[ Pobierz całość w formacie PDF ]

PAUL  FEVAL

 

 

SYNOWIE   MARKIZY  de  BELCAMP

 

Przekład : Halina  Popławska

 

 

 

 

Prolog

 

PEWNEJ NOCY W LONDYNIE...

1. Sztuka wykrywania winnych oraz księga zadziwiających przygód Jana Diabła, zwanego Kwakrem

(Czternastego marca 1817 roku Gregory Tempie, główny inten­dent Scotland Yardu, siedział, oparłszy czoło na rękach, przy długim biurku z czarnego dębu, pogrążony przypuszczalnie w skomplikowa­nych obliczeniach oraz dedukcji, ożyli wyciąganiu wniosków, które taką sławą okryły jego imię w rocznikach londyńskiej policji, czy­niąc zeń najdoskonalsze zwierciadło detektywa bez lęku i skazy. Na biurku, którego blat zalegały zazwyczaj stosy papierów, można było bez trudu policzyć znajdujące się przedmioty.

Przed intendentem leżała gruba teczka akt z następującym napisem na okładce: Morderstwo Konstancji Bartolozzi, 3 lutego 1817 roku; po lewej stronie widać było chusteczkę z cienkiego płótna i list; chusteczkę, na której widniało kilka plamek krwi, znaczyły inicjały R. T.; te same inicjały widniały na liście w miejscu podpisu. Wresz­cie po prawej ręce siedzącego bielało z pół tuzina kartek korekty drukarskiej, poprawionych i opatrzonych przypisami.

Gregory Tempie znajdował się w owym czasie u szczytu sławy, na którą zasłużył jako niezrównany ajent policyjny. Był to mężczy­zna może pięćdziesięcioletni, małego wzrostu, chudy, lecz nieźle zbu­dowany i pomimo drobnej postawy i niezbyt krzepkiego wyglądu, obdarzony niezwykłą wprost energią. Jeśli chodzi o rysy twarzy, dumny był z niewielkiego podobieństwa do starego Walpole'a. Czoło miał ogromne pod siwiejącą blond grzywą gęstych włosów, zapadłe skronie i wystające kości policzkowe wskazywały na szkockie po­chodzenie, dół twarzy wydłużał się na kształt wrzeciona.

Poprzez konwulsyjnie zaciśnięte suche palce widać było niezwy­kły blask szeroko rozwartych oczu, których wypukła gałka znamio­nowała olbrzymią pamięć, jeśli wierzyć teorii Galla .

 

              Wpatrywał się intensywnie w gruby szary papier, na którym czer­

niało nazwisko Konstancji Bartolozzi; jego wzrok wyrażał tek strasz- lążaji              liwy i pełen rozpaczy wysiłek, że widać było wyraźnie, jak zaciętą

              jest wałka, którą toczy na polu domysłów d przypuszczeń; oddech

              jego był przyśpieszony, a po bladych policzkach spływały strużki

              potu.

Noc już zapadła. W obszernym pokoju paliła się tylko jedna lampa We              na biurku. Poprzez zielony abażur światło sączyło słaby blask na

weł              półki  przegródkami, którymi od góry do dołu zastawione były

cztery ściany gabinetu, oraz na małe zielonkawe szybki okien, za jcię              którymi widniały mocne żelazne kraty. W każdej przegródce półek

stały tekturowe teczki akt. Według ogólnego mniemania Gregory Tem- ple przechowywał w tej ponurej bibliotece klucz od wszystkich zagadek k6w              kryminalnych przeszłych, teraźniejszych i przyszłych. Była to czar­

na księga trzech królestw i, jak mówiono, niejeden szlachetnie uro- iyii              dzony lord miał tam swoją pozycję, równie dobrze jak ostatni zło­

dziej z Saint-Gilles, a nawet oskarżano Jerzego księcia Walii, regenta i następcę tronu, że nieraz szukał w tym arsenale broni prze­

ciwko żonie swej Karolinie Brunszwidkaej.

■              Przeszło godzinę słynny detektyw siedział tak w nieruchomej ci­szy gabinetu, ze wzrokiem wbitym w nazwisko zmarłej. Wreszcie

p              przesunął dłońmi po czole, jak gdyby pragnął odpędzić chmurę tło-

poi              cźącą myśli.

—              Konstancja Bartolozzi — wyszeptał powoli — primadonna Te­atru Księżniczki, lat czterdzieści... wszyscy wierzą w wieczną mło­dość tych aktorek... Zmarła w swoim łóżku, w nocy z 3 na 4 lutego,

Bei              zamordowana w coraz częściej spotykany sposób, który przeraża naj­

odważniejszych, a który nazwałbym “metodą chirurgiczną"... gdyż

■              zabija pewnie, szybko i bez śladów... jak gdyby medycyna w tym przeklętym wieku miała służyć zbrodni.

