[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Raymond E. Feist - KRÓLEWSKI BUKANIER
Raymond E. Feist
KRÓLEWSKI BUKANIER
(Tłumaczył: Andrzej Sawicki)
Ethanowi i Barbarze
PODZIĘKOWANIA
Książka ta nie powstałaby, gdyby nie bujna wyobraźnia pierwotnych Czwartkowych Nocnych Marków, później zaś
Piątkowych Nocnych Marków. Steve A., April, Jon, Anita, Rich, Ethan, Dave, Tim, Lori, Jeff, Steve B., Conan, Bob i tuzin
innych, którzy wspomagali nas podczas kilkuletniej pracy, wzbogacili ją tak, jak nigdy by się to nie udało samotnemu
autorowi. Dzięki Wam za cudowny świat zabawy.
Podziękowania należą się również Janny Wurts, za to, że pozwoliła mi uczyć się od siebie podczas blisko
siedmioletniej współpracy. Donowi Maitzowi dziękuję za wizje, umiejętności, mistrzostwo, artyzm - i za popieranie
pomysłów Janny.
W ciągu tych lat pracowałem z różnymi redaktorami z wydawnictw Doubleday i Grafion, później zaś z
HarperCollins. Szczególnie gorące podziękowania należą się Jannie Silverstein z wydawnictwa Bantam Doubleday Dell za
podjęcie pracy w miejscu, w którym przerwali ją jej poprzednicy - a zrobiła to, nie tracąc tempa. Podobnie było z tymi,
których wymieniłem wcześniej, pracującymi w obu wydawnictwach - niektórzy pracowali nad czymś innym, ale pamiętam
o wszystkich. Zajmowali się marketingiem, reklamą i doradztwem, niektórzy tylko czytali te książki i komplementowali je
w gronie współpracowników - za co wszystkim dziękuję. Wielu z Was robiło co w ich mocy - niektórzy nawet więcej - by
ta książka odniosła sukces.
Chciałbym też podziękować osobom, których nigdy wcześniej nie wymieniałem. Są to Tres Anderson i jego zespół,
Bob i Phylis Weinbergowie, Rod Clark i jego ludzie - którym zawdzięczam znacznie więcej niż tylko sprzedaż książek -
stworzyli bowiem atmosferę entuzjazmu i popierali nas od samego początku.
Jak zwykle dziękuję Jonathanowi Matsonowi i wszystkim z Harold Matson Company za znakomite doradztwo w
interesach.
Najgłębsze zaś podziękowania należą się Kathlyn S. Starbuck, która bardzo mi pomogła wytrwać do końca. Nie
mógłbym napisać tej książki bez Jej miłości, pomocy i mądrości.
Prolog
SPOTKANIE
Ghuda przeciągnął się leniwie.
Od drzwi gospody dobiegł go okrzyk kobiety:
- Wynoście mi się stąd zaraz!
Były najemnik siedział w fotelu, ustawionym na werandzie należącej do niego oberży, i przyglądał się swym
leżącym na balustradzie stopom. Z tyłu dolatywały go zwyczajne odgłosy przedwieczornego ruchu. Podczas gdy
zamożniejsi klienci zatrzymywali się w lepszych gospodach, położonych nad srebrzystymi plażami, oberża „Pod
Zaśniedziałym Hełmem” miała starych zwolenników wśród woźniców, najemników, dostarczających żywność na miejskie
targi wieśniaków i członków załogi miejscowego garnizonu.
- Mam wezwać straż miejską? - piekliła się kobieta za szynkwasem.
Ghuda był rosłym człowiekiem, którego żylaste mięśnie nie pokryły się warstwą tłuszczu dzięki fizycznej pracy
przy prowadzeniu oberży - nie dopuścił też do tego, by zardzewiał oręż. Nie potrafiłby zresztą zliczyć okazji, kiedy musiał
jednego czy dwu klientów wyrzucać za drzwi.
Z całego dnia najbardziej lubił wieczory, tuż przed kolacją. Siedząc w swoim fotelu, podziwiał zachód słońca w
zatoce Elarial, i leniwie obserwował, jak rozżarzone niebo zaciąga się łagodnym błękitem, białe zaś budowle powlekają się
odcieniami czerwieni i złota. Była to jedna z niewielu przyjemności, na jakie pozwalał sobie w swoim - skądinąd
niełatwym i pozbawionym rozrywek - życiu. Wewnątrz rozległ się głośny łoskot i Ghuda postanowił, że jeszcze poczeka.
Jego kobieta niewątpliwie go powiadomi, kiedy sytuacja dojrzeje do interwencji.
- Jazda mi stąd, ale już! Bijcie się na zewnątrz!
