[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Raymond E. Feist - ZDRADA W KRONDORZE
Raymond E. Feist
ZDRADA W KRONDORZE
Księga I
DZIEDZICTWA WOJNY ŚWIATÓW
Tłumaczył Andrzej Sawicki
Prolog
OSTRZEŻENIE
Wiatr zawył okrutnie.
Owinięty grubą opończą Locklear, giermek dworu Księcia Krondoru, siedział zgarbiony na swym koniu. W Krajach
Północnych i na przełęczach Kłów Świata lato trwało bardzo krótko. Na południu jesienne noce były łagodne i ciepłe, tu
jednak, na północy, jesień gościła niedługo i wcześnie zjawiała się zima, która lubiła zwlekać z odejściem. Locklear w
myślach przeklął swą głupotę, która sprowadziła go do tego zapomnianego przez bogów i ludzi miejsca.
- Robi się nieco chłodno, mości giermku - stwierdził sierżant Bales. Podoficer słyszał plotki o powodach pojawienia
się młodego szlachcica w Tyr-Sog. Wiązały one Lockleara z młodą kobietą, poślubioną wpływowemu kupcowi z Krondoru.
Młody panicz nie byłby pierwszym, którego wysłano na pogranicze, usuwając go tym samym z zasięgu wpływów
rozjuszonego małżonka. - Przykro mi rzec, ale nie jest tu tak ciepło jak w Krondorze...
- Doprawdy? - zdziwił się uprzejmie młody szlachcic.
Patrol podążał wąską ścieżką wiodącą wzdłuż łańcucha pagórków, będącego północną rubieżą Królestwa Wysp. Po
tygodniu pobytu Lockleara na dworze w Tyr-Sog Baron Moyiet zasugerował, że młody giermek mógłby dobrze
wykorzystać czas, towarzysząc lotnemu patrolowi, który wysyłano na wschód od miasta. Pojawiły się pogłoski mówiące o
tym, że pod osłoną deszczu i śnieżnych zamieci na południe zaczęły przemykać grupy renegatów i moredhelów -
mrocznych elfów znanych pod nazwą Bractwa Mrocznego Szlaku. Tropiciele nie znaleźli wielu śladów, ale wobec
uporczywych nalegań wieśniaków utrzymujących, że widzieli ciągnące na południe grupy odzianych w czerń wojowników,
Baron polecił rozesłać patrole.
Locklear wiedział równie dobrze jak jego towarzysze, że wskutek wczesnego nadejścia zimy mieli niewielkie
szansę na odkrycie jakiejkolwiek aktywności pośród wąskich przełęczy. Na równinach pojawiły się przymrozki, ale górskie
przełęcze musiały już być pokryte grubą warstwą śniegu, który, gdyby nadeszła choć lekka odwilż, szybko mógł się
przekształcić w błotnistą bryję.
Z drugiej strony od czasu Wielkiego Buntu - jak w Krondorze przed dziesięcioma laty nazwano najazd na Królestwo
armii Murmandamusa, charyzmatycznego przywódcy mrocznych elfów - Król Lyam rozkazał, by dokładnie badano
wszelkie ślady ożywienia wśród moredhelów.
- Owszem, musi tu być inaczej niż na dworze książęcym - pokpiwał sierżant. Kiedy Locklear pojawił się w Tyr-Sog,
wyglądał jak typowy krondorski dandys - był wysokim, szczupłym, pięknie odzianym, dwudziestokilkuletnim
człowiekiem, chełpiącym się wąsikiem i długimi, pozwijanymi w kunsztowne loki włosami. Uważał, że wąsy i piękny strój
dodadzą mu powagi i wieku - ale osiągnął efekt w najlepszym razie przeciwny do zamierzonego.
Teraz jednak poczuł, że ma dość kąśliwych uwag podoficera.
- Mimo wszystko jest tu cieplej niż po drugiej stronie.
- O jakiej drugiej stronie mówicie, sir? - spytał sierżant.
- O Ziemiach Północnych - odpowiedział Locklear. - Tam noce są chłodne nawet wiosną i latem.
Sierżant obrzucił młodzika nieufnym spojrzeniem.
- Byliście tam, mości giermku? Niewielu ludzi, oprócz renegatów i handlarzy bronią, odwiedziło Kraje Północne i
przeżyło, by o tym opowiadać po powrocie do Królestwa.
- Towarzyszyłem Księciu - odparł Locklear. - Byłem z nim pod Armengarem i Wysokim Zamkiem.
Sierżant umilkł i wbił wzrok w przestrzeń przed nimi. Wojownicy jadący obok Lockleara wymienili
porozumiewawcze spojrzenia. Jeden odwrócił się do jadącego za nim i szeptem przekazał mu wiadomość. W Krajach
Północnych nie było żołnierza, który nie słyszał o upadku Armengaru pod naporem hord Murmandamusa, potężnego
wodza moredhelów, który zniszczywszy Armengar, najdalej na północ wysunięte ludzkie siedlisko, poprowadził armię na
Królestwo. Powstrzymano go dopiero pod Sethanonem, przed dziesięcioma laty - co zapobiegło spustoszeniu Królestwa
przez mroczne elfy, gobliny, trolle i olbrzymów.
