innego. W przypadku Jamesa zawsze było jeszcze coś innego.
Rozdział 1 UCIECZKA
W mrocznych korytarzach niosło się echo pościgu.
Ucieczka przed prześladowcami, którzy się uparli, żeby go zabić, już prawie kompletnie wyczerpała Limma. Młody
złodziejaszek modlił się w duchu do Ban-atha, Boga Złodziei, żeby ci, co go tropili, nie mieli takiej wiedzy o systemie
krondorskich kanałów i ścieków, jak on sam. Wiedział, że nie jest tak jak oni szybki, nie zdoła im też stawić czoła w
walce — jego jedyna nadzieja leżała w przechytrzeniu upartych prześladowców.
Wiedział też, że strach i przerażenie są jego wrogami, mogącymi sprowadzić go do poziomu ogłupiałego ze zgrozy
wyrostka, i wykorzystując wszystko, co mogło mu dodać ducha, brodził w mroku, czekając na ludzi, którzy przyjdą, by go
zabić. Zatrzymał się na chwilę na skrzyżowaniu dwóch szerszych kanałów, a potem ruszył w lewo, kierując się raczej dotykiem
niż wzrokiem, ponieważ jedynym źródłem światła była jego mała latarnia z ruchomą zasuwą. Pozwolił sobie tylko na bardzo
niewielkie odsunięcie osłony, bo też niewiele potrzebował światła, by wiedzieć, dokąd ma się kierować. Były też w kanałach
miejsca, gdzie światło sączyło się z góry przez świetliki, kraty lub szczeliny w ulicznym bruku, albo wpadało z bocznych
odgałęzień. Długą drogę musiały przebyć te promyki, które teraz pomagały mu przebrnąć przez śmierdzące, leżące pod miastem
kanały. Były tu też i rejony pogrążone w całkowitym mroku, gdzie był ślepy, jakby urodził się bez oczu.
Dotarł do przewężenia, gdzie średnica rury się zmniejszała, pozwalając jedynie na przepływ nieczystości. Limm
myślał o takich miejscach jako o swego rodzaju „tamach". Musiał tu przykucnąć, żeby nie łupnąć głową o sklepienie i
brodzić boso przez brudną wodę, która zawsze zbierała się w takich miejscach, aż poziom podniósł się na tyle, aby
puścić ścieki zardzewiałą rurą.
Dotarłszy do tego miejsca, Limm rozstawił nogi szeroko iwparłszy stopy wysoko w boki okrągłego kanału,
ruszył kołyszącym się krokiem, wiedział bowiem, że w odległości najwyżej dziesięciu stóp jest paskudny spadek, w
którym ścieki spływają rurą do znacznie szerszego kanału leżącego dwadzieścia stóp niżej. Było tu tak stromo, że
jedynie twarde i grube odciski, jakie miał na podeszwach stóp, uchroniły go przed ześlizgiem. Chłopiec zupełnie zamknął
latarnię, bo wszedł na skrzyżowanie, w którym tunel był dobrze widoczny na długiej przestrzeni; wiedział doskonale, gdzie
się znajduje, natomiast bał się śmiertelnie, że najmniejszy promyk światła może zdradzić prześladowcom jego obecność.
Po omacku okrążył róg i wszedł w boczny korytarz. Ten odcinek miał ze sto stóp długości i najdrobniejsze światło byłoby
doskonale widoczne na całej przestrzeni.
Spiesząc się w tej niezbyt dlań dogodnej pozycji, czuł podmuchy powietrza i drgania głośno chlupoczącej wody w
rurze pod sobą. W tym rejonie było ujście kilku innych wylotów, i miejscowi złodzieje nazywali go Studnią. Dźwięk
rozbryzgiwanej wody krążył echami w małej rurze, utrudniając lokalizację jego źródła, szedł więc powoli. Było to
miejsce, w którym pomyłka o sześć cali mogła go strącić w objęcia śmierci.
Dotarłszy do miejsca odległego o dziesięć stóp, natknął się na kratę, w którą niemal uderzył głową, tak bardzo się skupił na
łowieniu słuchem odgłosów pościgu. Kucnął, by w razie czego zmniejszyć powierzchnię rażenia, na wypadek gdyby odbite światło
wpadło do tunelu.
Po kilku chwilach usłyszał głosy, choć z początku nie mógł rozróżnić ani słowa. A potem odezwał się jeden z
prześladowców.
— ... nie mógł uciec zbyt daleko. To tylko dzieciak.