Ghuda sięgnął po jeden z dwu kordelasów, które stale nosił zatknięte za pas, i zaczął go czyścić, robiąc przy tym
nieco roztargnioną i znudzoną minę. W głębi gospody rozległ się brzęk tłuczonych kufli. Zaraz potem rozwrzeszczała się
jakaś dziewczyna, aż wreszcie najemnik usłyszał głuchy łoskot uderzeń.
Spojrzał na odbicie słońca w polerowanym ostrzu. Był człowiekiem niemal sześćdziesięcioletnim. Jego twarz
poorana była siatką zmarszczek, których dorobił się podczas wielu lat ochraniania karawan, walk, znoszenia kaprysów
pogody, pospiesznego zapychania żołądka kiepskim żarciem i tanim winem - nad całością zaś statecznego dziś oblicza
oberżysty górował złamany nos. Często powtarzał, że niewiele rzeczy w życiu wyszło mu tak dobrze jak włosy - z których
został mu tylko łysy czubek głowy i wieniec długich do ramion, siwych kędziorów nad uszami i na karku. Choć nikt nigdy
nie nazwałby go urodziwym, miał w sobie spokojną godność, pewność siebie i szczerość, które sprawiały, że ludzie go
lubili i darzyli zaufaniem.
Przenosząc wzrok na zatokę, przez chwilę sycił oczy widokiem srebrnych iskier słonecznego odblasku na
błękitnych wodach i białych mew, które wrzeszcząc, nurkowały w poszukiwaniu jedzenia. Dzienny skwar odszedł już w
niebyt i teraz dął chłodny, słony wietrzyk znad morza - Ghuda zaś przelotnie pomyślał, że niełatwo byłoby o lepsze życie
dla kogoś o jego pozycji. Wtedy to właśnie zauważył, że ze słonecznego blasku wyłania się w perspektywie uliczki,
ciągnąca uparcie ku oberży, jakaś niewysoka postać.
1 / 200
Raymond E. Feist - KRÓLEWSKI BUKANIER
Początkowo była to tylko plamka na tle zachodzącego słońca, wkrótce jednak przybrała wyraźniejszy kształt. W
sylwetce przybysza było coś, co wywołało za uszami byłego najemnika niemiłe świerzbienie. Ghuda osłonił oczy dłonią i
przyjrzał mu się uważniej. Do oberży zbliżał się niewysoki, krzywonogi człowieczek w zakurzonej i spłowiałej, luźnej
błękitnej szacie, odsłaniającej jego jedno ramię. Był Isalańczykiem, członkiem jednego z ludów zamieszkujących południe
Wielkiego Kesh. Przez ramię przewiesił sobie dwudzielne biesagi, idąc zaś, opierał się na długim, sękatym kosturze.
Kiedy zbliżył się tak, że można już było rozpoznać rysy twarzy, najemnik stęknął ze zgrozą:
- Bogowie... wszyscy, byle nie on!
W głębi budynku rozległ się jękliwy wrzask wściekłości i Ghuda podniósł się z krzesła. Przybysz sięgnął do piersi i
rozwiązał przedni worek biesagów. Wokół głowy nieznajomego kłębił się wieniec rzadkich kłaków, z sępiej zaś twarzy
patrzyła na Ghudę para bystrych, ciemnych oczu. I nagle smagłoskóry przybysz uśmiechnął się szeroko, ukazując białe
zęby. Nieznajomy sięgnął do worka i nieco zgrzytliwym, aż nazbyt dobrze znajomym Ghudzie głosem zapytał:
- Chcesz pomarańczę? - W przepastnego worka rzeczywiście wyjął dwa owoce.
Ghuda zręcznie złapał ciśnięty mu owoc.
- Nakor, skąd się tu wziąłeś, na Siedem Piekieł!
Nakor Isalańczyk, notoryczny oszust karciany i okazjonalny szalbierz, w pewnym znaczeniu tego słowa
nietuzinkowy czarodziej, wedle oceny zaś Ghudy wariat i narwaniec jakich mało, był niegdysiejszym towarzyszem
niegdysiejszych przygód niegdysiejszego najemnika. Przed dziewięciu laty, kiedy spotkali się przypadkowo, towarzyszyli
w późniejszej podróży do stolicy Kesh pewnemu włóczędze, który namówił Ghudę na tę wędrówkę nie bez pewnych
trudności. Podczas tej podróży musieli stawić czoło morderstwom, polityce i spiskowi. Włóczęga okazał się księciem
Borrikiem z Królestwa Wysp, Ghuda zaś zarobił na tym przedsięwzięciu dostatecznie dużo, by nabyć od owdowiałej
właścicielki oberżę z widokami na najpiękniejsze zachody słońca, jakie zdarzyło mu się oglądać w życiu. Tak czy owak,
nigdy nie zamierzał wdawać się już w awantury, jakich doświadczył podczas tamtej podróży. Teraz z zamierającym sercem
doznawał przeczucia, że jego postanowienie rozwiewa się jak poranne mgły w podmuchach rześkiej bryzy.
