[ Pobierz całość w formacie PDF ]
WILLIAM FAULKNER
WŚCIEKŁOŚĆ I WRZASK
Tytuł oryginału
THE SOUND AND THE FURY
tłumaczyła
Anna Przedpełska-Trzeciakowska
SPIS TREŚCI
Siódmy kwietnia 1928 roku
Drugi czerwca 1910 roku
Szósty kwietnia 1928 roku
Ósmy kwietnia 1928 roku
Dodatek - Rodzina Compsonów: 1699—1945
Przypisy
SIÓDMY KWIETNIA
1928 ROKU
Poprzez sztachety, przez kędzierzawe kwietne przerwy widziałem, jak uderzali. Szli tam, gdzie
stała chorągiewka, a ja za nimi wzdłuż sztachet. Luster szukał w trawie koło kwiatowego drzewa.
Wyjęli chorągiewkę i uderzali. Potem wsadzili chorągiewkę z powrotem i podeszli do stolika, i
jeden uderzył, i drugi uderzył. Potem ruszyli, a ja też wzdłuż sztachet. Luster odszedł od drzewa i
szliśmy wzdłuż sztachet, i oni stanęli, i myśmy stanęli, i patrzyłem przez sztachety, a Luster szukał
w trawie.
— Trzymaj, caddie
1)
. — Uderzył. Odeszli przez pastwisko. Złapałem się ogrodzenia i patrzyłem
za nimi.
— Słuchaj no — powiedział Luster. — Wstyd, taki stary, trzydzieści trzy lata, i takie wrzaski. Mało
ci, że łaziłem kawał drogi do miasta po ten twój tort. Przestań lamentować. Pomóż mi szukać moich
dwudziestu pięciu centów. Jak nie znajdę, to mogę się pożegnać z przedstawieniem.
Jeszcze trochę uderzali, tam, na pastwisku. Poszedłem z powrotem wzdłuż sztachet, do
chorągiewki. Trzepotała na jasnej trawie i drzewach.
— Chodź — powiedział Luster. — Dosyć tego wybałuszania ślepi. Już nie wrócą. Pójdziemy nad
zalew i poszukamy mojej ćwierćdolarówki. Prędzej, bo ją zabiorą inne czarnuchy.
Była czerwona i trzepotała na pastwisku. Potem ptak przechylał się na niej w tył i w przód. Luster
rzucił. Chorągiewka trzepotała na jasnej trawie i drzewach. Trzymałem się sztachet.
— Przestań lamentować — mówił Luster. — Przecie ich nie przymuszę, żeby tu przyszli, no nie.
Jak się nie zamkniesz, to ci Nianiusia nie urządzi urodzin. Wiesz, co będzie. Pójdę i zjem cały twój
tort. Świeczki też. Wszystkie, każdą jedną. Chodź, idziemy nad zalew. Muszę znaleźć moje ćwierć
dolara. Może nam się trafi jaka piłka. Popatrz. Oni są już tam. Kawał drogi. Spójrz. — Podszedł do
sztachet i pokazał ręką. — Widzisz ich. Wcale nie zamiarują wracać. Chodź.
Poszliśmy wzdłuż sztachet do ogrodowego parkanu, na którym leżały nasze cienie. Mój cień był
wyższy od cienia Lustera. Doszliśmy do dziury i przeleźliśmy na drugą stronę.
— Stój — zawołał Luster. — Znowu zaczepiłeś się o ten gwóźdź. Nie potrafisz przeleźć przez tę
dziurę, żeby się nie zahaczyć.
Caddy odczepiła mnie i przeszliśmy na drugą stronę. Wujek Maury przykazał, żebyśmy się nikomu
nie pokazywali na oczy, więc lepiej się pochylmy, powiedziała Caddy. Pochyl się, Benjy. O, tak,
widzisz. Pochyliliśmy się i przeszliśmy przez ogród, gdzie kwiaty szeleszcząc ocierały się o nas.
Ziemia była twarda. Wdrapaliśmy się na płot, tam gdzie świnie chrumkały i sapały. Pewno im
smutno, bo jedną z nich dzisiaj zarżnęli, powiedziała Caddy. Ziemia była twarda, ubita, sękata.
Trzymaj ręce w kieszeniach, mówiła Caddy, bo sobie odmrozisz. Przecież nie chcesz mieć
odmrożonych rąk na Boże Narodzenie.
— Za zimno na dworze — oświadczył Versh. — Po co ci tam łazić.
— Co tam znowu — spytała Matka.
— Napiera się na dwór — odparł Versh.
— Niech idzie — powiedział Wujek Maury.
— Za zimno — mówiła Matka. — Lepiej niech zostanie w domu. Benjamin, uspokój się w tej
chwili.
— Nic mu się nie stanie — tłumaczył Wujek Maury.
