[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Marie Ferrarella

SZARADAROZDZIAŁ PIERWSZY

Kristina Fortune odłożyła słuchawkę.

Proszę, proszę, Grant się żeni! Cieszyła się ze szczę­ścia swojego przyrodniego brata, a jednocześnie było jej trochę żal samej siebie. Nie wierzyła bowiem, że kiedy­kolwiek spotka mężczyznę, dla którego straci głowę. Tym bardziej że po tym, co zrobił David, nie była już tak naiwna i ufna jak dawniej.

Bez ryzyka nie ma zysku, przemknęło jej przez myśl. Ale i nie ma cierpienia.

Wzdychając cicho, podeszła do okna. Zazwyczaj z szesnastego piętra rozciągał się wspaniały widok na centrum Minneapolis. Dziś, jak podało radio, widoczność była zerowa. Lotnisko zostało sparaliżowane. Gęsta mgła otulała miasto niczym białe puchowe boa ramiona pięknej dziewczyny.

Kristina stała zamyślona. Cały dzień towarzyszyło jej uczucie niepokoju, niezadowolenia. Spoglądając przez okno na mleczne opary, zaczęła rozmyślać o swojej babce.

Wciąż nie mogła uwierzyć, że Kate zginęła. Niby stale ktoś umiera, gazety ciągle opisują jakieś tragedie, ale to są cudze tragedie, dotyczące obcych ludzi.

To dziwne, ale sądziła, że Kate zawsze będzie żyła - że jest wieczna jak słońce, które codziennie wschodzi i zachodzi. Nigdy nie zdradzała żadnych oznak słabości czy zmęczenia.

Kristina zacisnęła palce na małym srebrnym wisiorku w kształcie serca. Kiedyś to serce wisiało na bransolecie, z którą Kate się nie rozstawała. Wraz z narodzinami ko­lejnych dzieci i wnuków Ben Fortune dawał żonie ko­lejną ozdóbkę do zaczepienia na bransolecie. Srebrne ser­duszko ofiarował jej w dniu, w którym Kristina przyszła na świat.

Ściskając je w dłoni, Kristina przypomniała sobie, jak wypłakiwała się babce po swoich zerwanych zaręczy­nach. Okazało się, że Davida, którego kochała do sza­leństwa, bardziej pociągało jej nazwisko i pieniądze niż ona sama. Zresztą wkrótce potem, poprzez małżeństwo, wszedł do rodziny o długich tradycjach politycznych. Kristina całą noc przesiedziała u Kate, która zdawała się doskonale rozumieć, jak się czuje osoba zdradzona przez kogoś bliskiego.

Kate... to była niesamowita kobieta. W dodatku nie starzała się tak jak inni - nie miała zmarszczek, ręce się jej nie trzęsły, umysł nie rdzewiał. W wieku siedemdzie­sięciu lat stanowiła uosobienie młodości i radości życia. Dlatego nie zasługiwała na śmierć.

Łzy napłynęły Kristinie do oczu ale z całej siły je powstrzymała. Kate nie chciałaby, żeby ją opłakiwano. Chciałaby, żeby rodzina kontynuowała dzieło zapocząt­kowane przez nią i przez Bena - żeby firma, którą stwo­rzyła wspólnie z mężem, dalej rozwijała się i prospero­wała.

Kristina ponownie westchnęła. Przybijały ją te mlecz­ne opary za oknem. Muszę gdzieś wyjechać, pomyślała; uciec stąd choćby na kilka dni.

Zerknęła na dokument, który leżał u niej na biurku i który studiowała od rana. Nie, na więcej niż kilka dni.

Przypomniała sobie wiadomość od Granta. Żenił się z Meredith. Ślub, wesele... a potem podróż poślubna i miodowy miesiąc. Tak! To jest to! Pensjonat dla zako­chanych!

Z entuzjazmem, który cechował wszystkie jej poczy­nania, wróciła do biurka i zaczęła robić notatki. Coś, co wczoraj było jeszcze w sferze wyobraźni, dziś nabierało coraz bardziej realnych kształtów.

W wieku dwudziestu czterech lat Kristina, osoba nie­zwykle prężna i ambitna - pod tym względem wdała się w babkę - cieszyła się dużym uznaniem swoich współ­pracowników w dziale reklamy. Miała dziesiątki pomy­słów, a dzięki pracowitości i talentowi potrafiła osiągnąć sukces we wszystkim, czego się tknęła.

