[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Fantom

(Krzysztof Boruń 1962)

 

A ja ci mówię, że zdarzają się przypadki, których nie wtłoczysz w żadną szufladę. Myślisz: albo-albo i wydaje ci się, że jedno wyklucza drugie, tymczasem w rzeczywistości to jest i jedno, i drugie, a nawet czasem i trzecie. Choćby taka sprawa Baldera: nieszczęśliwy wypadek, morderstwo i samobójstwo.

Nie znasz tej sprawy? No pewnie... Zadaję nie­dorzeczne pytanie. Przecież byłeś jeszcze wówczas pę­drakiem. Zresztą do prasy nie podano nawet dziesiątej części prawdy. “Nikt by tego i tak nie zrozumiał, a po co szargać pamięć zmarłego" — takie było zdanie pewnych wpływowych osobistości... Nie masz się czemu dzi­wić. To były inne czasy. Oficjalnie stwierdzono, że to był wypadek, i już...

Nie, nie! To nie było kłamstwo. Rzecz w tym, że był to, jak mówiłem, i nieszczęśliwy wypadek, i morderstwo, i samobójstwo...

Ach, nie rozumiesz? Balder był jednocześnie i mor­dercą, i ofiarą. Tu nie chodzi o różny punkt widzenia — dosłownie: zamordował samego siebie. A jeśli chcesz znać moje zdanie, był to może jedyny ludzki odruch w jego życiu... Ależ mówię zupełnie poważnie. Chyba wiesz, kim był Balder? W jaki sposób zrobił karierę? No tak, generał, w chwili śmierci zresztą już emeryto­wany. Słyszałeś o doktrynie Baldera? To właśnie on! Kiedy ją tworzył, był u szczytu kariery politycznej. Ale przed samą śmiercią już nie odgrywał żadnej poważniej­szej roli. Czasy się zmieniły... Lecz jeszcze ciągle wie­rzył w słuszność swej doktryny. Mówisz: maniak? Gdybyż to był tylko maniak...

Widzę, że wiesz o nim bardzo niewiele. Pewne światło na mentalność tego człowieka rzuca jego młodość. Były to czasy burzliwe. Druga połowa dwudziestego wieku. Balder pochodził z Południowej Afryki. Syn plantatora czy urzędnika. To zresztą nie takie ważne. Ważniejsze, że już jako dwudziestoletni młodzik dowodził oddziałem komandorów w pewnych niezbyt zaszczytnych akcjach. W parę lat później szuka szczęścia w służbie, wielkich zjednoczeń górniczych.

Nie należał jednak do awanturników uprawiających profesję kondotiera z zamiłowania do przygód. Był odważny, czasem nawet skłonny do ryzykanctwa, ale potrafił także kalkulować na zimno. Gdy wyczuł, że akcje jego zwierzchników spadają, rzucił swe bardzo popłatne zajęcie i zniknął na pewien czas z widowni, aby ukazać się znowu, już jako doradca do spraw poli­tycznych i wojskowych przy rządzie jednego z większych państw afrykańskich. Wówczas to nawiązał bliższe kontakty z naszym przedstawicielstwem dyplomatycz­nym. Nie ulega wątpliwości, że współpraca ta musiała być owocna. Po sześciu latach opuszcza na zawsze Afrykę i robi nową błyskawiczną karierę wojskową, tym razem u nas. Jest ekspertem w zakresie długofalowych akcji prewencyjnych. Mając trzydzieści osiem lat, zostaje generałem. W marzeniach widzi się nowym Clausewi­tzem*. Jego autorytet rośnie. Ówczesny prezydent powołuje go do grona najbliższych doradców. Wtedy właśnie występuje ze swą słynną doktryną “trzech uderzeń", która przez blisko siedem lat trzymała naszych polityków w ślepym zaułku...