Ci, którzy zdołali wyjść z Armengaru, osiedlili się w Yabonie, niezbyt odległym od Tyr-Sog. Ich opowieści o bojach
w mieście, ucieczce przez góry i roli, jaką w tym wszystkim odegrali Arutha i jego towarzysze, zataczały coraz szersze
kręgi i przechodząc z ust do ust, zyskiwały nowe szczegóły. Każdy człowiek, który wtedy służył pod rozkazami Księcia
Aruthy i Guya du Bas-Tyra, był uważany za bohatera. Sierżant obrzucił młodego szlachcica pokornym wzrokiem i umilkł.
Locklear niedługo cieszył się wrażeniem, jakie jego słowa wywarły na zarozumiałym podoficerze, bo znów zaczął
sypać śnieg, z minuty na minutę coraz bardziej gęsty i dokuczliwy. W najbliższych dniach garnizonowi żołnierze może i
będą go traktować z większym szacunkiem i poważaniem, ale dwór w Krondorze, wina i piękne dziewczęta były równie
odeń odległe jak przedtem. Do odzyskania łask Aruthy przed nadejściem kolejnej zimy potrzebował cudu i wyglądało na
to, że na dobre ugrzęźnie na tym wsiowym dworze wśród tępaków.
- Sir... - odezwał się sierżant po dziesięciu minutach. - Jeszcze dwie mile i możemy wracać.
Locklear zbył tę uwagę milczeniem. Do zameczku wrócą pewnie już po zmroku, kiedy zrobi się jeszcze zimniej niż
teraz. Z radością powita ciepło kominka w żołnierskiej izbie, ale prawdopodobnie będzie się musiał zadowolić posiłkiem w
towarzystwie kompanów. Uznał za mało prawdopodobne, żeby Baron zaprosił go na kolację domową. Miał on bowiem
przedsiębiorczą córeczkę, która zagięła parol na młodego szlachcica od pierwszego wieczoru, kiedy pojawił się w Tyr-Sog,
Baron zaś doskonale znał przyczyny, dla których Lockleara zesłano na jego dwór. Podczas następnych dwu okazji, kiedy
podejrzliwy gospodarz gościł młodzika u siebie, córka się nie pokazała.
Nieopodal zamku znajdowała się oberża. Locklear wiedział jednak, że gdy wrócą, będzie zbyt zmarznięty i znużony,
1
Raymond E. Feist - ZDRADA W KRONDORZE
by choć na krótko ponownie stawić czoło żywiołom - a zresztą usługujące tam dziewki były tłustawe i głupie. Młody
szlachcic westchnął na myśl, że pod koniec zimy obie mogą wydać mu się nader atrakcyjne.
Pomyślał, że byłby wdzięczny losowi, gdyby udało mu się wrócić do Krondoru przed poświęconym Banapisowi
Świętem Letniego Przesilenia. Postanowił napisać do swego najlepszego przyjaciela, Jamesa zwanego Rączką, aby użył on
wszelkich sposobów w celu skłonienia Aruthy do zmiany decyzji dotyczącej jego wygnania. Pół roku było dostateczną
karą.
- Wielmożny panie... - odezwał się Bales, używając formalnego tytułu Lockleara. - Co to może być? - Wyciągnął
rękę, wskazując ścieżkę. Uwagę sierżanta przyciągnął jakiś ruch wśród skał.
- Nie mam pojęcia - stwierdził Locklear. - Podjedźmy i zobaczmy...
Bales skinął ręką i patrol skręcił w lewo, podążając wzdłuż szlaku. Po chwili wszyscy zobaczyli samotnego
piechura, biegnącego ku nim ścieżką. Za nim słychać było wrzawę wzniecaną przez ścigających.
- Wygląda na to, że któryś z renegatów poróżnił się ze swoimi kompanami z Bractwa Mrocznego Szlaku - stwierdził
Bales.
- Renegat czy nie, nie możemy dopuścić do tego, by wpadł w ręce mrocznych elfów - stwierdził Locklear,
wyciągając miecz. - Jeżeli nie damy im nauczki, to zaczną sobie wyobrażać, że mogą się tu zjawiać i nękać naszych
ziomków, kiedy im przyjdzie na to ochota...
- Gotuuuj się! - wrzasnął podoficer i wszyscy żołnierze sięgnęli po broń.
Samotny uciekinier zauważył żołnierzy i po chwili rozterki skierował się ku nim. Locklear zdążył spostrzec, że był
to człek wysoki, okryty szarą opończą z kapturem, który skutecznie krył jego rysy. Ścigało go kilku pieszych członków
Bractwa Mrocznego Szlaku.