Wychowana w bogatej rodzinie, pozbawiona jakich­kolwiek trosk materialnych, mogłaby całymi dniami pła­wić się w luksusie, a wieczory i noce spędzać na ban­kietach. Ale to nie było w jej stylu.

Zaczęła kartkować dokument, który przysłał jej Sterling Foster. doradca prawny rodziny. Na końcu dokumentu do­łączona była czterostronicowa broszura wykonana na byle jakim papierze, zawierająca trzy nieciekawe fotografie pen­sjonatu, w który Kate z niewiadomych powodów zainwes­towała spore pieniądze. Przeczytawszy towarzyszący zdjęciom tekst Kristina powróciła do notatek.

Zawsze dążyła do perfekcji. Do zwycięstwa. Chciała być pierwsza i najlepsza. Nie zadowalało jej bycie jed­nym z wielu członków rodziny. Pragnęła odstawać od reszty.

Tak jak jej babka.

Może to jest moja szansa, pomyślała, ponownie stu­diując broszurę. Po chwili odłożyła ją na bok i sięgnęła po list, który Sterling przysłał wraz z umową własności i informacjami na temat pensjonatu.

Kochana Kate. Każdemu z dzieci i wnuków zostawiła w spadku nie tylko pieniądze. Jej, Kristinie, zapisała po­łowę pensjonatu w południowej Kalifornii. Okazało się, że od dwudziestu lat była jego współwłaścicielką, lecz do niczego się nie wtrącała, pozwalając swoim wspólni­kom zarządzać wszystkim tak, jak chcą.

Kristina uśmiechnęła się pod nosem. Trudno jej było wyobrazić sobie Kate, która innym daje wolną rękę i do niczego się nie wtrąca. Pod tym względem też wdała się w babkę. Zawsze musiała przedstawić swój punkt wi­dzenia.

Milczących nikt nie słucha, powiedziała kiedyś Kate. Wtedy, przed laty, Kristina potraktowała to jako oczy­wistość, dopiero później zrozumiała, że jeśli chce się w życiu do czegoś dojść, coś przeforsować, trzeba wyraźnie ludziom o tym mówić; nie liczyć na to, że się sami domyślą.

Postukała różowym paznokciem w zdjęcie na okładce broszury. Tak, będzie to wymagało sporego wkładu pracy. Z przyzwyczajenia poprosiła wczoraj o informacje doty­czące finansów pensjonatu, czyli strat, zysków, podatków i tak dalej. Dziś rano informacje leżały na biurku. No cóż, nie była to najbardziej udana z inwestycji poczy­nionych przez Kate.

Zastanawiając się nad tym, Kristina doszła do wnio­sku, że pewnie Kate pozostawała współwłaścicielką ze względów sentymentalnych. Może tam, w pensjonacie „Rosa”, spędziła z dziadkiem Benem miesiąc miodowy?

Miesiąc miodowy. Romantyczny wyjazd we dwoje. Miłe chwile, które czekają Granta, a których ona z Davidem... Nie, nie warto wracać myślami do Davida.

Powzięła decyzję. W pracy odnosiła same sukcesy; przez dwa lata wymyślała kampanie reklamowe, proste, niewyszukane, lecz przykuwające uwagę klientów. Teraz pragnęła spróbować sił w czymś innym. Tak, marzyło jej się wyzwanie. Coś nowego, coś, co by mogła stworzyć niemal od podstaw. Coś nie związanego z rodzinnym in­teresem. Popatrzyła na broszurę. Pensjonat na okładce kusił. Bardzo kusił.

Zgarnąwszy razem dokumenty, schowała je do dużej brązowej koperty. Znikł nastrój przygnębienia, który to­warzyszył jej od rana. Miała jasno sprecyzowany plan działania.

- Dzięki, babciu - szepnęła. - Zawsze wiedziałaś, jak mi pomóc.

Frank Gibson od piętnastu lat pracował w dziale re­klamy Fortune Industries. Zaczynał na najniższym szczeblu drabiny i powoli wspinał się do samej góry. Z każdym awansem tracił coraz więcej włosów. Teraz, gdy zajmował stanowisko wiceprezesa, została mu już tylko odrobina puchu nad uszami, wiedział jednak, że i ona wkrótce zniknie.

Wszystko z powodu stresu.