No, jasne — świat nie stoi w miejscu. Kiedy realizm w polityce zwycięża, tacy ludzie, jak Balder, muszą zejść ze sceny. Oczywiście i on nie ustąpił łatwo. Jeszcze przez kilka lat różnymi sposobami próbował wskrzesić, w zmienionych nieco wersjach, swą doktrynę. Lecz nieuniknienie nadszedł koniec jego kariery: zwolnienie ze służby i emerytura. Co prawda — dzięki poparciu przyjaciół z kół niegdyś bardzo wpływowych — obejmuje stanowisko prezesa BEC, ale nie jest to już dawny ge­nerał Balder. Nie może pogodzić się z myślą, że to, czemu poświęcił najlepsze lata życia, zostało raz na zawsze przekreślone. W tym czasie coraz wyraźniej przejawia chorobliwą nienawiść do całego świata... Skąd wiem o tym? Przez ostatnie lata życia Baldera byłem jego do­mowym lekarzem. Właśnie dlatego znam prawdę...

Nie, to nie był człowiek, z którym mógłbyś nawiązać bliższe, przyjacielskie stosunki. Umiał stwarzać “wła­ściwy" dystans. Co mówisz?... Oczywiście, miał kilku przyjaciół, przeważnie z kół wojskowych i przemysło­wych. Żonę? Umarła, gdy był jeszcze u szczytu powo­dzenia. Chyba nigdy jej nie kochał. Naprawdę przy­wiązany był do swej córki, chociaż zewnętrznie tego nie okazywał. Dał jej imię — Nike. To imię też rzuca pewne światło na jego mentalność. Dziewczyna miała piętnaście lat w chwili śmierci Baldera. Nie była ładna, trochę przypominała ojca, ale tylko zewnętrznie, gdyż usposobienie miała łagodne i nie umiała narzucać swej woli.

Nike po swojemu kochała ojca, lecz jednocześnie bała się go trochę. Balder nie był łatwy we współżyciu. Zawsze starał się być surowym ojcem, lubił narzucać swoje zdanie, a po odejściu z wojska często był roz­drażniony i wybuchał z byle powodu. Potem żałował, jeśli ofiarą tych humorów była Nike, i starał się jej wynagrodzić przykrość, lecz przeważnie robił to nie­zręcznie, bo jednocześnie nie chciał okazywać swej słabości. Czasami...

Proszę cię bardzo, nie przerywaj w pół zdania. Jeśli mówię tyle o Nike Balder, to nie bez powodu. Sto­sunek Baldera do córki ściśle wiąże się ze sprawą jego śmierci.

Pierwsze sygnały o tym, że z generałem nie wszystko jest w porządku, dotarły do mnie na parę miesięcy przed katastrofą. Pewnego dnia zjawiła się u mnie Nike Balder. Prosiła, abym pod jakimś pretekstem odwiedził jej ojca i spróbował go zbadać. Jej zdaniem bowiem, czuł się on źle i przypuszczalnie był chory, lecz lekarza nie chciał wezwać. Dziewczyna podejrzewała, że generał próbuje się sam leczyć, niestety — z odwrotnym skut­kiem. Kazał zainstalować w swoim gabinecie jakiś au­tomat medyczny i poddaje się zabiegom codziennie przez kilka godzin. W tym czasie zamyka się na klucz i zupełnie nie reaguje na pukanie. Gdy pytała, do czego ten automat służy, początkowo nie chciał w ogóle odpowiedzieć, dopiero gdy nalegała, odrzekł, że to prototyp nowego złudnika, w co dziewczyna nie uwierzy­ła, gdyż nie zgodził się zademonstrować jego działania.

Podejrzenia Nike pogłębiał fakt, że po każdym dłuż­szym zabiegu ojciec wychodził z pokoju niezwykle pod­niecony i jakby odmłodzony, dzwonił do dawnych ko­legów, mówił o jakichś projektach, ale po ^paru go­dzinach ogarniała go apatia, gasł w oczach, a ostatnio zaczął przejawiać niepokój i potęgujące się coraz bar­dziej rozdrażnienie. Z zewnętrznego opisu urządzenia wywnioskowałem, że jest to jakaś aparatura bioelektro­niczna, wyposażona w receptory odbierające sygnały o pracy układu nerwowego i efektory oddziałujące na prądy czynnościowe kory. Urządzenie było zbyt duże jak na złudnik. Prawdopodobniejsze wydawało się przy­puszczenie, że to jakiś nowy typ automatu leczącego niektóre schorzenia krwioobieg coraz popularniejszą w owym czasie metodą sterowania układem nerwowym.