- Weźmy go pomiędzy siebie - polecił spokojnie sierżant.
Choć teoretycznie patrolem dowodził Locklear, młody szlachcic miał dość rozumu, by się nie sprzeciwiać rozkazom
doświadczonego weterana.
Jeźdźcy ruszyli wzdłuż przełęczy i minąwszy samotnego zbiega, runęli na moredhelów. Członków Bractwa
Mrocznego Szlaku różnie nazywano, nie sposób im jednak było zarzucić tchórzostwa czy nieznajomości wojennego
rzemiosła. Rozpoczął się zajadły bój. Królewscy mieli podwójną przewagę: byli na koniach, a pogoda pozbawiła
przeciwników możności użycia łuków. Moredhele nawet nie próbowali zakładać mokrych cięciw, wiedząc, że nawet jeśli
uda im się posłać grot ku nieprzyjacielowi, pocisk nie przebije tłoczonych w skórze pancerzy.
Najwyższy z elfów wskoczył na głaz i wbił wzrok w uciekającego. Locklear spiął konia i wjechał pomiędzy obu
adwersarzy... i wtedy stojący na głazie moredhel spojrzał na młodego szlachcica.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy i Locklear mógł wyczytać otwartą nienawiść we wzroku prześladowcy.
Moredhel milczał, jakby chciał sobie utrwalić w pamięci rysy przeciwnika. Potem głośnym okrzykiem wydał jakiś rozkaz i
Bracia zaczęli się szybko wycofywać.
Sierżant Bałeś doskonale wiedział, że ściganie moredhełów przełęczą, gdzie widoczność nie sięgała kilkunastu
kroków, mogłoby zakończyć się dla nich porażką. Pogoda zresztą szybko się pogarszała.
Locklear odwrócił się w siodle i spojrzał na samotnego piechura, który opierał się o głaz kilkanaście kroków za
nimi. Podjechał do niego bliżej.
- Jestem Locklear, giermek Księcia Krondoru. Dobrze byłoby, gdybyś miał dla nas jakąś przekonującą historyjkę,
zdrajco.
Nieznajomy nie odpowiedział, nadal ukrywając twarz pod kapturem. Odgłosy walki przycichły tymczasem, bo
moredhełe, oddaliwszy się od nieprzyjaciół, czmychały przełęczą, skacząc pomiędzy skały i głazy, w które nie mogli się
zapędzać jeźdźcy. Stojący przed Locklearem osobnik patrzył nań przez chwilę, a potem powoli sięgnął do kaptura i
odrzucił go. W twarz młodego szlachcica wbiło się spojrzenie dwojga ciemnych oczu. Locklear widywał już takie twarze;
wysokie czoła, włosy zaczesane do tyłu, ujęte w jeden gruby kosmyk, silnie wygięte luki brwiowe i duże, odstające,
pozbawione dolnych małżowin uszy. Młody zawadiaka był jednak pewien, że nie stoi przed nim elf. Czuł to niemal w
kościach. Ze spoglądających nań wyzywająco ciemnych oczu wyzierała namacalna niemal niechęć.
- Nie jestem zdrajcą, człowieku - odparł stojący przed Locklearem osobnik. W jego głosie słychać było silny akcent
charakterystyczny dla języka Królestwa.
- Tam do kata! - odezwał się podjeżdżający do obu rozmówców Bales. - Opryszek z Bractwa Mrocznego Szlaku!
Popadł chyba w jakiś plemienny spór ze swoimi, bo ci najwyraźniej chcieli go zabić.
Moredhel wbił wzrok w Lockleara, przyglądając mu się przez chwilę badawczo, a potem stwierdził:
- Jeżeli w istocie należysz do dworu Księcia, to możesz mi pomóc...
- Pomóc? - zdziwił się sierżant. - My cię tu zaraz powiesimy, morderco!
Locklear podniósł dłoń, uciszając wrzawę, która wybuchła po słowach sierżanta.
- A dlaczegóż to miałbym ci pomagać, moredhelu?
- Ponieważ podążam do waszego Księcia z ostrzeżeniem.
- I przed czym to chcesz go ostrzec?
- A, to już nie twoja sprawa. Zabierzesz mnie do niego? Locklear spojrzał na sierżanta, który z powątpiewaniem
pokręcił głową:
- Powinniśmy go zawieść przed oblicze Barona.
- Nie - sprzeciwił się moredhel. - Będę mówił tylko z Księciem Aruthą.
Będziesz gadał z każdym, kto ci każe otworzyć pysk, ty oprawco! - warknął wrogo Bales. Całe życie walczył z
członkami Bractwa Mrocznego Szlaku i niejeden raz był świadkiem popełnianych przez nich okrucieństw.
- Znam jego braci - stwierdził Locklear. - Możesz mu rozpalić pod stopami ogień i spalić go po szyję, ale jeżeli nie
zechce mówić, to nie powie słowa.