— Widział nas — powiedział przywódca i chłopiec natychmiast pojął, kim był ten człowiek. Wizerunek jego samego
i kompanów wrył się w pamięć uciekiniera, choć widział ich tylko przez chwilę — zaraz potem odwrócił się i dał nura w
mrok. Nie znał jego imienia, wiedział jednak, z kim zetknął go los; żył wśród jemu podobnych przez całe swoje życie,
ale spotkał tylko kilku równie jak tamten niebezpiecznych.
Nie łudził się co do swoich możliwości i wiedział, że nigdy nie zdoła stawić czoła takim ludziom. Często się
4
Feist Raymond - SKRYTOBÓJCY W KRONDORZE
chełpił, była to jednak fałszywa odwaga stosowana do przekonania silniejszych od niego, iż nie poradzą sobie z nim tak
łatwo, jak mogliby sądzić. Jego zuchwałość i skłonność do podejmowania śmiertelnego ryzyka kilkakrotnie uratowała mu życie,
nie był jednak wcale głupcem. Od pierwszego spojrzenia zrozumiał, że ci ludzie nie dadzą mu nawet szans na spróbowanie
jakiejś sztuczki — zabiją go bez skrupułów, ponieważ był jedynym, który mógł zaświadczyć, że popełnili okropną
zbrodnię.
Rozejrzawszy się dookoła, młodziutki zbieg dostrzegł sączący się z góry strumyczek wody. Ryzykując odkrycie, oświetlił
ostrożnie sklepienie na tyle tylko, by cokolwiek zobaczyć. Szczyt kraty nie sięgał sufitu, a po drugiej stronie ujrzał przejście
ciągnące się w górę.
Bez namysłu wspiął się na kratę i przełożył nad nią ramię, ponieważ doświadczenie mu podpowiedziało, że
istnieje możliwość przeciśnięcia się na drugą stronę. Modląc się w duchu do Ban-atha, by się nie okazało, iż rozrósł się za
bardzo od czasu, kiedy po raz ostatni próbował podobnej sztuczki, przepchnął się w górę i odwrócił. Najpierw przeszła
głowa. Obracając ją lekko, wepchnął twarz pomiędzy górny pręt i kamienne sklepienie. Wiedział z doświadczenia, że uszy
mniej bolą, jeżeli nie odchyli ich w tył. Rosnące poczucie zagrożenia pomogło mu przemóc ból, jaki towarzyszył
przeciskaniu głowy, ponieważ wiedział, że prześladowcy są coraz bliżej. Ale przepychając się przez szczelinę, czuł rosnący
z każdą chwilą ból policzków. Czuł słonawy smak krwi i potu, ale nie ustawał i wwiercał się w otwór coraz głębiej. Z oczu
płynęły mu łzy, ale wpychał uszy coraz dalej —jedno okropnie tarło o kamień, drugie o rdzę kraty. Na ułamek sekundy
ogarnęła go panika i jego wyobraźnię wypełniły obrazy zbliżających się doń nieubłaganie prześladowców, podczas gdy on
tkwi nieruchomo niczym robak w sieci.
I nagle głowa znalazła się po drugiej stronie. Teraz już znacznie łatwiej było przełożyć ramię i bark. Młody
złodziejaszek przepychał się dalej, licząc na to, że nie będzie musiał przemieszczać sobie stawów. Przecisnąwszy drugie
ramię, zrobił wydech i przepchnął pierś. I wtedy pojął, że niestety będzie musiał zostawić latarnię, bo ta nie przejdzie —
tkwiła teraz w dłoni, która zostawała jeszcze za kratą.
Nabrawszy tchu, puścił latarnię i przecisnął się resztą ciała. Znalazł się po drugiej stronie, gdzie przylgnął do
drabiny. Latarnia zagrzechotała o kamienie.
— Tam jest! — rozległ się okrzyk z tyłu i do tunelu wpadła struga światła.
Limm przez chwilę trwał nieruchomo, a potem spojrzał w górę. W słabym świetle dziura nad nim była prawie
niewidoczna. Chłopak uniósł się w górę, wpierając dłonie w ściany tunelu, a nogi oparłszy o kratę. Obie dłonie wcisnął w
boki pionowego szybu. Do odepchnięcia się od kraty potrzebne mu były solidne uchwyty dla dłoni. Pomacawszy dookoła,
wepchnął palce w szczelinę pomiędzy dwoma kamieniami i właśnie znalazł drugą, gdy poczuł, że coś dotyka jego stóp.
Natychmiast podciągnął nogi i zaraz potem usłyszał przekleństwo.
— Cholerne szczury!
— Nie możemy tędy przejść — stwierdził drugi głos.
— Mój miecz może!