Dlaczego nie pod kontrolą lekarza? Czekaj! Prze­cież jeszcze nic nie wiesz. Po pierwsze, nie powiedziałem wcale, że on się leczył. Po drugie, nawet gdyby był naprawdę chory, wątpię, aby zgodził się na kurację pod kontrolą swoich pracowników. Nie rozumiesz? Nieufność niemal do wszystkich ludzi połączona z prze­sadnym poczuciem wyższości. Wydawało mu się, że lekarz — pracujący w jemu podległym zakładzie — musi być od niego głupszy.

Balder nie studiował medycyny, ale trzeba przyznać, że miał sporo wiadomości z niektórych dziedzin, zwła­szcza z elektroniki medycznej. BEC zatrudniała wielu wybitnych specjalistów i prezes Balder nie chciał ucho­dzić wśród nich za ignoranta. Po ostatecznej realizacji układu o powszechnym rozbrojeniu zakłady przesta­wiono prawie w siedemdziesięciu procentach na pro­dukcję sprzętu medycznego. BEC wygrała zresztą na tym, bo kiedy pojawiły się pierwsze jaskółki “złudnikowego szaleństwa", mogli bardzo szybko przystąpić do wyścigu i wejść na rynek jako poważny konkurent RCA i Phi­lipsa. Balder, po objęciu funkcji prezesa zarządu, od­nosił się początkowo niechętnie do projektu szerszego przestawienia produkcji na złudniki. Był zdania, że popyt jest chwilowy, wywołany nowością urządzenia, i że prze­widywań niektórych entuzjastów, iż złudniki będą współzawodniczyły z telewizją czy kinem, nie należy traktować serio. Na mniej więcej rok przed śmiercią począł jednak zmieniać zdanie, a w ostatnich miesią­cach życia wprost entuzjastycznie odnosił się do tego przedsięwzięcia i snuł bardzo szerokie plany, nie szczę­dząc funduszów na reklamę. Zaangażował się też po­ważnie w zwalczanie projektu międzynarodowej kon­wencji, ograniczającej swobodę programowania fantoautomatów.

Nie masz racji! Konwencja nie była sprzeczna z inte­resami BEC. Przynajmniej pojmowana dalekowzrocznie. Tu nie tylko o to chodziło. Ostatecznie BEC nie potrze­bowała bynajmniej programować pornografii czy sa­dyzmu, aby robić dobre interesy. Niezwykłe przygody, kosmos, historia, świat sztuki — to teren wystarcza­jąco bogaty dla wyobraźni. BEC była nawet w niemałym stopniu zainteresowana w zwalczaniu nielegalnego pro­gramowania, a konwencja ułatwiłaby to. Balder nie chciał kontroli z zupełnie innych powodów. To nie była ślepota, dobrze wiedział, co robi. Na szczęście i tu przegrał.

Jeśli dziś złudniki można nabywać w każdym sklepie elektronicznym, to tylko dzięki rozsądnemu i daleko­wzrocznemu ujęciu sprawy w konwencji przyjętej przez cały świat dwadzieścia lat temu. Dlatego że sprowadzo­no je do roli telewizora i domowego kina, nie stały się narkotykiem, środkiem zaczadzania umysłów! Nie, mój drogi! “Złudnikowe szaleństwo" to było tylko ostrze­żenie, co może nastąpić, jeśli w porę nie zapobiegnie się niebezpieczeństwu.

Pewno cię jednak zanudzam dygresjami. Otóż — wra­cając do tematu — w parę dni po wizycie u mnie Nike Balder zadzwoniłem do generała. Jako pretekstu do odwiedzin użyłem prostego kłamstwa, że chciałbym, aby mi osobiście udzielił pewnych rad fachowych. Był w świetnym humorze i zaproponował, ażebym do niego zaraz przyjechał. W kilka minut po tej rozmowie za­telefonowała do mnie Nike. Dowiedziała się od ojca, że przyjeżdżam, i chciała mnie poinformować o naj­nowszych wydarzeniach. Tego dnia, tuż przed moim telefonem, generał przeprowadził dwugodzinny zabieg. Nike podsłuchiwała pod drzwiami i, choć były one izolowane, wydało się jej, że słyszy podniesione głosy — jak gdyby ojciec śmiał się, to znów krzyczał na kogoś, chociaż była pewna, że w pokoju nikogo poza nim nie było.

