[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Fabryka wilczych stad
Kiedy pierwsi czerwonoarmiści w marcu 1945 roku wtargnęli do Stoczni Gdańskiej, natrafili tam na tak cenny łup, że postanowili nie dopuszczać do niego polskich sojuszników. Dopiero rok później wprowadzono w gdańskich stoczniach polską administrację, ale większość skarbów była już wywieziona albo czekała na transport na wschód.
Jest rok 1941. Z dala od frontów na wschodzie i zachodzie, na stoczniowych pochylniach w Gdańsku wre praca tysięcy robotników przymusowych nadzorowanych przez niemieckich majstrów i inżynierów. Nikt z zewnątrz nie może wiedzieć, co się tutaj buduje, a za wyniesienie tajemnicy za fabryczne mury grozi jedna kara: śmierć.
Brunon Zwarra, gdańszczanin zatrudniony w czasie wojny przy budowie u-bootów, wspomina w swoich pamiętnikach, że nawet w gronie rodziny i znajomych nie można było rozmawiać o tajemniczych okrętach, powstających w stoczni. Nigdy nie było wiadomo, czy w gronie rozmówców nie kryje się konfident.
Zdarzały się jednak udane akty sabotażu. Zwarra opisuje w pamiętnikach, jak podczas montażu rozmaitych urządzeń i instalacji zamieniał przykręcane do nich tabliczki informacyjne, by w ten sposób utrudnić życie niemieckim podwodniakom.
Tajemnicze cygara
Mijają kolejne miesiące. Robota trwa dzień i noc. Nic dziwnego - admirał Karl Doenitz żąda coraz więcej i więcej u-bootów do swoich wilczych stad, siejących postrach na morzach i oceanach. Trwa wielka podwodna ofensywa, która ma unicestwić flotę aliantów.
Dopiero w 1942 roku Brytyjczykom udało się odkryć tajemnicę stoczni. Na zdjęciach zrobionych nad Gdańskiem przez zwiadowczego Mosquito specjaliści z wywiadu ujrzeli rzędy stalowych cygar stojących pośród dźwigów i fabrycznych hal. Analitycy szybko zidentyfikowali je jako u-booty typu VII - najpowszechniejszy i jeden z najgroźniejszych niemieckich okrętów podwodnych. Informacje potwierdzili też polscy wywiadowcy z AK, rekrutujący się spośród robotników zatrudnionych w stoczniach.
Wkrótce rozpoczęły się naloty bombowców RAF na porty i stocznie nad Zatoką Gdańską. Niemcy byli jednak przygotowani na przyjęcie takiego ciosu. Posłużyli się prostym fortelem. Zamiast budować kadłuby okrętów od początku do końca w jednym zakładzie, rozpoczęli ich produkcję w oddzielnych sekcjach. Zakłady, w których powstawały sekcje, były rozrzucone po całej Rzeszy, niekiedy kilkaset kilometrów od morza. Stamtąd części okrętów transportowano koleją i barkami do stoczni. Tutaj następował ostateczny, szybki montaż i wodowanie gotowego okrętu.
Łupy zdobywców
Właśnie takie sekcje i prawie gotowe już u-booty znaleźli radzieccy zdobywcy Gdańska za stoczniowym murem. Zachowały się zdjęcia polskiego fotoreportera, któremu jako jednemu z pierwszych cywili udało się wejść na teren gdańskiej stoczni - widać na nich niezmontowane jeszcze sekcje kadłubów stojące pośród dźwigów i hal.
- Pełno tego było wszędzie. Wielkie stalowe walce z zamontowanym wewnątrz pełnym wyposażeniem - mówi emeryt Józef Jezierski, jeden z pierwszych zatrudnionych po wojnie w Gdańsku polskich stoczniowców.
Trofiejne u-booty
Co się z nimi stało? Większość Rosjanie wywieźli na wschód, a te, z którymi nie zdołali tego zrobić, zatopili lub po prostu porzucili. Przez długie lata wiele z nich służyło w polskiej już Stoczni im.Lenina i w portach jako pontony do prac technicznych oraz... magazyny podręczne. Z czasem zostały pocięte na złom i nie ma już po nich śladu.
- Pamiętam, że jeszcze w latach dziewięćdziesiątych ostatni z takich wielkich stalowych cylindrów stał na terenie gdańskiej stoczni – mówi Jacek Zima, były nurek, który przez wiele lat wykonywał prace na terenie zakładu. - Urządzono w nim podręczny magazynek farb i lakierów. Miał poszycie z blachy grubej na jakieś trzy centymetry. Takiej używali Niemcy do budowy kadłubów zdolnych znieść ciśnienie panujące na głębokości 200 metrów! Niestety kilka lat temu przez czyjąś głupotę ten cenny zabytek techniki został pocięty palnikami i wywieziony na złomowisko...
Cuda techniki
Sojusznicy nie pozostawili Polsce ani jednego kompletnego egzemplarza okrętu. Gdyby tak się stało, nasi inżynierowie szybko mogliby opanować technologię budowę takich jednostek. Tymczasem w czasach istnienia Układu Warszawskiego Związek Radziecki sprzedawał nam swoje łodzie podwodne, wzorowane konstrukcyjnie na... zdobytych u-bootach.
Liczba okrętów zbudowanych w stoczniach, o których mowa w artykule:
· F.Schichau GmbH (Gdańsk) - 94 (typ VII i XXI)
· Danziger Werft AG (Gdańsk) - 42 (typ VII)
· Vulcan Stettiner Maschinenbau AG (Szczecin) - 1 (typ VII)
· Schichau Elbing (Elbląg) - 142 (typ Seehund)
(dane na podstawie u-boot archiv)
Najcenniejszym łupem, jaki Rosjanie wywieźli zaraz po wojnie znad Zatoki Gdańskiej był supernowoczesny na owe czasy u-boot typu XXI. Przewyższał wszystkie ówczesne jednostki nie tylko uzbrojeniem, zasięgiem i prędkością, ale i pewnym zastosowanym w nim rewolucyjnym wynalazkiem. Dzięki tzw. chrapom mógł pozostawać w zanurzeniu przez całą dobę i pod wodą używać silników diesla (wcześniejsze okręty musiały przez kilkanaście godzin pływać na powierzchni, by naładować baterie używanych w zanurzeniu silników elektrycznych).
Podobny los, jak gdańską "fabrykę u-bootów", spotkał inne stocznie zdobyte przez Rosjan w północnej Polsce, m.in. Stocznię Vulcan w Szczecinie i elbląską Schichau. Zostały ogołocone z najcenniejszych maszyn i urządzeń oraz budowanych tam okrętów. Szczególny skarb znaleźli zdobywcy w Elblągu: miniaturowe łodzie podwodne Seehund - jedne z najbardziej udanych tego typu konstrukcji na świecie. Podobno dziwnym wojennym trafem jeden z egzemplarzy Seehunda zachował się na terenie Polski. Od lat trwają poszukiwania choćby śladu po nim, ale... to już inna historia.
Tomasz Zając