- To prawda - stwierdził moredhel. Znów spojrzał uważniej na młodego szlachcica. - Stawałeś przeciwko mojemu
ludowi?
- Pod Armengarem - odpowiedział Locklear. - A potem pod Highcastle. I na koniec w Sethanonie.
- Z twoim Księciem chcę porozmawiać właśnie o Sethanonie - rzekł cicho moredhel.
- Sierżancie - zwrócił się Locklear do podoficera. - Zechciejcie nas zostawić na chwilę samych...
Bales zawahał się, ale brzmiąca w głosie młodego szlachcica stalowa nutka przekonała go, że powinien posłuchać
2
Raymond E. Feist - ZDRADA W KRONDORZE
rozkazu. Odwrócił się i powiódł żołnierzy na stronę.
- Słucham - odezwał się Locklear.
- Jestem Gorath, wódz plemienia Ardanien.
Locklear spojrzał uważnie na stojącego przed nim zbiega. Wedle ludzkiej miary moredhel wyglądał młodo,
krondorski zawadiaka znał jednak długowieczne plemię na tyle, by wiedzieć, że ich powierzchowność bywała zwodnicza.
W brodzie Goratha dostrzegł pasma bieli i siwizny, a wokół jego oczu siateczkę zmarszczek. Zgadywał, że moredhel może
mieć dobrze ponad dwie setki lat na karku. Zbieg nosił doskonale wyrobioną zbroję i pięknie tkaną opończę. Młody
szlachcic uznał za całkowicie możliwe, że jest tym, za kogo się podaje.
- O czymże chce rozmawiać wódz moredhelów z Księciem Królestwa?
- To, co mam do powiedzenia, wyjawię tylko Arucie.
- Jeśli nie chcesz spędzić reszty życia w lochach Barona Tyr-Sog, to lepiej powiedz coś, co mnie przekona, że
powinienem cię zabrać do Krondoru.
Moredhel długo patrzył w oczy szlachcicowi, potem skinieniem dłoni poprosił go, by się pochylił. Młody człowiek
na wszelki wypadek położył dłoń na rękojeści sztyletu, nachylając się nad końskim karkiem ku rozmówcy, a ten szepnął
mu wprost do ucha:
- Murmandamus żyje!
Locklear cofnął się gwałtownie i na chwilę znieruchomiał. Potem zawrócił konia.
- Sierżancie Bałeś!
- Na rozkaz, sir! - odparł z szacunkiem stary weteran.
- Zakuć więźnia w łańcuchy. Natychmiast wracamy do Tyr-Sog. Bez mojego zezwolenia nikomu nie wolno
zamienić z więźniem choćby słowa.
- Taaaest, sir! - zagrzmiał Bales, skinieniem dłoni ponaglając dwu swoich ludzi do natychmiastowego wykonania
rozkazu.
Locklear jeszcze raz pochylił się nad końskim karkiem.
- Gorath, może i łżesz, by ocalić życie... ale z drugiej strony możesz też wieźć jakąś przerażającą wiadomość dla
Księcia Aruthy. Nie ma to zresztą znaczenia, bo tak czy owak jutro rano wracam do Krondoru.
Mroczny elf nie odpowiedział, ze stoickim spokojem znosząc poszturchiwania, jakich nie szczędzili mu zakuwający
go żołnierze. Milczał, gdy wokół jego przegubów zamknięto kajdanki połączone krótkim ciężkim łańcuchem. Przez chwilę
trzymał dłonie wyciągnięte przed siebie, a potem powoli je opuścił. Spojrzawszy na Lockleara, odwrócił się i ruszył
szlakiem ku Tyr-Sog, nie czekając na swoich strażników.
Locklear skinieniem dłoni wezwał sierżanta, by ruszył za nim, i pognał konia, zajmując miejsce obok Goratha.
Zapadał wieczór, dął silniejszy wiatr, a śnieg padał coraz gęstszy.
Rozdział 1
SPOTKANIE
Strzeliła iskra.
Owyn Belefote siedział samotnie wśród nocy przed płomieniami i rozpamiętywał w duchu własne nieszczęścia.
Najmłodszy syn Barona z Timons był daleko od domu... i pragnął być jeszcze dalej. Twarz młodego człowieka mogłaby
posłużyć za model rzeźbiarzowi, który chciałby wyrzeźbić uosobienie Opuszczenia i Rozpaczy.
Panował chłód i kończyło mu się jedzenie, brak ów stawał się szczególnie dotkliwy w świetle faktu, że jeszcze
niedawno opływał w dostatki w domu swej ciotki w Yabonie. Gościli go krewni nieświadomi tego, że poważnie poróżnił
się z ojcem, ludzie, którzy w ciągu minionego tygodnia przypomnieli mu o życiu rodzinnym wszystko, co zdążył już
zapomnieć: towarzystwo braci i sióstr, ciepło wieczorów spędzanych przy kominku, rozmowy z matką i nawet spory z
ojcem.