Nie zwlekając pojechałem do Baldera. Nike czekała na mnie w halu. Okazało się, że generał wezwał ogrodni­ka i wyszedł z nim do parku, mimo iż umówił się ze mną... Oczywiście masz rację. To jeszcze niczego nie dowodziło. Mógł zapomnieć, a Nike była przewrażli­wiona...

Dziewczyna zaproponowała, abyśmy poszli poszukać ojca, na co, rzecz jasna, skwapliwie się zgodziłem, bo to mogło wnieść nowe elementy do przyszłej diagno­zy. Nike z pewnością domyślała się czegoś, bowiem za­prowadziła mnie wprost do betonowego bunkra w głębi ogrodu. Było to jedno z wejść do prywatnego schronu przeciwatomowego, zbudowanego przez Baldera przed kilkunastu laty.

Klapa włazu była odsunięta. Zeszliśmy krętymi scho­dami chyba z pięć pięter w dół. Generała spotkaliśmy już w drugim przedsionku wewnętrznym. Beształ ogrodni­ka za jakieś przewinienie, jak się później okazało — za założenie w jednym z korytarzy schronu hodowli pie­czarek. Gdy mnie zobaczył, odprawił ogrodnika i, wyrażając żal, iż niepotrzebnie się trudziłem, bo miał zamiar zaraz powrócić na górę, poprowadził nas w głąb budowli, do drugiego wyjścia, łączącego schron bezpośred­nio z willą. Pod rodzę zrzędził jeszcze trochę na ogrodni­ka, że niszczy “tak dobry schron", ale wkrótce, pokazu­jąc mi niektóre ciekawsze urządzenia, rozchmurzył się. Widać było, że jest bardzo dumny ze swych podziemnych apartamentów... Skąd tak dobrze wszystko pamiętam? Składałem później zeznania, i to kilkakrotnie.

Wracając do tematu... Balder nie sprawiał wówczas wrażenia człowieka chorego, przeciwnie, był pełen ener­gii i sił żywotnych. Zaniepokoił mnie nie jego wygląd, lecz uwaga wypowiedziana tam, w schronie, niby tak sobie, mimochodem: “Gdy będzie potrzeba, te żelbetowe bloki wytrzymają niejedno uderzenie..." Jeślibyś znał Baldera, na pewno nie traktowałbyś tego jako pa­planinę... No, jasne, że nie wierzyłem w możliwość konfliktu. Ale tacy jak on umieli mącić...

Pytasz: czy knuł coś? l tak, i nie. A raczej — tak. Ale był to chyba najdziwniejszy z jego pomysłów, ska­zany z góry na fiasko.

Dowiedziałem się o tym jeszcze tego samego dnia. Rzecz jasna, nie powiedział mi wprost, ale łatwo było się zorientować, do czego zmierza. Nie robił zresztą z tego specjalnej tajemnicy... Dziwi cię, że miał do mnie za­ufanie? Ależ to nie było zaufanie! On do nikogo nie miał zaufania, co nie przeszkadzało mu do pewnych ludzi odczuwać coś w rodzaju sympatii. Dlaczego do mnie? Tego już, niestety, nie wiem.

Ale znów odbiegliśmy od tematu. Otóż kiedy Nike ' pozostawiła nas samych i generał wprowadził mnie do gabinetu, zwróciłem od razu uwagę na duży blok apara­tury elektronicznej, stojący pod jedną ze ścian. Spytałem Baldera niby tak, od niechcenia, co to za maszyna.

— To złudnik — odpowiedział z pewnym odcieniem dumy w głosie. — Nowy typ, jeszcze nie produkowany seryjnie.

Zapytałem wówczas, czy mógłbym zobaczyć, jak urządzenie działa. Spodziewałem się, że zastosuje unik, powie, że złudnik nie jest czynny, lecz on tylko spojrzał na mnie przenikliwie i zupełnie niespodziewanie oświad­czył:

— Widzę, że moja córka naplotkowała na mnie przed panem, doktorze. Że jestem chory, że próbuję się sam kurować za pomocą niebezpiecznych środków... Prawda? Niech pan nie zaprzecza. Słyszałem waszą rozmowę telefoniczną. Ale to wszystko nieprawda. Nigdy nie byłem w równie dobrej formie, jak obecnie. A ta maszyna to naprawdę złudnik.