Popatrzył na śliczną, szczupłą dziewczynę, którą dwa lata temu, bez porozumienia z nim, zatrudniono w jego dziale. Ponieważ należała do rodziny Fortune'ów, nie mógł się temu sprzeciwić. Nie spodziewał się po niej zbyt wiele, ale szybko zorientował się, że jest dobra. Ener­giczna, ambitna, utalentowana, o bystrym umyśle i fan­tastycznej wyobraźni.

Wcale nie chciał, żeby gdziekolwiek odchodziła.

Potarł dłońmi krawędź biurka; zawsze to robił, kiedy się denerwował.

- O co prosisz? - spytał z niedowierzaniem. Wiedziała, że w ogóle o nic nie musi go prosić. Tak naprawdę wystarczyło, żeby porozmawiała z ojcem. Na pewno wyraziłby zgodę, zwłaszcza że chodziło o spadek po jego matce..

Jednakże Frank był jej szefem i prawdę mówiąc, do­gadywała się z nim dużo lepiej niż z własnym ojcem. Nie chcąc więc sprawić mu przykrości, postanowiła usza­nować jego zwierzchnictwo.

- O zgodę na urlop. Za dwa miesiące wypuszczają na rynek nowe perfumy.

Tą sprawą od początku zajmuje się Kristina. Są jeszcze tysiące drobnych spraw do załatwienia.

- Urlop? Teraz? Jesteśmy w samym środku kampanii. Roześmiała się.

- Frank, my zawsze jesteśmy w samym środku kam­panii. Jak nie tej, to innej. - Usiadłszy na kanapie, założyła nogę na nogę. Lubiła tego poczciwca. Był miły, serdeczny, ale nie nadskakujący. Traktował ją normalnie. - Poradzisz sobie beze mnie. Zostawiam ci moje notatki, wskazówki, uwagi. Znajdziesz wszystko pod hasłem „Zbawienie”.

Taką nazwę nadała nowemu zapachowi.

Właściwie już tydzień temu, kiedy dostała list od Ster­linga, postanowiła zająć się pensjonatem. Ale ponieważ nigdy nie rzucała się na głęboką wodę, poświęciła ten czas na zebranie informacji o tego typu obiektach.

Frank skrzywił się. Po latach męczarni wreszcie na­uczył się pisać listy na komputerze, ale to było wszystko.

- Przecież wiesz, że nie znoszę komputerów. Od tego mam ciebie - zażartował.

Roześmiała się. Wiedziała, że Frank ją ceni. Od pew­nego czasu zlecał jej większość kampanii reklamowych. Trzydziestosekundowy film, który wymyśliła, zwiększył sprzedaż „Ukrytego Grzechu” o całe dziesięć procent.

- No dobrze. Przyznaję, jesteś genialna. Będę ci to powtarzał codziennie, tylko nie odchodź.

- Nie odchodzę, Frank. Przecież nie rzucam pracy. Pro­szę tylko o urlop. - Wstała z kanapy. Z jednej strony, po­chlebiało jej, że uważa ją za niezastąpioną, z drugiej, trochę przeszkadzało. - Na dwa miesiące. Może dwa i pół - do­dała, mając przed oczami zdjęcie obskurnego pensjonatu.

Zdawał sobie sprawę, że nie ma sensu się z nią kłócić. Była Kristiną Fortune i w przeciwieństwie do zwykłych śmiertelników mogła robić, co chciała.

- A czego chcesz dokonać w ciągu tych dwóch mie­sięcy?

- Jeszcze nie wiem. - Zawahała się. Czuła, że tam jest jej miejsce. Goś ją wzywało. Może głos babki? W każdym razie wiedziała, że musi tam jechać. - Kate zostawiła mi w spadku pół pensjonatu w Kalifor­nii...

- W Kalifornii? - powtórzył za nią Frank. - Tam ma­ją trzęsienia ziemi!

Roześmiała się, widząc jego przerażoną minę. Frank należał do osób, które boją się wszystkiego co nowe.

- A my mamy paskudne mgły i tornada.

Prychnął pogardliwie. Za żadne skarby świata nie po­jechałby do Kalifornii. Nawet służbowo. Gdyby trzeba było, wysłałby kogoś w zastępstwie.

- Mgła nie zabija.

- To prawda - Kristina wyjrzała przez okno - ale śmiertelnie przygnębia. - Nie musiała się przed Frankiem tłumaczyć, ale ponieważ go lubiła, chciała, by ją zrozu­miał. - Po prostu chcę spróbować sił w czymś innym. Stworzyć coś niemal od podstaw.