Krzywonogi tymczasem powiedział:
- Przyszedłem po ciebie, Ghuda.
Ghuda usiadł w fotelu i spojrzeniem pełnym nadziei powitał wylatujący przez drzwi oberży pusty kufel od piwa.
Nakor jednak uchylił się zręcznie i dodał:
- Miewasz tu chyba niezłe bijatyki? Wozacy? Ghuda potrząsnął głową.
- Dziś nie ma gości. To tylko siedmiu chłopaków mojej baby. Rozrabiają jak zwykle w barze. - Wracając do
polerowania sztyletu, Ghuda spytał: - Dokąd mnie zabierasz?
- Do Krondoru.
Ghuda na chwilę zamknął oczy. Jedyną osobą, którą obaj znali w Krondorze - a Ghuda znacznie bardziej ceniłby
sobie tę znajomość, gdyby trwała krócej - był książę Borric.
- Nakor, życie, które tu pędzę, nie jest może najdoskonalsze, ale mnie w zupełności zadowala. Nigdzie się nie
ruszam.
Mały człowieczek wgryzł się łapczywie w pomarańczę, żuł przez chwilę, wysysał soczysty kęs, po czym wypluł
pestki. Potem otarł usta nadgarstkiem i spytał z przekąsem:
- To ma być szczyt twoich życiowych ambicji? - mówiąc to, wskazał dłonią ku otwartym drzwiom oberży, skąd
dobiegał teraz głośny płacz jakiegoś berbecia, przewyższający swą siłą inne wrzaski, i brzęk tłuczonych naczyń.
- Może życie nie było dla mnie zbyt łaskawe - powiedział Ghuda - ale ostatnio rzadko ktoś próbuje mnie zabić;
każdego dnia wiem, gdzie będę spał w nocy, dobrze jem i regularnie zażywam kąpieli. Dzieci zaś... - rozległ się kolejny
wrzask podkreślany rytmicznym odgłosem klapsów. Ghuda spojrzał z ukosa na Nakora: - Może będę żałował tego
pytania... ale po co nam jechać do Krondoru?
- Musimy zobaczyć się z pewnym człowiekiem - powiedział Nakor, siadając na poręczy werandy i zaczepiając jedną
nogę o podtrzymujący ją słupek.
- Jedną rzecz muszę ci przyznać, Nakor. Nie zanudzasz człowieka zbędnymi szczegółami. Co to za człowiek?
- Nie mam pojęcia. Dowiemy się na miejscu.
- Kiedy widzieliśmy się ostatnio, miałeś wyjechać z Kesh i udać się na tę Wyspę Magów, do Stardock. Odziewałeś
się w błękitną, pięknie tkaną szatę, dosiadałeś smolistego ogiera - a był to koń, za którego pustynny emir dałby roczny łup z
grabieży karawan - i miałeś pełną sakwę złotych imperialnych dublonów.
- Koń najadł się mokrej trawy, dostał wzdęcia i zdechł - wzruszył ramionami Nakor. Przesunął palcami po brudnej,
wyświechtanej błękitnej tunice. - Wspaniała opończa nieustannie o coś zaczepiała, więc ją w końcu wyrzuciłem. Została mi
tylko ta szata... ale trochę się zużyła. Miała nieco za szerokie rękawy, więc je oddarłem. Była za długa i końce wlokły się
po ziemi, no to przyciąłem poły sztyletem.
Ghuda łypnął okiem na niezbyt imponujący rezultat wysiłków Nakora.
- Powinieneś pójść z tym do krawca.
- A tam, za wiele z tym ambarasu. - Skierowawszy jedno oko w turkusowe niebo, na którym zachód barwił już
pasma chmur czerwienią i szarością, dodał: - Wydałem w Stardock wszystkie pieniądze i zacząłem się tam nudzić.
Postanowiłem udać się do Krondoru.
Ghuda poczuł, że wydarzenia zaczynają wymykać mu się spod kontroli:
- Nie mam przed sobą mapy, ale mógłbym przysiąc, że droga ze Stardock do Krondoru przez Elarial nie jest
najkrótszym ze szlaków łączących te grody.
Nakor wzruszył ramionami.
- Musiałem cię odszukać. Wróciłem więc do Kesh. Powiedziałeś im, że osiedlisz się w Jandowae, pojechałem tam
więc za tobą. Stamtąd skierowano mnie do Farafry, z Farafry do Draconi, potem udałem się za tobą do Caraly... i oto
wreszcie jestem!
- Wygląda na to, iż rzeczywiście uparłeś się, żeby mnie znaleźć.
Nakor pochylił się do przodu i odezwał głosem, który Ghuda już u niego słyszał. Zrozumiał, że człowieczek chce
mu powiedzieć coś ważnego.