— Słuchaj, Benjamin. Jak nie będziesz grzeczny, to pójdziesz do kuchni — gniewała się Matka.
— Nianiusia przykazywała, żeby go nie puszczać do kuchni — mówił Versh. — Ona ma tyle
gotowania na głowie.
— Niech idzie, Karolino — nalegał Wujek Maury. — Doprowadzisz się do choroby tą ciągłą
troską o niego.
— Wiem — powiedziała Matka. — To jest mój los. Zastanawiam się czasami...
— Tak, tak — przerwał Wujek. — Musisz być silna. Przygotuję ci szklaneczkę grogu.
— Po grogu bywam jeszcze bardziej zgnębiona, wiesz przecież.
— Zobaczysz, że dobrze ci zrobi. Opatul go porządnie, chłopcze, i wyprowadź stąd na chwilę.
Wujek Maury wyszedł. Versh wyszedł.
— Bądźże cicho — prosiła Matka. — Staramy się jak najszybciej wyprowadzić cię na dwór,
szybciej już nie możemy. Nie chcę, żebyś się rozchorował.
Versh nałożył mi kalosze i płaszcz, wzięliśmy moją czapkę i wyszliśmy. Wujek Maury odstawiał
właśnie butelkę do kredensu w stołowym.
— Zatrzymaj go tam z pół godzinki, chłopcze — przykazał Vershowi. — Tylko niech nie wychodzi
poza ogrodzenie.
— Dobrze, psze pana. Ja mu tam nie pozwalam wychodzić.
Stanęliśmy na dworze. Słońce było zimne i jasne.
— Gdzie tak lecisz — zapytał Versh, — Chyba nie do miasta, co. — Szliśmy po szeleszczących
liściach. Brama była zimna. — Trzymaj ręce w kieszeniach — powiedział. — Przymarzną ci do
bramy, zobaczysz. Nie możesz zaczekać w domu. — Wsadził mi ręce do kieszeni. Słyszałem, jak
szura w liściach. Czułem zapach zimna. Brama była zimna.
— Spójrz. Orzeszki hikorowe. O, tam. Włazi na drzewo. Popatrz, wiewiórka, Benjy.
Nie czułem już wcale bramy, tylko zapach jasnego zimna.
— Wsadź lepiej te ręce z powrotem do kieszeni.
Caddy szła. Potem biegła, a torba z książkami kołysała się i podskakiwała jej na plecach.
— Dzień dobry, Benjy — powiedziała. Otworzyła bramę, weszła i pochyliła się. Caddy pachniała
jak liście. — Wyszedłeś mi naprzeciw. Wyszedłeś na spotkanie Caddy. Versh, jak mogłeś pozwolić,
żeby mu tak ręce zmarzły.
— Toć mu przykazywałem, niech je trzyma w kieszeni. Czepia się i czepia tej żelaznej bramy.
— Wyszedłeś na spotkanie Caddy — mówiła rozcierając mi ręce. — No co. Co chcesz powiedzieć
swojej Caddy. — Caddy pachniała jak drzewa, tak jak wtedy, kiedy mówi, że już śpimy.
Czego jęczysz, pytał Luster. Będziesz mógł wybałuszać na nich ślepia, jak dojdziemy do zalewu.
Masz, trzymaj to swoje zielsko. Dał mi kwiat. Przeszliśmy przez parkan, na posesję.
— No co — pytała Caddy. — Co chcesz powiedzieć Caddy. Czy go wysłali z domu, Versh.
— Nie dali rady utrzymać go w domu. Cięgiem się napierał, a jak go puścili, to zaraz tu przyleciał i
gapi się na tę bramę.
— O czym ty myślisz — pytała Caddy. — Wydaje ci się, że jak wrócę ze szkoły, to już będzie
Boże Narodzenie. Tak myślałeś. Boże Narodzenie jest pojutrze. Święty Mikołaj, Benjy. Święty
Mikołaj. Chodź, pobiegniemy do domu, żeby się rozgrzać.
Wzięła mnie za rękę i biegliśmy po jasnych szeleszczących liściach. Wpadliśmy po schodach z
jasnego zimna w ciemne zimno. Wujek Maury odstawiał butelkę do kredensu. Zawołał Caddy.
Powiedziała:
— Zaprowadź go do kominka, Versh. Idź z Vershem, Benjy, ja zaraz przyjdę.
Poszliśmy do kominka. — Czy on zmarzł, Versh — spytała Matka.
— Czego by miał zmarznąć.
— Zabierz stąd jego płaszcz i kalosze. Ile razy ci mówiłam, żebyś go nie wprowadzał do domu w
kaloszach.
— Dobrze, psze pani. Stój spokojnie. — Zdjął mi kalosze i rozpiął płaszcz.