Tak to mniej więcej brzmiało, a ja czułem się niczym szczeniak schwytany w czasie płatania głupiego figla. Na szczęście, zanim zdążyłem cokolwiek wyjąkać, Balder zmienił temat. Zaczął mówić o polityce, atakując rzeko­mą krótkowzroczność ówczesnego rządu. Wyraził się nawet w ten sposób, iż “usypianie opinii publicznej źle się skończy". Chciałem się dowiedzieć, co ma na myśli, mówiąc o usypianiu opinii, ale zamiast odpo­wiedzieć, zapytał, czy sądzę, że obecne porozumienia i środki kontroli gwarantują bezpieczeństwo naszemu krajowi. Odrzekłem, że tak istotnie sądzę.

— Zresztą — powiedziałem — nie wyobrażam sobie, jak by atak mógł wyglądać.

Jego aż poderwało. Ale nie był to gniew, lecz jak gdyby satysfakcja z odniesionego sukcesu.

— Mogę to panu ułatwić — powiedział uśmiechając się. Podszedł do owego bloku elektronicznego i nacisnął jakiś przycisk. Przednia ściana bloku opadła, przeobra­żając się w wąską kozetkę, która zamiast podgłówka miała potężny hełm. Wiesz: zespół recepto-efektorów indukcyjnych pracujących przemiennie. Jeszcze dziś można spotkać podobne hełmy w złudnikach starszego typu...

Zgadłeś! Zaproponował mi seans. Co?... Nie do­myślasz się? No, przecież to jasne. Tak, tak! Tam była zaprogramowana wizja ataku, ba! — chyba całej wojny nuklearnej, jeśli komu starczyło wyobraźni... i oczy­wiście nerwów. Ja nie lubię takich mocnych wrażeń. Zgodziłem się tylko z ciekawości zawodowej: chciałem przekonać się, czym żyje Balder.

Przed seansem, jak to i dziś się praktykuje w prostszych typach fantoautomatów, dał mi do przeczytania krótki schemat tematyczny. Dla nadania kierunku biegowi wyobraźni. Było tam parę zdań o jakichś tajnych wyrzutniach i podstępnych planach niespodziewanego ataku, potem opis skutków owego ataku, między innymi śmierci ludzi, którzy nie mieli gdzie się schronić. Sche­mat zredagowany był tandetnie, sugestie szyte grubymi nićmi, źle kryjące niedwuznaczną tendencję: “Oto, co może was spotkać, jeśli będziecie wierzyć, że jesteście bezpieczni".

Zgodnie ze wskazówkami Baldera położyłem się na kozetce, pod hełmem, i usiłowałem sobie wyobrazić to, co sugerował schemat. Wizja pojawiła się niemal na­tychmiast po włączeniu aparatury, z ogromną plasty­cznością, nie ustępującą jawie. Nie ulegało wątpliwości, że ten automat stanowił ogromny krok naprzód w po­równaniu z produkowanymi dotąd złudnikami. Przede wszystkim nie występowało zupełnie zwężenie pola świadomości. Wiedziałem, że to, co przeżywam, jest złudzeniem, ale jednocześnie nie mogłem wyzbyć się uczucia realności odbieranych wrażeń, l to w jakim sto­pniu! Teraz takich złudników produkować nie wolno... Co widziałem? Och! To była tak potworna wizja, że jeszcze dziś odczuwam nerwowy dreszcz na samo wspomnienie. Ponadto wszystko rozgrywało się z jakąś żelazną logiką... Czy mogłem ingerować? Oczywiście, lecz zakres korekty był dość wąski, przynajmniej w po­równaniu z tym, co się wokół mnie działo. Mogłem uratować tego czy innego człowieka, odchylić tor po­cisku, zapobiec zawaleniu się domu, ale nie byłem w stanie powstrzymać kataklizmu. Zresztą orientu­jesz się przecież — można zmienić kierunek przeobra­żania się wizji, uprzedzając wypadki, lecz nie można cofnąć biegu wydarzeń. A przecież złudnik zaskakuje cię niespodziankami, zdarzeniami, których nie potra­fisz przewidzieć, czerpiąc często tworzywo informa­cyjne z twojej podświadomości...