- Ghuda... zbliżają się wielkie wydarzenia. Nie pytaj mnie, skąd wiem, nie mam pojęcia. Niekiedy po prostu zdarza
mi się widzieć pewne rzeczy. Musisz udać się ze mną. Trzeba nam odwiedzić miejsca, w których było niewielu ludzi z
2 / 200
Raymond E. Feist - KRÓLEWSKI BUKANIER
Kesh. Bierz miecz, pakuj się i ruszaj ze mną. Jutro do Durbinu udaje się pewna karawana. Załatwiłem ci robotę strażnika;
„karawaniarze” pamiętają jeszcze Ghudę Bule. W Durbinie zaokrętujemy się na statek do Krondoru. Trzeba nam się
spieszyć.
- Dlaczego miałbym cię posłuchać? - spytał Ghuda. Nakor uśmiechnął się, a w jego głosie pojawił się znów ów
charakterystyczny, na poły drwiący, na poły poważny ton:
- Bo się okropnie nudzisz... A może nie?
Ghuda przez chwilę nasłuchiwał głosu najmłodszego ze swoich przybranych dziatek, drącego się okropnie i
klnącego w żywy kamień pozostałą szóstkę.
- No cóż... w istocie dzień jest podobny do dnia... - w tym momencie rozległ się krzyk jego kobiety, strofującej
niesforne potomstwo - .. .i nie ma tu za wiele spokoju.
- Dalejże. Pożegnaj się z tą kobietą i ruszajmy.
Ghuda wstał, żywiąc mieszane uczucia - podobne do tych, których doznajemy, kiedy znienawidzony sąsiad utonie w
naszej studni. Był jednocześnie zrezygnowany i przepełniało go podniecenie. Odwracając się ku frantowi, powiedział:
- Lepiej będzie, jak sam pójdziesz do karawanseraju i tam na mnie poczekasz. Muszę coś wyjaśnić mojej kobiecie.
- Ożeniłeś się? - Nakor wytrzeszczył oczy.
- No nie... ja tylko tak głupio wyglądam. Małżeństwo to jedna z tych spraw, w których nie osiągnęliśmy pełni
porozumienia. ..
Nakor uśmiechnął się ze zrozumieniem.
- No to daj jej trochę złota - jeżeli ci jakieś zostało - powiedz, że wkrótce wrócisz... i zmiataj. Za miesiąc w tym
krześle - i w jej łóżku - znajdziesz innego mężczyznę.
Ghuda przystanął na chwilę przy drzwiach, patrząc z osobliwym wyrazem twarzy na zachodzące słońce. Potem
westchnął i mruknął:
- Będzie mi tego brakowało.
Isalańczyk, nie przestając się uśmiechać, zeskoczył z poręczy, podniósł biesagi i przełożył je sobie przez ramię.
- Ghuda, nad innymi morzami też zachodzi słońce. Przed nami wspaniałe widoki do podziwiania... i wielkie czyny. -
Nie dodawszy już ani słowa, odwrócił się i ruszył ku miastu.
Ghuda wszedł do oberży, którą przez ostatnie siedem lat nazywał swoim domem, i przez głowę przemknęła mu
przelotna myśl: Czy jeszcze kiedykolwiek ponownie przekroczę ten próg?
Rozdział 1
DECYZJA
Stojący na oku marynarz pokazał coś dłonią.
- Łódź na kursie!
- Co takiego? - wrzasnął zdumiony Amos Trask, admirał floty książęcej w Królewskiej Marynarce Krondoru.
Stojący obok admirała pilot portowy, który miał poprowadzić książęcy okręt flagowy ku pałacowej przystani,
wrzasnął do swego pomocnika na dziobie:
- Każ im spływać!
Asystent pilota, ponury młodzian, odkrzyknął ku mostkowi:
- Wywiesili królewską banderę!
Amos Trask bezceremonialnie odepchnął pilota na bok. Był to mąż o beczkowatej piersi i byczym karku, który
mimo swoich sześćdziesięciu lat ruszył ku dziobowi lekkim krokiem człowieka większą część życia spędzającego na
morzu. Od ponad dwudziestu lat wprowadzał i wyprowadzał z tego portu flagowy statek Aruthy i mógłby to zrobić teraz z
zawiązanymi oczami, przepisy wymagały jednak, by zostawiać to portowym pilotom. Amos nie cierpiał zdawania
komendy nad statkiem komukolwiek - a już w szczególności nadętym i nie cierpianym przez resztę marynarskiej braci
członkom Królewskiego Bractwa Pilotów. Admirał żywił silne przekonanie, że drugim z warunków koniecznych do
zdobycia sobie miejsca w Bractwie był kłótliwy i nieprzystępny charakter. Pierwszym - choć nie wystarczającym - było
wżenienie się w rodzinę niezwykle płodnego Zarządcy Portu.
