[ Pobierz całość w formacie PDF ]
WILLIAM FAULKNER
AZYL
P
RZEŁOŻYŁA
: ZOFIA KIERSZYS
SCAN-
DAL
I
Spoza zasłony krzaków otaczających źródło Wytrzeszcz patrzył na człowieka, który pił
wodę. Do źródła prowadziła od szosy prawie niewidoczna wśród zarośli ścieżka. Wytrzeszcz
patrzył, jak ten człowiek - wysoki, szczupły mężczyzna bez kapelusza, w zniszczonych
spodniach z szarej flaneli, z przewieszoną przez ramię tweedową marynarką - podchodzi ścieżką
i klęka, żeby napić się źródlanej wody.
Źródło wytryskiwało przy korzeniu buka i odpływało fałdując, rzeźbiąc piaszczyste dno.
Otaczała je gęstwina trzcin i głogów, cyprysów i figowców, schla-panych słonecznym blaskiem
jak gdyby znikąd. Ptak, niewidoczny i tajemniczy, a przecież gdzieś w pobliżu, zaśpiewał trzy
nuty i ucichł.
Ten człowiek pił schylony nad źródłem, nad spękanym, rozbitym odbiciem swojej twarzy
w wodzie. Prostując się zobaczył też popękane, rozedrgane odbicie słomkowego kapelusza
Wytrzeszcza, chociaż przedtem nie słyszał żadnego szmeru.
Zobaczył po drugiej stronie źródła jakiegoś niskiego człowieka, który stał z rękami w
kieszeniach, z papierosem sterczącym z kącika ust. Miał na sobie czarne -ubranie, marynarkę
obcisłą, z wysoko zaznaczonym stanem, nogawki spodni podwinięte i zabłocone nad
oblepionymi błotem butami. Jego twarz była dziwnie bezkrwista, jak gdyby padało na nią ostre
światło elektryczne; w słomkowym kapeluszu na bakier, gdy tak rękami w kieszeniach trzymał
się pod boki, wyglądał na tle tej słonecznej ciszy płasko jakoś i gadzinowato niczym zdeptany,
sczerniały rondel z dwoma uchami.
Gdzieś poza nim znów zaśpiewał ptak - trzy monotonnie powtórzone nuty: bezsensowne
dźwięki wydar-
te z ciszy głębokiej, oddychającej spokojem, zdającej się odgradzać to miejsce od świata,
skąd po chwili doleciał warkot samochodu, stopniowo zamierając w dali. Człowiek, który pił
wodę, klęczał przy źródle.
- Pan ma chyba w tej kieszeni rewolwer - powiedział.
Z drugiej strony źródła Wytrzeszcz wpatrywał się w niego oczami jak dwie gałki z
miękkiej, czarnej gumy.
- To ja się pytam - powiedział - co pan masz w kieszeni?
Tamten sięgnął do marynarki wciąż jeszcze przewieszonej przez ramię. Z jednej kieszeni
wystawał zmięty pilśniowy kapelusz, a z drugiej wystawała książka.
- O którą kieszeń chodzi? - zapytał.
- Nie pokazuj. Powiedz. Zatrzymał rękę na pół podniesioną.
- To jest książka - powiedział.
- Co za książka?
- Po prostu książka. Do czytania. Niektórzy ludzie czytają.
- Czyta pan książki? - zapytał Wytrzeszcz.
Ręka tamtego znieruchomiała nad marynarką. Dym z papierosa przewijał się po twarzy
Wytrzeszcza, która z jednym okiem przymrużonym wyglądała jak maska złożona z dwóch
odmiennych połówek.
Z bocznej kieszeni spodni Wytrzeszcz wyciągnął zaszarganą chustkę do nosa. Rozłożył ją
sobie na napiętkach zabłoconych butów, żeby nie pobrudzić ubrania, gdy przysiadł naprzeciwko
człowieka po drugiej stronie wody. Była wtedy mniej więcej godzina czwarta majowego
popołudnia. Przykucnięci tak, patrzyli na siebie ponad źródłem przez dwie godziny. Od czasu do
czasu odzywał się ptak z mokradła, jak gdyby pobudzał go mechanizm zegarowy; jeszcze
dwukrotnie przejeżdżały po szosie niewidoczne samochody. Znów śpiewał ptak.
- I oczywiście pan nie wie, jak on się nazywa - powiedział człowiek po drugiej stronie
źródła. - Mam wrażenie, że jeżeli w ogóle zna pan jakiegoś ptaka, to chyba tylko takiego, co
śpiewa w klatce w hallu hotelowym albo kosztuje cztery dolary na półmisku.
Wytrzeszcz nie odpowiedział. Wciąż jeszcze siedząc na piętach, w tym obcisłym czarnym
ubraniu z prawą kieszenią marynarki wypchaną, skręcał i ugniatał papierosy małymi, lalczynymi
nieomal rękami i spluwał do źródła. Był martwo, ziemiście blady. Nos miał krogulczy,
podbródka nie miał wcale. Twarz jego w miejscu, w którym powinien być podbródek, po prostu
się usuwała jak twarz woskowej lalki zapomnianej zbyt blisko ognia w kominku. Po kamizelce
snuła mu się pajęczyna platynowej dewizki.
- Słuchaj pan - powiedział człowiek po drugiej stronie źródła. - Nazywam się Horace
Benbow. Prowadzę kancelarię adwokacką w Kinston. Dawniej mieszkałem w Jefferson;
właśnie tam teraz idę. Każdy w tym hrabstwie może panu powiedzieć, że jestem nieszkodliwy.