Zakrzywione palce wyprostowały się przykrywając nazwisko wy-

I              pisane na aktach,

te,

—              Pierwszy raz — wymówił przez zaciśnięte zęby — pierwszy raz zawodzi mnie moja metoda. Czuję, że błądzę z zawiązanymi ocza­mi. Otaczają mnie ciemności. Obawiam się, że zwariuję. — Niecier­pliwa dłoń zwichrzyła siwiejące na skroniach włosy.

—              A czy po raz pierwszy? — zapytał cicho, podczas gdy spojrze­nie błądziło po grzbietach ustawionych na półce akt, zatrzymując się na następującym napisie: “Morderstwo generała 0'Brien — Jan Diabeł — Praga 1813".

W tej chwili zastukano raz jeden do drzwi.

—              Wejdź, Ryszardzie! — zawołał żywo pan Tempie.

Zaledwie jednak wymówił to imię, twarz jego zachmurzyła się jeszcze bardziej.

—              Proszę, James — poprawił się sucho.

Drzwi otwarły się ukazując wysoką i zgrabną sylwetkę młodego człowieka rysującą się wyraźnie na tle białej ściany korytarza. Przy­bysz ubrany był z tą surową elegancją, cechującą prawdziwego dżen­telmena: frak, czarna kamizelka i takież spodnie, biały krawat za­wiązany modą Brummela, który był wówczas lwem londyńskich salonów. Twarz o regularnych rysach, na którą abażur lampy rzu­cał cień, wydawała się młodzieńcza, przystojna i bardzo łagodna.

Gregory Temple przeszył go przenikliwym spojrzeniem i czyniąc bezskuteczne wysiłki, by ukryć gorączkę niecierpliwości, spytał:

—              Co nowego, James? Czy jest już pan na tropie Ryszarda Thom­psona?

—              Nie, panie — odparł przybyły z szacunkiem.

Znamy wszyscy ten dziwnie melodyjny męski głos, który w gór­nych rejestrach przypomina kobiecy kontralt. Wystarczy raz go usły­szeć, by nigdy już nie zapomnieć jego brzmienia. Taki właśnie głos miał młody człowiek.

—              Nie do wiary! — wykrzyknął pan Tempie wzburzony. — Czy pochłonęła go ziemia? James Davy, jest pan bardzo młody, mimo to pokładam w panu wielkie nadzieje. Czyż ucieczka Ryszarda nie prze­mawia przeciwko niemu?

—              Jeszcze badam — odparł oschle zapytany, wchodząc do wnętrza biura. — Są tu trudności specjalnej natury. Będę wierzył, że Ry­szard Thompson jest uczciwym człowiekiem, dopóki nie zdobędę do­wodu, że jest inaczej.

—              Dopóki nie zdobędzie pan dowodu... — powtórzył intendent.

—              Wdem, że zaplątał się w jakiś romans — ciągnął James. — Ale z kim? Jeszcze nie odkryłem. Był pańskim sekretarzem i przyjacie­lem, musi więc dużo wiedzieć, gdyż każdy, kto ma z panem styczność, wiele uczy się i korzysta...

Zaciśnięta pięść pana Temple'a opadła na blat biurka.

—              Wolałbym wierzyć, że nie żyje — pomyślał głośno.

—              Naturalnie, proszę pana — zgodził się James — lecz nie ma pan wyboru. Dotarłem do domu jego matki, Fanny Thompson, w hrabstwie Surrey. Wesoła siedziba, pełna komediantów. Fanny

 

zamierza wrócić do Teatru Księżniczki, gdzie śmierć Konstancji Bar- tolozzi zwolniła miejsce.

Ołówek pana Temple'a nakreślił nową uwagę na kawałku papieru, zapełnionym notatkami.

—              Fanny Thompson — ciągnął niewzruszony James Davy — do szaleństwa kocha syna. Gdyby Ryszard umarł, dom jej okryłaby ża­łoba.

—              Czy to prawda, że w domu Fanny Thompson wychowuje się maleńkie dziecko? — zapytał intendent, zajrzawszy do notatek.

—              Prawda, dziecku na imię Ryszard, jak pańskiemu byłemu se­kretarzowi.

Pan Tempie skinął na młodego człowieka, który zamknął drzwi i zbliżył się do biurka.

—              Dziękuję, James — powiedział — robi pan, co może... Ponieważ zajął się pan sprawą Ryszarda, przypuszczalnie nic pan nie wie o tej dziewczynie, która była damą do towarzystwa u Konstancji Bartolozzi, zdaje się Sara 0'Neil...

—              Sara 0'Neil będzie tu za chwilę — przerwał James Davy.