- I nie zmienisz decyzji? - Pytanie było retoryczne. Znał odpowiedź. Westchnąwszy ciężko, przechylił głowę na bok; przez moment wyglądał jak wróbel przypatrujący się smacznej gliście, - Nie dam rady cię przekonać, żebyś została?

Oczy zalśniły jej wesoło, toteż rozłożył bezradnie rę­ce. Poddał się; cóż innego mógł zrobić?

- No dobrze. Zgadzam się, żebyś wzięła urlop. - Zmarszczył groźnie, czoło. - Powiedz, czy zdarzyło się, żeby mężczyzna kiedykolwiek ci czegoś odmówił?

- Nie - odparła: ze śmiechem. Nawet David niczego jej nie odmówił. To ona odmówiła poślubienia go, kiedy odkryła, że jego jedyną miłością są pieniądze.

Skierowała się do drzwi, kiedy nagle Frank zawołał:

- Ale serio, co ty tam będziesz robić w tej... no, w tym... - Czekał, aby podała mu nazwę miasta.

- W La Jolli.

- W La Jolli? To nie jest odpowiednie miejsce dla kogoś takiego jak ty. Zwariujesz pośród tych przystoj­nych, muskularnych nicponi, którzy całymi dniami nic nie robią, tylko ujeżdżają fale.

Frank, światowiec, który nosa nie wychylił poza Min­neapolis! Ale wiedziała, że przemawia przez niego troska, i to ją wzruszyło.

- Nic mi nie będzie, Frank. - Postanowiła, że uchyli rąbka tajemnicy. - Chcę wyremontować ten pensjonat. Zmodernizować go. Stworzyć coś, z czego babcia byłaby dumna.

- Mam wrażenie, że gdyby pani Kate zależało na modernizacji, sama by się tym zajęła - powiedział, bojąc się, aby Kristina nie poniosła sromotnej porażki.

- Niekoniecznie. Może nie miała na to czasu?

- A ty masz? - spytał, widząc przed oczami tysiące spraw czekających na załatwienie.

- Poradzisz sobie beze mnie, Frank. - Ruszyła do drzwi; musiała się jeszcze spakować.

- Jak się z tobą można skontaktować?

- Nie można - rzuciła przez ramię. - Sama się ode­zwę.

Albo i nie, dodała w myślach.

Zgodnie ze, swoim zwyczajem, wszystko zostawiła w idealnym porządku. Wiedziała, że precyzyjne notatki na temat nowej kampanii pozwolą Frankowi bez trudu zorientować się, co i jak. Była dobra, ale nie była prze­cież niezastąpiona. Wykonała najtrudniejszą pracę wstę­pną, teraz pozostały nudne szczegóły, których należało dopilnować, to wszystko.

Postanowiła więcej nie zaprzątać sobie głowy pracą, kampanią reklamową, paskudną pogodą. Liczy się przy­szłość.

Kto wie, co się wkrótce wydarzy?

Miała przeczucie, że coś ważnego.

- Hej, Max! - Paul Henning zwinął dłoń w trąbkę; niełatwo było przekrzyczeć warkot dźwigu. - Do ciebie!

Max Cooper odwrócił się w stronę przyczepy. Na wi­dok wspólnika wymachującego słuchawką westchnął głośno, po czym ściągnął z głowy kask i przeczesał pal­cami włosy. Miał nadzieję, że nie dzwoni kolejny do­stawca z informacją, że nie zdąży dostarczyć czegoś w ustalonym terminie. Z powodu potężnych grudnio­wych ulew budowa osiedla mieszkaniowego już i tak by­ła o miesiąc opóźniona. Wszyscy pracowali teraz pełną parą, aby nadrobić zaległości. I nie płacić kar za niedo­trzymanie terminu.

Dając Paulowi znak, że już idzie, ruszył do ciasnej przyczepy, w której mieściło się ich biuro. Od dawna obiecywał sobie, że musi kupić nową przyczepę, wię­kszą, wygodniejszą, ale na razie nie miał czasu o tym myśleć.

Paul, mężczyzna wysoki, lecz - w przeciwieństwie do umięśnionego Maxa - chudy jak patyk, przywarł do ścia­ny, aby Max mógł przejść.

Max wskazał głową na telefon.