Wytrzymałem zaledwie dziesięć minut pod hełmem — mnie wydawało się, że przeżyłem całe tygodnie wojny. Byłem tak wyczerpany nerwowo, że nawet Balder się przestraszył, czy nie przeholował. To była iście pie­kielna wizja. A przecież to, co ja wiedziałem o wojnie nuklearnej, sprowadzało się do jednej książki o Hiro­simie, paru podręczników medycznych z zakresu ochrony radiologicznej i popularnych artykułów w prasie, czy­tanych przed laty. Jakie wizje musiał przeżywać pod hełmem złudnika Balder, który zajmował się tymi spra­wami od kilkudziesięciu lat?! Przecież jego wyobraźnia była wprost przesycona tą problematyką.

Po tym seansie Balder odwiózł mnie do domu. Pa­miętam, mówił wtedy coś o tym, że będą musieli przy seryjnej produkcji zmniejszyć plastyczność doznań.

W tydzień po tej wizycie, późnym wieczorem, za­dzwoniła Nike, prosząc, abym niezwłocznie przyjechał do ojca..

Generała zastałem w gabinecie, wpółleżącego w fo­telu. Był bardzo blady, a w oczach jego nietrudno było dostrzec lęk. Rozkazał córce, aby zostawiła nas samych, i gdy drzwi zamknęły się za nią, począł w sposób bardzo chaotyczny, odbiegający całkowicie od typowej dla niego precyzji wypowiedzi, wyjaśniać, dlaczego mnie wezwał. Okazało się, że doznał w czasie eksperymentów ze złudnikiem silnego szoku. Nastąpiło to pod wpływem wizji, której przyczyn nie potrafił sobie wytłumaczyć, a nie chciałby wtajemniczać w osobiste przeżycia psy­chiczne specjalistów z zakładów BEC. Odrzekłem, że mu niewiele pomogę, tłumaczyłem, że nie znam się na konstrukcji złudników. Ale on z uporem powtarzał, że chce, abyśmy wspólnie rozważyli, co to było, że on nieźle orientuje się w zasadach działania aparatury, która zresztą, zdaniem naczelnego konstruktora, nie jest uszkodzona, wreszcie, że chodzi tu najprawdo­podobniej o zjawisko psychofizjologiczne, a nie efekt błędu technicznego i stąd moja pomoc staje się nie­zbędna. Temat fantowizji Baldera, jak nietrudno było się domyślić, stanowiły jego marzenia, których nie mógł już zrealizować. Uczestniczył w gigantycznych zma­ganiach wojennych, opracowywał i wcielał w życie da­lekosiężne plany strategiczne, rozgrywał zwycięsko jakieś niezmiernie skomplikowane pojedynki taktyczne, prze­prowadzał apokaliptyczne operacje, biorąc w nich często bezpośredni udział.

Pasja eksperymentowania na złudnikach wywodziła się u Baldera z chęci stworzenia sobie chociaż namiastki świata, w którym byłby tym, kim chciał być na jawie.

Jednocześnie jednak, jako człowiek przyzwyczajony do realistycznego myślenia, nie mógł przyjąć fikcji, która byłaby celem samym w sobie. Próbował więc uzasadnić swoje eksperymenty zamysłami praktycznymi, ogól­niejszymi... Słusznie mówisz! Politycznymi! Właśnie to miałem na myśli. On rzeczywiście wierzył, że produ­kując złudniki i podsuwając odbiorcom, wśród wielu programów, również programy przedstawiające pla­stycznie nowoczesną wojnę, potrafi wzbudzić nie­pokój i doprowadzić do nowego wzrostu napięcia. Tak. Nazywając rzecz po imieniu — chodziło o wywołanie psychozy wojennej... Masz rację, że to non­sens. Wręcz przeciwny skutek... Myślę, że właśnie dlatego tak się zaniepokoił moją reakcją na seans, które­mu mnie poddał. Ale chyba do końca nie potrafił tego zrozumieć...