— Zaczekaj, Versh. — Weszła Caddy. — Czy on może jeszcze wyjść, mamo. Chciałabym, żeby się
ze mną przeszedł.
— Lepiej go zostaw w domu, dosyć już ma na dzisiaj — powiedział Wujek Maury.
— Myślę, że najlepiej będzie, jak zostaniecie oboje — rozkazała Matka. — Dilsey powiada, że
robi się coraz zimniej.
— Ale Mamo — napierała się Caddy.
— Co tam — wtrącił Wujek. — Siedziała cały dzień w szkole, potrzeba jej świeżego powietrza.
Biegnij, Candace.
— Niech mu Mama pozwoli wyjść. Proszę. Mama wie, że będzie płakał.
— To czemu mówiłaś przy nim o wyjściu. Czemu do mnie przychodziłaś. Żeby miał sposobność
znowu mnie dręczyć. Dosyć już miałaś dzisiaj świeżego powietrza. Usiądź tu lepiej i pobaw się z
nim.
— Niech sobie idą, Karolino — powiedział Wujek Maury. — Trochę zimna nic im nie zaszkodzi.
Pamiętaj, musisz dbać o swoje siły.
— Wiem. Nikt sobie nawet nie wyobraża, jak bardzo się boję Bożego Narodzenia. Nikt nie jest w
stanie wyobrazić sobie tego. Nie należę do kobiet, które mogą wiele udźwignąć. Ze względu na
Jazona i dzieci pragnęłabym mieć więcej sił.
— Musisz robić, co się tylko da, i nie pozwolić, żeby cię dzieci denerwowały. Biegnijcie
obydwoje. Ale nie siedźcie na dworze za długo, bo się Matka będzie martwiła.
— Dobrze, Wujku — powiedziała Caddy. — Chodź, Benjy. Idziemy znowu na dwór. — Zapięła mi
płaszcz i ruszyliśmy w stronę drzwi.
— Chcesz zabrać to dziecko bez kaloszy — zawołała Matka. — Chcesz go doprowadzić do
choroby, kiedy mamy dom pełen ludzi.
— Zapomniałam — powiedziała Caddy. — Myślałam, że ma je na sobie.
Zawróciliśmy. — Trzeba myśleć — powiedziała Matka.
Stój spokojnie
prosił Versh. Założył mi kalosze.
— Przyjdzie dzień, kiedy umrę, a wtedy będziesz musiała o nim myśleć.
Teraz tupnij
rozkazał Versh.
— Chodź no tu i daj Mamie buzi, Benjaminie.
Caddy podprowadziła mnie do fotela Mamy, a ona wzięła w ręce moją twarz, a potem przycisnęła
mnie do siebie.
— Moje biedne dziecko — powiedziała. Puściła mnie. — Pilnuj go razem z Vershem, kochanie.
— Dobrze, Mamo. — Wyszliśmy. Caddy powiedziała:
— Nie potrzebujesz chodzić z nami, Versh. Ja się nim trochę zajmę.
— Dobra. Nie będę łaził po próżnicy na taki mróz. — Poszedł, a my stanęliśmy w hallu, Caddy
uklękła, objęła mnie rękami i przycisnęła do mego policzka swoją zimną, jasną twarz. Pachniała jak
drzewa.
— Nie jesteś żadne biedne dziecko, prawda. Masz swoją Caddy, co.
Przestań wreszcie jęczeć i pluć, powiedział Luster. Nie wstyd ci podnosić taki lament. Minęliśmy
powozownię, w której stał brek. Miał nowe koło.
— Właź do środka, siedź spokojnie i czekaj na Mamę. — Dilsey wepchnęła mnie do breka. T. P.
trzymał lejce. — W głowie się nie mieści, że Jazon tyle czasu nie kupuje nowego powozu. Ten grat
się kiedyś pod człowiekiem rozleci na kawałki. Patrzaj tylko na te koła.
Matka wyszła, opuszczając na twarz woalkę. Trzymała kwiaty.
— Gdzie Roskus — spytała.
— Roskus dzisiaj nie może podnieść ręki — tłumaczyła Dilsey. — T.P. umie powozić tak samo
dobrze.
— Boję się — powiedziała Matka. — Wydawałoby się, że wszyscy razem wzięci moglibyście mi
raz w tygodniu dostarczyć stangreta. Nie proszę o wiele, Bóg mi świadkiem.
— Panienka wie tak samo jak ja, że Roskus ma straszny reumatyzm i nie może robić więcej, niż
musi. Niech no panienka idzie i wsiada. T. P. umie powozić jak Roskus.
— Boję się — powiedziała Matka. — Z dzieckiem.
Dilsey weszła na schody. — Panienka nazywa go dziecko — wzięła Mamę za rękę. — Toć to
[ Pobierz całość w formacie PDF ]