- Kto? - spytał bezgłośnie.

- Powiedziała, że to sprawa osobista - odparł szep­tem Paul. Oczywiście wiedział, kto jest na drugim końcu linii, ale uznał, że zażartuje sobie z przyjaciela.

Osobista? Dziwne, pomyślał Max. Nie był z nikim związany. Z Ritą rozstał się jakiś czas temu. Na pożeg­nanie wykrzyczała mu, że nie odpowiada jej ktoś, kto ma „cholernego cykora przed zaangażowaniem emocjo­nalnym”. Podniósł słuchawkę do ucha. Czyżby Rita po­stanowiła dać mu jeszcze jedną szansę? Oby nie. Odkąd odeszła od niego Alexis, pozwalał sobie wyłącznie na krótkie romanse. Może dlatego, że po Alexis została mu bolesna rana w sercu, która nie chciała się zagoić.

- Halo?

- Max? Mówi June. Przepraszam, że ci przeszkadzam w pracy, ale powinieneś tu jak najszybciej przyjechać. I zobaczyć toto na własne oczy.

Miła, spokojna Jane Cunningham liczyła sobie sześć­dziesiąt parę lat i była recepcjonistką w małym pensjo­nacie, którego Max został jakiś czas temu współwłaści­cielem. Najchętniej sprzedałby swój udział, ale nie chciał sprawiać przykrości swym przybranym rodzicom. John i Sylwia Murphy zaopiekowali się zadziornym buntow­nikiem, od którego inni się odwrócili, kiedy miał trzy­naście lat; ofiarowali mu miłość i wychowali go na po­rządnego człowieka. Zawdzięczał im wszystko.

Skoro postanowili scedować na niego swoją połowę pensjonatu, nie bardzo mógł im odmówić. Zresztą pro­wadzeniem „Rosy” zajmowała się June, a on zaglądał tam raz w tygodniu, w piątek po szóstej, żeby sprawdzić, jak sobie radzi. Teraz jednak miał na głowie budowę osiedla, toteż pensjonat był ostatnią rzeczą, o jakiej chciał myśleć. Nie wyobrażał sobie, cóż takiego mogło się wy­darzyć, aby June, która nigdy go w pracy nie niepokoiła, uznała, że powinien natychmiast przyjechać.

- Jakie „toto”? - spytał. - Co za „toto” mam oglądać?

- Pannę Fortune.

- Kate? Przecież ona nie żyje. Prawie od dwóch lat. Czytał w prasie, że jej samolot rozbił się na jakimś odludziu w Afryce czy Ameryce Południowej. A potem prawnik rodziny, niejaki Sterling Foster, przysłał mu list z informacją, że postępowanie spadkowe po zmarłej Kate potrwa dłuższy czas, więc na razie pensjonat ma być pro­wadzony tak jak dotąd.

- Nie Kate. Jej spadkobierczyni - wyjaśniła June. - Kristina Fortune.

Nigdy nie przyszło mu do głowy, że osoba, która odziedziczy po Kate jej połowę pensjonatu, przyjedzie do La Jolli na inspekcję.

- Przyjechała? Osobiście?

- O, tak. I chce się z tobą widzieć. Natychmiast.

- Natychmiast? - powtórzył zdziwiony. Pierwszy raz słyszał, aby June użyła takiego słowa.

Jego rozmówczyni roześmiała się gorzko, po czym zniżyła głos:

- To jej określenie, nie moje. Ale powinieneś przy­jechać, Max. Słyszałam, jak mówiła coś o burzeniu ścian.

Co? Kim, do diabła, jest ta Kristina Fortune?! Nie­szczególnie mu zależało na „Rosie”, ale nie życzył sobie, by ktokolwiek ją burzył. Tu z Johnem i Sylwią Murphy spędził sporą część swojego dzieciństwa. Tę najlepszą.

Zasłoniwszy ręką mikrofon, zwrócił się do Paula:

- Mogę cię zostawić samego na kilka godzin? Jego partner wyszczerzył zęby.

- Właśnie się zastanawiałem, jak się ciebie pozbyć. Uwielbiam być szefem.

Max odkrył z powrotem mikrofon.

- June? Już ruszam.

- Miło mieć własną nieruchomość, no nie, stary? - zażartował Paul, ale widząc ponurą minę przyjaciela, przestał się z nim droczyć. - Co się stało?

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wiolkaszka.pev.pl
  •