- Ojciec - mruknął do siebie Owyn. Niecałe dwa lata temu - sprzeciwiwszy się ojcu - ruszył do Stardock, wyspy
magów znajdującej się na południowych rubieżach Królestwa. Ojciec nie chciał się zgodzić, by wedle swej woli studiował
magię, żądając, by został kapłanem w jednym z powszechnie akceptowanych zakonów. W końcu, upierał się ojciec, tamci
też posługiwali się magią.
Owyn westchnął i owinął się opończą. Swego czasu był pewien, że kiedyś wróci do domu otoczony sławą wielkiego
maga, może zaufanego ucznia samego Puga, założyciela Akademii w Stardock. Okazało się jednak, że nie jest dobrze
przygotowany do prowadzenia niezbędnych badań. Nie ma także zamiłowania dó królującej tam polityki. Uczniowie
Akademii grupowali się wokół jednego lub drugiego nauczyciela, a ci usiłowali obrócić naukę o magii w jeszcze jedno
wyznanie. Owyn wiedział, że w najlepszym wypadku jest przeciętnym maglem i mgd> me wespme się na wyżyny, bo
niezależnie od tego, jak bardzo chciał się uczyć, brakowało mu zdolności Uczył się w Stardock nieco dłużej niz rok, a
potem opuścił Akademię, przekonując sam siebie, ze popełnił błąd Wiedział ze jeżeli przyzna się do tego w domu
rodzinnym, padnie ofiarą drwin i kpinek, dlatego postanowił przedtem odwiedzie dalekich krewnych. Przez cały czas
zbierał odwagę, by mszyc na wschód i stanąć przed ojcem Szmer w pobliskich krzakach kazał mu zerwać się na nogi i
chwycić ciężką trzycwierciową pałkę Nie posługiwał się biegle bronią, bo jako chłopiec zaniedbał tę część edukacji,
potrafił jednak dość zięcznie używać długiej lagi Kto tam? - zapytał groźnie Hola.
- Spokojnie - odezwał się głos z ciemności -
Wychodzimy Owjn odetchnął z ulgą, wiedząc, ze jest mało prawdopodob ne, izby opryszkowie ostrzegali go o
swoim nadejściu Nie bardzo się zresztą nadawał na ofiarę napaści, bo ostatnio nieco się zaniedbał i wyglądał jak żebrak Z
mi oku wyłoniły się dwie sylwetki - jedna wzrostu Ow> na, druga o głowę wyższa Obaj nieznajomi mieli na sobie grube
opończe, a niższy wyraźnie utykał Utykający obejrzał się przez ramię, jakby chciał spiawdzic czy nikt za mm me podąża, a
potem zapytał - Ktoś ty?
- Ja? - zdumiał się Owyn - A wy dwaj, coście zajezdni?
Niższy z nieznajomych odsunął zakrywający mu twarz kaptur Jestem Locklear, giermek Księcia Aruthy Jestem
Owyn, sir Syn Barona Belefote Z Timons owszem, znam waszego ojca - stwierdzi!
Locklear Młody szlachcic kucnął przy ogniu i wyciągnął dłonie ku płomieniom, a potem spojrzał z dołu na Owyna
Znaleźliście się daleko od domu nieprawdaż?
3
Raymond E. Feist - ZDRADA W KRONDORZE
- Odwiedzałem ciotkę w Yabonie - odpowiedział jasnowłosy młodzieniec - Teraz wracam w rodzinne strony Czeka
was daleka droga - rozległ się stłumiony głos drugiego z przybyszów Przedostanę się do Krondoru, a potem poszukam
miejsca prz> jakiejś karawanie do Saladoru A stamtąd juz złapię łódź do Timons Nocóz z braku lepszego towarzystw a
będziemy chyba skazani na swoje az do LaMut - stwierdził Locklear, siadając ciężko na ziemi Pizy tym ruchu jego opończa
rozsunęła się i Owyn zauważył, ze odzież przybysza zbroczona jest krwią Krwawicie - stwierdził młodzieniec Tylko trochę
- przyznał Locklear. Jak do tego doszło?
Napadnięto nas kilka mil stąd na północ - odpowiedział zagadnięty Owyn zaczął grzebać w swoich biesagach -
Mam tu coś na wasze rany - powiedział - Zdejmijcie koszulę Locklear zdjął opończę, kurtę i koszulę, a Owe n wyjął z wora
bandaże i jakiś proszek - Ciotka nalegała, abym to zabrał, ot tak, na wszelki wypadek Sądziłem, ze to głupie gadanie
starszej pani ale najwyraźniej się pomyliłem Locklear bez słowa skai gi zniósł obmywanie rany - płytkiego cięcia przez
zebra, śladu po mieczu - ale skrzywił się lekko, gd> Owyn posypał ją proszkiem Potem niedoszły mag mocno owinął
bandażami piersi młodego szlachcica - Wasz pizyjaciel me jest zbyt rozmowny, pi awda?