Dotarłszy na dziób, spojrzał na rozciągającą się przed nim połać portu. I zmrużył oczy, gdy zobaczył, że niewielka,
najwyżej piętnastostopowa łódź z żaglem usiłuje wejść do portu przed jego statkiem. Na maszcie łodzi powiewała kiepsko
przymocowana bandera, będąca pomniejszoną wersją królewskiej bandery krondorskiej. Na pokładzie niewielkiej łodzi
miotali się dwaj chłopcy - jeden rozpaczliwie usiłował zapanować nad rumplem i żaglem, drugi tkwił przy burcie z liną,
gotów rzucić cumę, gdy tylko w jej zasięgu znajdzie się jakiś pachołek. Obaj zaśmiewali się do łez, uradowani wyścigiem.
- Nicholas! - ryknął Amos do chłopca przy burcie. - Ty bałwanie! Zaraz odetniemy ci wiatr! Zmiataj stąd! - Chłopiec
przy sterze odwrócił się ku Amosowi i uśmiechnął zuchwale. - Powinienem był się domyślić! - sarknął Amos, zwracając się
do pomocnika pilota. Do mocującego się zaś ze sterem ryknął: - Harry! Precz, ty kretynie! - Oglądając się wstecz, by
sprawdzić, jak szybko załoga refuje żagle, zauważył: - Idziemy samym rozpędem prosto na molo. Nawet gdybyśmy chcieli,
nie damy rady skręcić, bo nie ma tu miejsca. ..iż pewnością nie możemy się zatrzymać.
Wszystkie statki przybywające do Krondoru zarzucały kotwicę pośrodku portu, gdzie czekały na barki, które
rozwoziły towary i pasażerów na przystanie. Amos był jedynym człowiekiem o dostatecznym autorytecie, który robił takie
wrażenie na władzach portu, że pozwalały mu opuszczać żagle wedle uznania i przybijać do brzegu. Stary żeglarz był
niezmiernie dumny z tego, iż zawsze dobijał na odległość wystarczającą na rzucenie cum i nigdy nie potrzebował
holowników na wiosłach. Podczas ostatnich dziesięciu lat przybijał tu z setkę razy, nigdy przedtem jednak para
zwariowanych dzieciaków nie pętała mu się przed bukszprytem. Patrząc na małą łódź, gwałtownie teraz zwalniającą, Amos
spytał pomocnika pilota:
- Lawrence, zechciej mi powiedzieć, bo zżera mnie ciekawość... jakie to uczucie być człowiekiem na oku statku,
który posłał na dno najmłodszego syna Księcia Krondoru?
Pomocnik pilota zbladł i odwrócił się ku łodzi. Energicznie, acz nieco piskliwie, zaczął wrzeszczeć na chłopców, by
natychmiast zeszli z kursu.
3 / 200
Raymond E. Feist - KRÓLEWSKI BUKANIER
Amos tymczasem, potrząsając głową, zajął się obserwacją rozgrywającej się niżej sceny. Musnął dłonią swą niemal
łysą głowę i przygładził resztki włosów, kiedyś bujnych i kędzierzawych, dziś siwych, rzadkich i związanych nad karkiem
w żeglarski warkocz. Przez chwilę usiłował się powstrzymać i w ogóle nie zwracać uwagi na to, co dzieje się przed
dziobem, ale niedługo wytrzymał w obojętności. Odwróciwszy się, wychylił się za reling i w prawo, by zobaczyć, co dzieje
się w dole. Nicholas napierał na wiosło, zaklinowawszy stopę o osadę masztu, a ściskanym kurczowo wiosłem usiłował
odepchnąć łódź od kadłuba statku. Na twarzy chłopca malowało się przerażenie. Mimo wszystko krzyknął całkiem
przytomnie:
- Harry! Skręć na lewą burtę!
Amos kiwnął głową. Rada była dobra, bo jeśli Harry dostatecznie skręciłby w lewo, mała łódka okrążyłaby idący
teraz samym rozpędem statek, odbiłaby się od jego burty, może i poszłaby na dno, chłopcy jednak jakoś by się wykaraskali.
Jeśli zaś zdryfują na sterburtę, łódź i jej pasażerowie zostaną zmiażdżeni pomiędzy palami pomostu i kadłubem statku.
- Książę wymusił pierwszeństwo - rzekł Lawrence.
- Ha! Jeżeli chcesz przez to powiedzieć, że pozwolił się wepchnąć na pomost, to zgoda! - Amos potrząsnął głową. -
Składając dłonie w trąbkę, ryknął do sternika łodzi: - Harry! Ostro w lewo!
Jedyną odpowiedzią młodego giermka był radosny i dziki okrzyk wojenny - chłopak szarpał rumplem, usiłując
utrzymać łódź na dziobie statku.