Jeżeli to whisky, mało mnie naprawdę obchodzi, ile jej produkujecie czy sprzedajecie, czy
kupujecie. Zatrzymałem się tutaj na łyk wody. I chcę tylko dostać się do Jefferson.
Oczy Wytrzeszcza wyglądały jak gałki z gumy, które przed chwilą naciśnięte odzyskały
już pierwotną wypukłość, ale zachowały jeszcze na sobie spiralne odciski palców.
- Chcę dojść do Jefferson przed zapadnięciem zmroku - powiedział Benbow. - Pan
nie może mnie tutaj tak trzymać.
Nie wyjmując papierosa z ust, Wytrzeszcz splunął do źródła.
- Pan nie może mnie zatrzymywać - powiedział Benbow. - A gdybym się stąd wyrwał i
uciekł...
Wytrzeszcz skierował gumowe gałki oczu na Benbowa.
- Chcesz pan uciekać?
- Nie.
Wytrzeszcz odwrócił oczy.
- No więc siedź.
Benbow znów usłyszał ptaka i spróbował sobie przypomnieć, jak go nazywają w tych
stronach. Po niewidocznej szosie przejechał jeszcze jeden samochód z warkotem cichnącym w
dali. Tymczasem słońce prawie zaszło. Wytrzeszcz wyciągnął z kieszeni spodni zegarek za
dolara, spojrzał, która godzina, i jak monetę wrzucił zegarek z powrotem do kieszeni.
W miejscu, gdzie ścieżka biegnąc od źródła łączyła się z piaszczystą boczną drogą,
zagradzało ją niedawno ścięte drzewo. Przeleźli przez to drzewo i szli dalej, zostawiając szosę za
sobą. Piach drogi znaczyły dwie płytkie koleiny, ale śladu kopyt nie było. Dopiero tam, gdzie
przez piach przesączał się strumyk, Benbow zobaczył odciśniętą kratkę opon samochodowych.
Wytrzeszcz szedł przed nim - w obcisłym ubraniu, w sztywnym kapeluszu, ostry w liniach jak
ultranowoczesny model stojącej lampy.
Piach się skończył i wyszli z zarośli. Droga kreto biegła pod górę. Było prawie ciemno.
Wytrzeszcz spojrzał przez ramię.
- Prędzej, Jack - powiedział.
- Dlaczego nie szliśmy na przełaj? - zapytał Benbow.
- Między tymi tam... tymi wszystkimi drzewami? - zapytał Wytrzeszcz. Popatrzył
ze wzgórza w dół, gdzie gąszcza wyglądały już jak jezioro atramentu, i podrzucił głowę, przy
czym jego kapelusz mętnie, gadzinowato mignął w ostatniej szarości zmierzchu. - Rany
boskie!
Było prawie zupełnie ciemno. Wytrzeszcz zwolnił kroku. Szedł teraz obok Benbowa i
Benbow widział nieustanne podrygiwanie słomkowego kapelusza, kiedy Wytrzeszcz, nieledwie
wijąc się jak gadzina, rzucił szybkie spojrzenie wokoło. Ten kapelusz sięgał Benbowowi akurat
do podbródka.
Nagle coś - jakiś cień ukształtowany szybkością - przemknęło nad nimi nisko,
bezszelestnie na napię-
tych skrzydłach, omiatając pędem powietrza ich twarze, i Benbow poczuł, że Wytrzeszcz
całym ciałem przywiera do niego i wczepia dłoń w jego marynarkę.
- To tylko sowa - powiedział. - To nie, tylko sowa. - I dodał: - Nazywają tego
karolińskiego strzyżyka ptakiem rybackim. Otóż to! Że też tam nie mogłem sobie tego
przypomnieć.
A Wytrzeszcz kurczył się obok niego i wpijał mu palce w kieszeń, i syczał przez zęby jak
kot.
„On pachnie czarno - pomyślał Benbow - on pachnie tak jak ta czarna maź, która z ust
pani Bovary chlusnęła na ślubny welon, kiedy podnieśli jej głowę.”
W chwilę później nad czernią tej poszarpanej masy drzew ukazał się jakiś dom, sztywny,
kanciasty na tle wieczornego nieba.
Dom ten był wypatroszoną ruiną wysoką i wąską, wyłaniającą się sztywno z
zapuszczonego cedrowego gaju. Górował nad okolicą, znany jako Siedziba Starego Francuza,
wzniesiony jeszcze przed wojną secesyjną - dom plantatora w samym środku jego posiadłości:
pól bawełny, ogrodów i trawników, które już dawno obróciły się na nowo w puszczę, na których
od pięćdziesięciu lat plądrowali ludzie z sąsiedztwa, ściągając po kawałku drzewo na opał albo
czasami przekopując grunt w tajemnej nadziei, że znajdą złoto rzekomo gdzieś tutaj zakopane
przez założyciela plantacji, gdy Grant tędy prowadził swoje wojska na Vicksburg.
Trzech mężczyzn siedziało na krzesłach przy końcu ganku. W głębi otwartej sieni
widać było słaby odblask światła. Sień przecinała cały dom, wiodąc wprost na tyły.
Wytrzeszcz wszedł po schodkach.
Trzech mężczyzn spojrzało na niego i na jego towarzysza.
- To jest profesor - powiedział nie zatrzymując się.
Wkroczył do domu, do sieni. Przeszedł przez sień, przez tylny ganek i skręcił do izby, w
której paliło się światło. To była kuchnia. Przy piecu stała kobieta. Miała na sobie wypłowiałą
perkalową suknię, na gołych nogach zniszczone męskie buty robocze, nie zasznurowane i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]