—              Tu! — wykrzyknął pan Tempie i drgnął. — Więc ją odnale­ziono?

—              W hoteliku w Lambeth, przebraną za chłopca.

—              Kto ją wytropił?

—              Ja.

—              W jaki sposób?

—              Stosując jak najdokładniej, a jeśli mogę się tak wyrazić, nie­wolniczo, system kalkulacji i możliwości opisany w pańskiej książce.

Gregory Temple rzucił melancholijne spojrzenie na rozsypane na biurku kartki korekty drukarskiej. Po czym uścisnął rękę pomocnika.

—              Bardzo pan blady — powiedział serdecznie młody człowiek.

—              Wczoraj wieczorem — odrzekł pan Tempie — lord najwyższy sędzia mówił o mnie na posiedzeniu Rady. Jego Wielmożność po­wiedział: “Gwiazda głównego intendenta policji zachodzi". Dziś rano o mało nie strzeliłem sobie w łeb.

—              Pan!... Gregory Temple, mocny człowiek...

—              Powstrzymała mnie myśl o córce, o mojej biednej, drogiej Zu­zannie... Gdyby nie ona...

—              Cóż pana obchodzi gadanie starego lorda? — wykrzyknął Davy.

—              Moja gwiazda zachodzi — szepnął przygnębiony intendent — tak, zachodzi.

—              Nigdy umysł pana nie cieszył się taką bystrością.

—              Ze mną już koniec. Jego Wielmożność wysunął nazwisko mego ewentualnego następcy.

—              Któż to?

—              Ryszard Thompson.

—              To szaleństwo! Oszukano pana!

Intendent potrząsnął głową.

—              Od trzeciego lutego do czternastego marca minęło trzydzieści osiem dni — powiedział cicho. — To bardzo długi okres czasu. Trzy­dzieści osiem dni bezskutecznych poszukiwań dla Gregory Temple'a... Jego Wielmożność ma rację, starzeję 6ię.

James — podjął po chwili uspokojony — wiem, co jesteś wart. W przyszłości staniesz się jednym z luminarzy naszego zawodu... Ale to były ostatnie lelkcje, mój synu, jak oi powiedziałem, kariera moja skończona.

Młody człowiek usiadł obok mistrza, jak gdyby ich wspólny smu­tek zezwalał na taką poufałość. W ten sposób twarz jego znalazła się w kręgu światła, a jego rysy wystąpiły nagle z mroku: twarz ta była piękna jak u kobiety.

—              Sara 0'Neil czeka na dole — krzyknął głos z korytarza.

—              Wprowadzić ją — odpowiedział pan Tempie, jak gdyby budząc się ze snu, po czym zdjął abażur i ustawił lampę za plecami, by po­zostać w cieniu, całe światło kierując na gościa.

Sara O'Neil była Irlandką, lat osiemnastu lub dwudziestu, wysoką i zgrabną. Pana Temple'a uderzyła jej uroda, olśniewająca mimo męs­kiego stroju. Gdy spojrzenie jej napotkało wzrok Jamesa Davy, prze­lotny błysk zapalił się w jej czarnych źrenicach. Wyglądało to jak wyrzut. James Davy stał niaporuszony. Dwaj policjanci, którzy wpro­wadzili Sarę, opuścili pokój.

Dziewczyna była z gołą głową. Na męskim ubraniu miała narzu­cony obszerny czerwony płaszcz bez rękawów, jeden z tych płaszczy, które tak pięknie drapują dziewczęta z Connaught. Pod uważnym wzrokiem intendenta spuściła oczy, jednak śliczna jej twarz otoczona koroną wspaniałych czarnych włosów nie zdradzała lęku ani niepo­koju, chwilami zdawało się, że uśmiech błąka się dokoła pełnych warg.

Po kilku minutach milczącego badania przybyłej Gregory Temple przerwał ciszę:

—              Służyłaś u pani Bartolozzi jako pokojówka?

—              Czytałam jej role, milordzie — odpowiedziała Sara — spałam też w jej pokoju, gdyż obawiała się nocą być sama.

—              Czego się obawiała?

 

—              Ludzi, którzy bywali u niej za dnia.

—              Członków Bractwa Oswobodzicieli?

—              Zdaje mi się, że tak ich nazywano.

—              Czy znasz Ryszarda Thompsona?

—              Był u nas z matką.

—              Często?

—              Dwa razy.

—              Czy był kiedy sam?

—              Nigdy.

Gregory Temple skrzyżował ręce na kolanach i przyjrzał się uważ­nie dziewczynie.

—              Niczego się od niej nie dowiemy — mruknął zniechęcony I— niech wyjdzie.

—              Mistrzu — odezwał się James Davy ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wiolkaszka.pev.pl
  •