- To jak balansowanie piłeczką na ostrzu miecza - westchnął Amos. Znając szybkość statku i jego położenie,
wiedział, że najwyższy już czas imać się cum. - Książę utrzymuje łódź na dziobie naszego statku - stęknął Lawrence. -
Robi, co może, ale jakoś się trzyma.
- Gotuj cumy dziobowe! - ryknął Amos. - Gotuj cumy rufowe. - Żeglarze przygotowali liny, by rzucić je czekającym
na nabrzeżu towarzyszom.
- Admirale! - kwiknął Lawrence.
- Lepiej nic nie mów! - Amos zamknął oczy.
- Admirale! Stracili kontrolę! Znosi ich na prawo!
- Powiedziałem, psia... żebyś się lepiej nie odzywał! - warknął Amos. Odwrócił się do pomocnika pilota, który
słysząc odgłosy pękającego drewna i trzask łamanych klepek poszycia łódki, zrobił ze strachu rozbieżnego zeza. Odgłosom
tonącej łódeczki towarzyszyły wrzaski marynarzy stojących na pomoście.
- To nie moja wina! - zakwilił Lawrence. Srebrnosiwą brodę Amosa rozdzielił poziomo nieprzyjemny uśmieszek.
- Owszem, i tak też poświadczę to w sądzie. Teraz każ rzucić cumy, albo wpakujesz nas na pomost! - Widząc, że
jego uwaga nie wywołała żadnej reakcji u oszołomionego młodzieńca, ryknął na marynarzy: - Cumy dziobowe rzuć!
W sekundę później cumy poleciały ku czekającym niżej dłoniom. Statek stracił rozpęd, gdy zaś liny się napięły,
znieruchomiał zupełnie.
- Zabezpieczyć cumy! - zawołał Trask. - Spuścić trap! Odwracając się ku pomostowi, spojrzał w dół, w kotłującą się
pomiędzy pękatą burtą statku a palami pomostu wodę. Widząc wydobywające się spod wody pęcherze powietrza, zawołał
do stojących na pomoście:
- Rzućcie jakąś linę tym dwóm idiotom, albo pójdą na dno! Kiedy zszedł ze statku, dwu mokrych młodzików
wspinało się już na deski pomostu. Amos podszedł do nich i zmierzył obu surowym spojrzeniem.
Nicholas, najmłodszy syn Księcia Krondoru, stał lekko przechylony w prawo. Szewc podwyższył nieco obcas jego
lewego buta, tak, by równoważył on deformację stopy młodzieńca, którą miał od narodzin. Pomijając tę niedoskonałość,
Nicholas był dobrze zbudowanym szczupłym siedemnastolatkiem. Ostrymi, wyrazistymi rysami twarzy przypominał
swego ojca, Aruthę, brak mu było jednak jego wytrwałości, choć mógł rywalizować z nim w szybkości ruchów i bystrości
umysłu. Po matce odziedziczył jej łagodny charakter i uprzejme usposobienie. Oczy miał tej samej barwy, co ojciec, i w tej
chwili malowało się w nich zakłopotanie.
Jego towarzysz zachowywał się zgoła inaczej. Henry, zwany na dworze Harrym - w odróżnieniu od swego ojca,
earla Ludlandu (również Henry'ego) - uśmiechał się tak, jakby obaj właśnie spłatali komuś najpyszniejszego figla. Był
chłopcem w tym samym wieku co książę, wyższym o głowę, miał zdrową, rumianą cerę i ecie rudą czuprynę - niektóre z
młodszych dworek uważały go za urodziwego. Uwielbiał zabawy i nieraz pozwalał się porwać zamiłowaniu do
niezwykłych przeżyć i przygód - a zdarzało się, że niekiedy przekraczał w tym miarę. Niejednokrotnie też wciągał w te -
wykraczające poza granice zdrowego rozsądku - przedsięwzięcia Nicholasa. Teraz przesunął dłonią po mokrej czuprynie i
wybuchnął śmiechem.
- Mogę wiedzieć, co cię tak bawi? - spytał Amos zwodniczo łagodnym tonem.
- Admirale... przykro mi z powodu tej szalupy - odparł giermek - ale gdybyś mógł zobaczyć gębę pomocnika
pilota...
Amos zmarszczył brwi, ale nie zdołał ukryć uśmiechu.
- Widziałem. Rzecz w istocie godna pamięci. - Objąwszy Nicholasa ramionami, uściskał młodzika.
- Rad jestem, żeś wrócił, Amos. Szkoda, że nie zdążyłeś na Święto Letniego Przesilenia.
Odpychając księcia z udanym - i przesadnym - niesmakiem, Amos powiedział:
- Ha! Przemokłeś do nitki! Teraz, przed spotkaniem z twoim ojcem, trzeba mi się przebrać.