Nie jestem jego przyjacielem - odezwał się Gorath, wysuwając spod opończy skute kajdanami dłonie - Jestem
więźniem Cóz on takiego zmalował? - spytał Owyn, usiłując zajrzeć pod kaptur Goratha Nic poza tym, ze urodził się po
niewłaściwej stronie gor - odparł Locklear Gorath zsunął kaptur i obdarzył Owyna cieniem uśmiechu - Na Kły Bogów -
żachnął się Owyn - Członek Bractwa Mrocznego Szlaku.
- Moredheł - poprawił Gorath nie bez gorzkiej ironii w głosie. - W waszym języku, człowiecze, znaczy to „mroczny
elf. Tak wam to przynajmniej przełożyli nasi kuzyni z EWandaru.
Locklear skrzywił się ponownie, gdy Owyn posmarował mu żebra jakąś maścią.
- Goracie, umówmy się, że kilkusetletnie boje pozwoliły nam wyrobić sobie o was własną opinię.
- Wy, ludzie, rozumiecie tak niewiele... - stwierdził filozoficznie Gorath.
- Ponieważ na razie nigdzie się nie wybieram - odparł z przekąsem Locklear - to może zechciałbyś mnie oświecić...
Gorath spojrzał z namysłem na młodego szlachcica, a potem umilkł na długą chwilę.
- Ci, których nazywacie „elfami”, i mój lud to jedna krew i jedna rasa. Żyjemy jednak zupełnie inaczej. Byliśmy
pierwszą rasą śmiertelników, po wielkich smokach i Prastarych.
Owyn spojrzał z zaciekawieniem na Goratha, a Locklear zgrzytnął zębami.
- Mój drogi... zechciej się pospieszyć...
- Kim są ci... Prastarzy? - spytał Owyn szeptem.
- Władcy mocy, Valheru - odpowiedział Gorath. - Kiedy opuścili ten świat, uczynili nas wolnym ludem.
- Znam tę opowieść - zauważył kwaśno Locklear.
- Nie jest to byle jaka opowieść, człowiecze, ponieważ wynika z niej, że ten świat oddano nam we władanie. Wy
wszyscy, ludzie, krasnoludy i inni, pojawiliście się później. Ten świat był nasz... i wydarto nam go siłą.
- Ha! - stwierdził Locklear. - Nie jestem znawcą teologii, a w mojej wiedzy historycznej też są poważne braki, ale
wydaje mi się, że niezależnie od tego, jaka przyczyna - wedle waszej tradycji - nas tu sprowadziła, już tu jesteśmy i nie
możemy stąd nigdzie odejść. Jeżeli wasi krewni, elfy, pogodzili się z tym, dlaczego wy nie potraficie?
Gorath przez chwilę patrzył w twarz młodzieńca, ale nie odezwał się. Nagle zerwał się z miejsca i skoczył na
Lockleara.
Owyn, zawiązujący właśnie końce bandaża, upadł ciężko na ziemię, gdy Locklear odepchnął go silnie, usiłując
wydobyć miecz i stawić czoło nacierającemu nań Gorathowi.
Zamiast jednak rzucić się na młodego szlachcica, moredhel sięgnął wyżej i skuwającym go łańcuchem zamachnął
się nad jego głową. Rozległ się zgrzyt stali o stal. Locklear zmrużył oczy, Gorath zaś zagrzmiał:
- Zabójca! - Zaraz potem wymierzył potężnego kopniaka Owynowi. - Zabierz mi go spod nóg!
Owyn nie miał pojęcia, skąd pojawił się napastnik - w jednej chwili wszyscy trzej rozmawiali spokojnie przy
ognisku na leśnej polanie, w następnej obserwował Goratha zwartego w śmiertelnej walce z jednym ze swoich
pobratymców.
Czarne sylwetki walczących wyraźnie rysowały się na tle ognia. Gorath zdążył wytrącić przeciwnikowi miecz z
dłoni, a kiedy ten sięgnął po sztylet, szybko jak cień przemknął za jego plecy i zarzucił mu łańcuch na szyję. Napastnik
wybałuszył oczy, a Gorath syknął mu prosto do ucha:
- Nie szarp się tak, Haseth. Przez wzgląd na stare dzieje zrobię to szybko. - Skręciwszy nadgarstki, zmiażdżył krtań
przeciwnika, a ten bezwładnie zawisł na jego rękach.
Mroczny elf opuścił trupa na ziemię ze słowami:
- Niechaj Pani Mroków okaże ci litość...
- Myślałem, żeśmy ich zgubili - wyznał Locklear, wstając z ziemi.
- Wiedziałem, że nie - stwierdził Gorath.
- To czemu nic nie powiedziałeś? - spytał gniewnie Locklear, wciągając koszulę na świeży opatrunek.