Złodziejaszek zebrał resztki sił i wciągnął się wyżej, co było niebezpiecznym posunięciem — puścił uchwyt na
szczycie kraty, złożył dłonie przy bokach i pchnięciem nóg podniósł się w górę. Zaraz potem odwrócił dłonie, wcisnął
grzbiet w ścianę komina i podciągnął stopy, wpierając je w przeciwległą ścianę. Usłyszał zgrzyt żelaza, gdy ktoś w dole
pchnął mieczem przez kratę. Gdyby się zawahał przed chwilą, byłby teraz nadziany na sztych.
— Przepadł w tym kominie! — zaklął szpetnie prześladowca.
— Musi gdzieś wyleźć na wyższym poziomie — odezwał się drugi.
Limm poczuł, że płótno koszuli przesuwa mu się po grzbiecie, gdy jego bose stopy obsunęły się na kamieniach i zaczął
zjeżdżać w dół. Naprężył uda, by mocniej wgnieść stopy w komin, błagając los, by jakoś się utrzymać. Bóstwa pecha
musiały gdzieś się zdrzemnąć, bo udało mu się powstrzymać jazdę w dół.
— Uciekł! — zawołał jeden z prześladowców. — Gdyby miał spaść, już by tu był!
— Wracajmy na górę i rozstawmy gęściej sieci! — zagrzmiał przywódca. — Nagroda dla tego, kto go zabije! Chcę, by
do rana ten szczur był już trupem!
Limm piął się w górę — stopa, dłoń, druga stopa, druga dłoń, cal po calu, obsuwając się w dół o jedną stopę na każde
dwie, które zyskiwał. Szło to powoli i zmęczone mięśnie domagały się choć chwili wytchnienia, on jednak nie pozwolił sobie
na żaden odpoczynek. Chłodny podmuch z góry był znakiem, że dociera już do kolejnego poziomu ścieków. Modlił się, by
górny tunel był dostatecznie duży, ponieważ nie uśmiechała mu się myśl o zsuwaniu się w dół i ponownym przeciskaniu
przez kratę.
Dotarłszy do krawędzi komina, zatrzymał się na chwilę, zaczerpnął tchu i odwrócił się, chwytając brzeg.
Jedna ręka trafiła na coś lepkiego i śliskiego, druga jednak zaczepiła się mocno. Limm
nie był przesadnym czyściochem,
ale teraz pomyślał, że dałby wiele za czystą szmatę, którą mógłby się otrzeć z tego świństwa.
Zawisł na rękach i przez chwilę czekał w bezruchu. Wiedział, że ludzie, którzy go ścigali, mogli się tu pojawić lada
moment.
Chłopak był z natury impulsywny, w niebezpiecznych sytuacjach przywykł działać szybko i bez namysłu. Do
Matecznika, ostoi Szyderców, przybyło prawie jednocześnie siedmiu chłopców w podobnym wieku. Sześciu z nich już
nie żyło. Śmierć dwóch była przypadkiem — poślizgnęli się na dachach. Trzech powiesili książęcy ceklarze jako
schwytanych na gorącym uczynku pospolitych złodziejaszków. Ostatni zginął poprzedniej nocy z rąk tych samych ludzi,
którzy teraz ścigali Limma, a młody złodziejaszek był świadkiem tego właśnie morderstwa.
Odczekał chwilę, by uspokoić walące jak szalone serce i odzyskać oddech. Podciągnąwszy się w górę, wczołgał się
do większej rury i ruszył w mrok, nie odejmując prawej ręki od ściany. Wiedział, że w większości tunelów i kanałów może
się poruszać niemal z zawiązanymi oczami, wiedział też jednak, że jeden błędnie wzięty albo pominięty zakręt może tak
wszystko pomieszać, że człek się kompletnie pogubi. W tym miejskim kwartale był jeden centralny zbiornik i znajomość
pozycji względem niego dawała smykowi swobodę poruszania się równą tej, jaką zapewniłaby mu mapa kanałów, ale trzeba
było uważać, by się nie zgubić.
Posuwał się bardzo ostrożnie, nasłuchując odległych dźwięków gulgoczącej wody, przesuwając głowę z lewej na
prawą, by się upewnić, że słyszy właściwy dźwięk, a nie jego echo odbite od ścian tunelów. Poruszając się po omacku,
rozmyślał jednocześnie o szaleństwie, jakie ogarnęło miejskie podziemie w ostatnich paru tygodniach.
Początkowo wyglądało to niegroźnie — ot, kolejna szajka, taka jak inne, które od czasu do czasu usiłowały
wywalczyć sobie większe terytorium. Sprawę zwykle kończyła wizyta kilku osiłków należących do Grupy Datków
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]