Czego się przestraszył w czasie wizji? O nie, nie obrazu wojny! Obraz wojny był chyba dla niego raczej... przyjemny. Nie myśl, że wywierały na nim jakieś przykre wrażenie sceny zagłady. To był jego żywioł, świat jego marzeń. Miał tam swoje ulubione postacie, a także takie, na których koncentrował swą nienawiść. Jeden z “fantomów" pozytywnych, rzecz jasna według oceny Baldera, pojawiał się we wszystkich niemal wizjach, często wędrował razem z Balderem od sceny do sceny. Młody porucznik — szaleńczo odważny, zawsze odno­szący zwycięstwa nad przeciwnikami. “Chytry jak lis i szybki jak orzeł" — mówił o nim Balder. Ten oficer zjawiał się obok generała w niebezpiecznych momen­tach i niejednokrotnie uradował mu życie. Był okrutny wobec wrogów, ale Balder go w pełni usprawiedliwiał twierdząc, że na wojnie, gdy trzeba, należy być i okru­tnym.

Każda z fantowizji — jak wiesz — jest inna, niektóre sceny czasem się jednak powtarzają. Tak jak we śnie. Otóż w jednej z takich powtarzających się od czasu do czasu scen, szczególnie potwornej w naszym od­czuciu, ów porucznik zabijał dziewczynę, Murzynkę. Podpalał miotaczem drewniany barak, w którym była uwięziona. Zresztą i to Balder usprawiedliwiał: barak musiał być zniszczony, a o braniu jeńców nie było mowy...

Mówisz: obłąkany sadysta? Że te wizje zrodziły się w je­go mózgu? W tym wypadku się mylisz. To nie była fantazja, lecz reminiscencja, wspomnienie rzeczywiste­go zdarzenia. “Dokopałem" się wyjaśnienia tej sceny już po śmierci Baldera. Pierwszą akcją wojskowo­-policyjną, w której brał udział, była pacyfikacja osiedla. Mieszkańcy podobno pomagali partyzantom... Spa­lono wtedy jakąś dziewczynę i scena ta wywarła widać silne wrażenie na Balderze. A potem w fantowizjach przybrała charakter obsesji.

Mówisz: sumienie? Chciał je w ten sposób zagłuszyć?... Kto wie, może istotnie coś z tego było. Ostrożnie jednak ze zbyt pochopnymi wnioskami. To nie było takie proste, jak ci się zdaje. Nie chodziło tu o śmierć jakiejś nie­określonej młodej Murzynki. W każdej wizji widział przecież tysiące jeszcze straszliwszych scen. Ale pewne­go razu nastąpiło coś zupełnie nieoczekiwanego. W kul­minacyjnym momencie, kiedy ów porucznik podpalał barak, Balder usłyszał rozpaczliwy krzyk dziewczyny i nagle uświadomił sobie, że jest to głos... Nike. Wów­czas po raz pierwszy ogarnął go strach, że tam, w pło­mieniach, ginie jego córka. Zapomniał zupełnie, że to tylko sztucznie wywołana halucynacja, i chciał rzucić się w ogień, ale oficer znów mu uratował życie — pochwy­cił go i nie puszczał tak długo, aż barak zawalił się.

Dopiero w tym momencie generał odzyskał panowanie nad sobą. Przerwał fantowizję, ale wspomnienie wstrzą­sającej sceny pozostało nadal żywe. Był tak zdenerwo­wany, że tej nocy zasnął dopiero po wzięciu proszków nasennych. Następnego dnia nie mógł wyzbyć się na­trętnej myśli, że powinien podjąć próbę ponownego odtworzenia tej sceny, dla upewnienia się, iż podo­bieństwo głosu było tylko przypadkowe. Będzie świado­mie kierował wizją tak, by przebiegała zgodnie z jego życzeniami. Przecież wizja musi się podporządkować jego woli! W ten sposób zdobędzie spokój.

Ale Balder nie wziął pod uwagę jednego... Tak! Właśnie! Podświadomość! To, co zobaczył — bo wów­...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wiolkaszka.pev.pl
  •