- I tak kiedyś musielibyśmy zawrócić i stawić im czoło - odpowiedział Gorath, wracając na swoje poprzednie
miejsce. - Mogliśmy to zrobić teraz albo za dzień lub dwa... kiedy byłbyś jeszcze słabszy z utraty krwi i głodu. - Moredhel
spojrzał w mrok, z którego wyłonił się zabójca. - Gdyby nie był sam, do okazania Księciu zostałby ci tylko mój trup.
Tak łatwo się nie wykręcisz, moredhelu. Nie godzę się na to, byś zdechł... nie po tych wszystkich kłopotach, przez
jakie przeszedłem, by cię utrzymać przy życiu - sarknął Locklear. - Czy to już ostatni?
- Raczej nie - odpowiedział Gorath. - Ale ostatni ze swojej drużyny. Na pewno przybędą inni. - Spojrzał w drugą
stronę. - Niektórzy z nich mogli już nas wyprzedzić.
Locklear sięgnął za pazuchę i wyjął klucz.
- No to myślę, że będzie lepiej, jak zdejmiemy ci te łańcuchy - rzekł, otwierając kajdany. Gorath beznamiętnie
patrzył, jak żelaza opadają na ziemię. - Weź miecz tego zabójcy.
- Może powinniśmy go pogrzebać - zasugerował Owyn.
- Nie. - Potrząsnął głową moredhel. - Mój lud ma inne obyczaje. Ciało jest tylko powłoką. Niech pożywią się nim
drapieżniki, niech wróci do ziemi, niech wyrosną na nim rośliny... niech służy odnowie świata. Jego duch już zaczął podróż
przez mroki i z łaską Bogini znajdzie drogę do Wysp Błogosławionych. - Moredhel spojrzał na północ, jakby szukał czegoś
w ciemnościach.
- Był moim krewniakiem, choć godzi się rzec, że nie bardzo go lubiłem. A więzy krwi są ważne dla członków
4
Raymond E. Feist - ZDRADA W KRONDORZE
mojego ludu. Ścigał mnie, co oznacza, że zostałem uznany za wyrzutka i zdrajcę całej rasy. - Spojrzał na Lockleara. -
Mamy więc wspólną sprawę, człowiecze. Bo jeśli mam się podjąć misji, która uczyni ze mnie przekleństwo mojego ludu,
muszę przeżyć. Musimy sobie wzajemnie pomagać. - Gorath podniósł miecz Hasetha. - Nie zakopuj go odezwał się do
Owyna - ale odciągnij na bok. Do rana jego towarzystwo zdąży nam się porządnie sprzykrzyć.
Owyn nie miał ochoty na dotykanie trupa, przemógł się jednak i pochylił bez słowa, chwytając martwego moredhela
za nadgarstki. Nieboszczyk był zaskakująco ciężki. Gdy niedoszły mag zaczął tyłem ciągnąć Hasetha w krzaki, Gorath
rzucił za nim:
- I zobacz, chłopcze, czy przed napaścią na nas nie zostawił gdzieś niedaleko swoich biesagów. Może ma w nich coś
nadającego się do zjedzenia.
Owyn kiwnął głową, zastanawiając się nad dziwacznymi kaprysami losu, który każe mu teraz ciągnąć trupa przez
krzaki i szukać w mroku jego dobytku.
Ranek zastał całą trójkę w drodze przez las. Trzymali się blisko traktu, woleli jednak nie pojawiać się na otwartej
przestrzeni.
- Nie rozumiem, dlaczego nie mielibyśmy wrócić do Yabonu, gdzie można kupić konie - j ęknął w pewnej chwili
Owyn.
- Po wyruszeniu z Tyr-Sog trzykrotnie padaliśmy ofiarą napaści - odpowiedział Locklear. - Jeżeli inni napastnicy
podążają za nami, wolałbym nie wpadać im prosto w łapy, co by niechybnie nas czekało, gdybyśmy zawrócili. A zresztą w
drodze do LaMut natrafimy na pewno na jakieś wioski, gdzie będziemy mogli kupić konie.
- A czym za nie zapłacisz? - spytał Owyn. Młodzi ludzie bezwiednie zaczęli sobie mówić po imieniu. -
Powiedziałeś, że podczas walki, w której cię raniono, wasze konie uciekły ze wszystkimi bagażami. Przypuszczam, iż
oznacza to, że zostaliście bez grosza. Ja z pewnością nie mam tyle, by kupić trzy konie pod wierzch.
- Coś niecoś mi zostało. - Uśmiechnął się Locklear.
- Możemy je po prostu wziąć - podsunął Gorath.
- Owszem, możemy - zgodził się Locklear. - Ale nie jestem w barwach książęcych i nie mam podpisanego przez
Księcia patentu... a bez tego trudno będzie przekonać miejscowego konstabla o tym, że posiadam odpowiednie
uprawnienia. Nie wyobrażam zaś sobie, by zamknięcie w wiejskim areszcie uchroniło nas przed tymi rzezimieszkami,
którzy nas szukają.