Wszyscy trzej ruszyli wzdłuż przystani ku pałacowi.
- Jakie przywozisz wieści? - spytał Nicholas.
- Wszędzie panuje spokój. Trwa morska wymiana handlowa pomiędzy Dalekim Wybrzeżem, Imperium Kesh, Queg
i oczywiście przybywają statki z Wolnych Miast. To był spokojny rok.
- A już mieliśmy nadzieję na jakieś podniecające opowieści o przygodach - mruknął Harry lekko drwiącym tonem.
Amos trzepnął go po głowie z udaną złością.
- Dam ja ci przygody, ty wariacie. Coście sobie wyobrażali, tam na wodzie?
Harry potarł dłonią tył głowy i odpowiedział z urazą w głosie:
- Mieliśmy prawo pierwszeństwa!
- Prawo pierwszeństwa? Dobre sobie! - żachnął się Amos, jakby niełatwo mu było uwierzyć, że ktoś może być aż
takim durniem. - Na otwartych wodach lub w rozległym porcie, gdzie jest sporo miejsca na zwrot... no... mógłbyś się
spierać... ale żadne prawo nie zatrzyma trójmasztowca, który siłą rozpędu płynie prosto na ciebie i nijak nie można go
4 / 200
Raymond E. Feist - KRÓLEWSKI BUKANIER
zatrzymać! - Potrząsnął głową. - Prawo pierwszeństwa... akurat! - i spojrzawszy na Nicholasa, zapytał: - A w ogóle coście
robili o tej porze w porcie? Myślałem, że w tym czasie masz lekcje.
- Prałat Graham naradza się z ojcem - wyjaśnił Nicholas.
- Popłynęliśmy więc sobie na ryby.
- I co, złapaliście coś?
- Największą rybę, jaką kiedykolwiek widziałeś, Admirale - roześmiał się Harry.
- No tak... teraz, kiedy ponownie znalazła się w wodzie, możesz tak mówić! - odpowiedział Amos.
- Nie złapaliśmy niczego godnego wzmianki - wyjaśnił Nicholas.
- Dobrze... idźcie i włóżcie coś suchego - poradził im Trask. - Ja też trochę się odświeżę i pójdę do waszego ojca.
- Zjesz z nami kolację? - spytał młody książę.
- Taką mam nadzieję.
- To dobrze. Babka jest w Krondorze.
- A... to przyjdę niechybnie - rozpromienił się Amos. Nicholas obdarzył Amosa na poły drwiącym uśmieszkiem,
takim samym, jakim skwitowałby jego radość ojciec, i powiedział:
- Wiesz... chyba nikt nie dał się nabrać na to, że przypadkowo nachodzi ją chętka na odwiedziny u naszej matki...
zawsze wtedy, kiedy ty tu przypływasz.
Amos tylko się uśmiechnął:
- Cóż poradzę na to, że jestem tak nieodparcie czarujący. - Trzepnąwszy lekko chłopców po plecach, poradził im: -
Teraz zmiatajcie! Muszę zdać raport diukowi Geoffrey'owi, potem trzeba mi zmienić odzież na coś... odpowiedniejszego do
kolacji z... twoim ojcem. - Mrugnął znacząco do Nicholasa i odszedł, pogwizdując jakąś melodyjkę.
Nicholas i Harry, którym mocno chlupało w butach, pobiegli żwawo do książęcych komnat. Harry zajmował
niewielki pokoik obok apartamentów księcia, jako że był książęcym giermkiem.
Blanki książęcego pałacu górowały nad portem, ponieważ w nie tak znowu odległej przeszłości pałac był silnie
umocnionym punktem obronnym nad Morzem Goryczy. Od reszty portu doki królewskie oddzielała otwarta przestrzeń i
niezbyt rozległa plaża, którą kiedyś zamykały mury pałacu. Nicholas i Harry przebiegli szybko przez piasek i zbliżyli się
do pałacu od strony wody.
Pałac wznosił się majestatycznie na szczycie wzgórza i jego budowle rysowały się teraz wyraźnie na tle nieba.
Składał się on z kilkunastu budynków, przylegających do starej twierdzy, która pozostała sercem kompleksu. Podczas
ostatnich stuleci dobudowano do niej kilka wież i iglic, które sięgały wyżej, ta jednak zachowała swój charakter - jak
czujne, nieufne oko starego weterana przypominała swym wyglądem dni, kiedy świat nie był tak bezpieczny, jak obecnie.
Nicholas i Harry pchnęli starą metalową furtę, która umożliwiała łatwy dostęp do portu pracownikom zamkowych
kuchni. Towarzyszące im dotąd zapachy ryb, słonej wody i smoły ustąpiły miejsca bardziej apetycznym woniom i
aromatom kuchni. Chłopcy szybko przebiegli obok pralni i piekarni, przemknęli przez niewielki ogród warzywny i,
zbiegłszy po kamiennych stopniach, zanurkowali pomiędzy chatki służby.