Owen umilkł. Szli niezmordowanie od wschodu słońca i miał już wszystkiego dość.
- A może byśmy odpoczęli? - zaproponował wreszcie.
- Lepiej nie - odparł szeptem Gorath. - Słuchajcie! Przez dłuższą chwilę żaden z nich się nie odezwał. Milczenie
przerwał Owyn.
- Nic nie słyszę.
- W tym sęk - syknął Gorath. - Ni stąd, ni zowąd ptaki przestały śpiewać.
- Kolejna zasadzka? - spytał Locklear.
- Tak sądzę - stwierdził moredhel, wyciągając miecz, który zabrał zabitemu krewniakowi.
- Boli mnie w boku, ale mogę walczyć - stwierdził Locklear. - A ty? - spytał Owyna.
Zagadnięty podniósł swą ciężką pałkę. Była to solidna, dębowa laga okuta na końcach żelazem.
- W razie potrzeby mogę walczyć, o tym. A mam w zanadrzu kilka zaklęć.
- A potrafisz unicestwić wrogów?
- Nie - odpowiedział Owyn. - Aż taki dobry to nie jestem.
- Szkoda - westchnął Locklear. - No to nie pchaj się niepotrzebnie...
Ruszyli przed siebie ostrożnie i powoli - a gdy zbliżyli się do miejsca wskazanego wcześniej przez Goratha, młody
szlachcic dostrzegł ukrytą wśród drzew mroczną sylwetkę nieprzyjaciela. Nieznajomy - Locklear nie umiałby rzec, czy jest
człowiekiem, czy moredhelem - poruszył się lekko, co zdradziło jego pozycję. Gdyby stał bez ruchu, młodzik nigdy by go
nie zauważył.
Gorath skinieniem dłoni polecił Locklearowi i Owynowi skręcić w prawo i okrążyć stojącego na czatach wroga.
Wędrowcy nie wiedzieli, z iloma przeciwnikami przyjdzie im walczyć, i chcieli jak najlepiej wykorzystać przewagę
zaskoczenia.
Gorath sunął przez las niczym duch, milczący i po rozstaniu się z dwojgiem towarzyszy prawie niewidoczny.
Locklear dał znak Owynowi, by został nieco z tyłu i z prawej - w razie gdyby nagle natknęli się na zaczajonych
napastników, wolał wiedzieć, gdzie jest sprzymierzeniec.
W pewnej chwili obaj usłyszeli szepty - Locklear natychmiast uświadomił sobie, że zaczajony w zasadzce elf nie
odezwałby się nawet słowem. Pozostało tylko pytanie, czy mieli przed sobą zwykłych opryszków czy agentów próbujących
zatrzymać Goratha.
Odgłos przytłumionego stęknięcia oznajmił im, że Gorath zetknął sięjuż z nieprzyjaciółmi. Potem rozległ się głośny
wrzask i obaj młodzi ludzie skoczyli przed siebie.
Natknęli się na czterech napastników - z których jeden już konał. Trzej pozostali rozstawili się na krańcach
niewielkiej polanki pomiędzy drzewami, zajmując idealną pozycję do niespodziewanego ataku. Locklear poczuł, że coś
śmignęło mu obok głowy, jakby ktoś wypuścił strzałę zza jego pleców, niczego jednak nie zauważył.
W tym samym momencie jeden z wrogów wrzasnął przeraźliwie i podniósł dłoń do wytrzeszczonych, wpatrzonych
w pustkę oczu.
- Oślepiono mnie! - zaryczał ogarnięty trwogą. Locklear natychmiast domyślił się, że to robota Owyna, i
podziękował Pani Ślepego Trafu za to, że chłopak umie choć tyle.
Gorath starł się już z jednym z nieprzyjaciół, wobec czego Locklear rzucił się na drugiego. I nagle dotarło do niego,
jak odziani są przeciwnicy. „Piraci z Queg!” - pomyślał.
Napastnicy nosili krótkie kurtki, nogawice i przytrzymywane skrzyżowanymi rzemieniami sandały. Przeciwnik
Lockleara miał włosy przewiązane czerwoną przepaską, a z ramienia zwisał mu pendent z pochwą na żeglarski kordelas.
Tenże kordelas ciął teraz powietrze, lecąc ze złowrogim świstem ku głowie Lockleara.
Młody szlachcic sparował cios i poczuł płomień bólu przeszywający mu zraniony bok. Ignorując go, ciął i pirat
musiał się cofnąć. Jednocześnie zduszony jęk powiadomił go o tym, że Gorath uporał się ze swoim przeciwnikiem.
Jak przed chwilą niczym błyskawica minął go magiczny pocisk i jego przeciwnik skrzywił się, osłaniając dłonią
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wiolkaszka.pev.pl
  •