Wreszcie zbliżyli się do używanych przez służbę wejść na książęce pokoje - nie pragnęli w tej chwili natknąć się na
któregoś ze znaczniejszych dworzan, lub - uchrońcie bogowie! - na samego Księcia Aruthę.
Nicholas otworzył drzwi w tej samej chwili, w której z drugiej strony weszły w nie dwie hoże dziewki, niosące
naręcza pałacowej bielizny do pralni. Młody książę grzecznie ustąpił na bok - choć pozycja na dworze dawała mu
pierwszeństwo w przejściu niemal przed wszystkimi - ze względu na niesiony przez nie ciężar. Harry wyszczerzył zęby do
obu dziewek - starszych od niego zaledwie o kilka lat - częstując je swoją wersją uwodzicielskiego uśmiechu. Jedna
zachichotała, druga spojrzała nań tak, jak zwykle patrzy się na szczura w spiżarni.
Obie dziewki pospieszyły dalej - świadome wrażenia, jakie zrobiły na niedoświadczonych młodzikach; Harry zaś
uśmiechnął się jak basza w haremie i powiedział:
- Ona mnie pragnie.
Nicholas popchnął go w plecy, tak, że ten niemal wywrócił się w progu, i skwitował zarozumialstwo przyjaciela:
- Mniej więcej tak samo, jak pragnie zapaść na ostrą biegunkę. Śnij dalej...
Biegli już schodami w górę.
- Nie, ona naprawdę ma na mnie chrapkę. Ukrywa to, aleja wiem swoje - wysapał Harry.
- Oto Harry, pogromca niewieścich serc! - mruknął Nicholas. - Strzeż swoich dziewic, nieszczęsny Krondorze!
Korytarz, którym szli, tylko w południe jasno oświetlały promienie słońca - teraz przejście było dość mroczne.
Dotarłszy do końca, skręcili ku schodom, te zaś wywiodły ich z kwater służby do apartamentów rodziny królewskiej. Na
szczycie schodów otworzyli drzwi i ostrożnie zerknęli na drugą stronę. Nie ujrzeli żadnej z ważnych dworskich osobistości.
Szybko więc pobiegli ku drzwiom umieszczonym w połowie korytarza. Po drodze minęli zwierciadło.
- Całe szczęście, że nie natknęliśmy się na ojca - mruknął Nicholas, zerknąwszy pospiesznie na swoje odbicie.
Trafili do prywatnych komnat młodego księcia. Składały się na nie dwie rozległe alkowy z ogromnymi szafami i
oddzielną wygódką, dzięki której nie musiał opuszczać swych pokoi, gdy chciał sobie ulżyć. Młodzieniec szybko zdjął z
siebie wilgotne szaty i zaczął wycierać się sporym ręcznikiem. Odwróciwszy się spojrzał w ogromne lustro - niesłychany
zbytek w komnatach prywatnych - wykonane z posrebrzanego szkła importowanego z Kesh. Ciało Nicholasa było ciałem
chłopca, wkraczającego właśnie w wiek męski, młody książę nie bez pewnej dumy spojrzał więc na swą szeroką,
porośniętą ciemnym włosem pierś i bary. Ale jego twarz - którą musiał już codziennie golić - była jeszcze twarzą młodzika.
Brak w niej było męskiej twardości i stanowczości - tych zaś mógł jej przydać jedynie czas.
Skończywszy wycieranie, spojrzał na prawą nogę - co czynił zresztą każdego dnia. Dobrze i prawidłowo
uformowana kończyna przechodziła w niekształtną stopę, z której zamiast palców wyrastały poskręcane wałeczki mięśni i
kości. Od pierwszych chwil jego życia zajmowali się nią liczni magowie i medycy, stopa jednak oparła się wszelkim
kuracjom. Była równie wrażliwa na dotyk i ból jak prawa, Nicholas miał z nią jednak trudności - ścięgna nieprawidłowo
przyrośnięte do zniekształconych kości nie pozwalały na wykonywanie zadań, jakie przeznaczyła im natura. Jak większość
ludzi skazanych na wieczną ułomność, Nicholas kompensował ją sobie, nie zwracając na nią niemal uwagi. Chodził,
nieznacznie tylko utykając, i mimo kalectwa był świetnym szermierzem - niemal dorównywał ojcu, zaliczanemu do
pierwszych wśród fechmistrzów Zachodnich Dziedzin. Zamkowy Mistrz Szermierki uważał, że Nicholas był już znacznie
lepszym zawodnikiem, niż starsi bracia w jego wieku. Dobrze też tańczył, czego wymagała jego pozycja społeczna - był w
5 / 200
[ Pobierz całość w formacie PDF ]