[ Pobierz całość w formacie PDF ]
DAVID FARLANDSUMA WSZYSTKICH LUDZIKsięga lDZIEŃ DZIEWIĘTNASTYMIESIĄCA ŻNIWWSPANIAŁY DZIEŃ NA ZASADZKĘlZACZYNA SIĘ W CIEMNOŚCICałe miasto wkoło zamku Sylvarresta przyozdobione było podobiznami Króla Ziemi.Widziało sieje na każdym kroku: wisiały w witrynach sklepów, stały przy murach ibramachmiejskich, sterczały przybite obok drzwi budynków - umieszczono je wszędzie,gdzie tylkoKról Ziemi mógłby znaleźć jakieś wejście do domu.Większość z nich była prostej, wyraźnie dziecięcej roboty, ot, trochę trzcinyzwiązanejw kształt człowieka, często z koroną z liści dębowych na głowie. Jednak przedsklepami itawernami wisiały figury umiejętnie wyrzeźbione w drewnie, naturalnej wielkości,nierzadkopracowicie pomalowane i ubrane w porządne podróżne szaty z zielonej wełny.Wierzono wówczas, że w wigilię Hostenfest duch ziemi wstępuje w swoje podobiznyibudzi Króla Ziemi. Ten zaś, ożywiony, będzie chronić rodzinę przez kolejny rokoraz pomożezebrać i zwieźć plony.Był to czas zabawy i radości. W wigilię Hostenfest ojciec rodziny odgrywał rolęKrólaZiemi, układając podarki przed kominkiem. Rano, w pierwszy dzień świąt, dorośliodnajdywali tam flaszki z młodym winem lub beczułki z ciemnym piwem.DziewczynkomKról Ziemi przynosił lalki ze słomy i kwiatów, a chłopcom jesionowe miecze albowózki.Wszystkie te podarunki od Króla Ziemi były tylko drobną częścią jego zasobów,niezmierzonego bogactwa „owoców lasów i pól”, którym wedle legendy nagradzałtych, coukochali ziemię.I tak domy i składy wokół zamku były mocno zdobne tej nocy dziewiętnastego dniamiesiąca żniw, cztery dni przed Hostenfest.Wszystkie sklepy zostały dokładnie wysprzątane i zaopatrzone jak się patrzy nabliskijuż jesienny jarmark.Ulice były puste, jak to o przedświcie. Poza strażą miejską i kilkoma niańkamipowód,aby o tak wczesnej porze wychodzić z domów, mieli jedynie królewscy piekarze.Oni jednakzbierali już piankę z królewskiego piwa i dodawali ją do ciasta, aby bochenkiwyrosły dorana. Co prawda był to także sezon na węgorze, które odbywały swą corocznąwędrówkęrzeką Wye, i ktoś mógłby oczekiwać widoku paru przynajmniej rybaków, ci jednakopróżniliwiklinowe więcierze godzinę po północy i dobrze przed drugą strażą dostarczylijużrzeźnikom baryłki z żywymi rybami do oskórowania i zasolenia.Poza murami miasta, na łąkach na południe od zamku Sylvarresta, ciemniałysylwetkinamiotów karawany z Indhopalu, przybyłej na Północ ze zbiorem letnich przypraw.Wobozowisku panowała cisza, z rzadka przerywana porykiwaniem osła.Bramy miasta były zamknięte, wszyscy cudzoziemcy zostali odprowadzeni, podstrażą, z kwartałów kupców kilka godzin temu. Nie licząc przemykających z rzadkafret, ulicebyły wymarłe.Nikt więc nie miał możności dojrzeć, co się dzieje w mrocznej alejce. Nawetwyposażony w dary wzroku siedmiu ludzi królewski dalekowidzący, który pełniłstraż wgnieździe starego graaka ponad Warownią Darczyńców, nie wypatrzył poruszenia wwąskichuliczkach dzielnicy handlowej.A tymczasem na Kociej, tuż przy rogu z Maślaną, dwóch ludzi walczyło w mroku onóż.Gdyby ich kto zobaczył, pomyślałby zapewne o splecionych w walce tarantulach:ręcei nogi tylko migały, błyskał unoszony nóż, stopy ślizgały się na wygładzonymbruku. Obajmężczyźni sapali i stękali w tych zapasach ze śmiercią.Obaj byli ubrani na czarno. Sierżant Dreys z Gwardii Królewskiej nosił czarnymundur ze srebrnym dzikiem, znakiem rodu Sylvarresta. Napastnika okrywał czarny,workowaty burnus z bawełny, zwykły strój zabójców z Muyyatinu.Chociaż sierżant Dreys, cięższy od swego przeciwnika o pięćdziesiąt funtów, miałsiłętrzech ludzi i bez trudu unosił nad głową ciężar o wadze sześciuset funtów, tojednak bał się,że tej walki nie wygra.Kwartał oświetlały jedynie gwiazdy, których blasku nader niewiele docierało naKocią. Uliczka miała ledwie siedem stóp szerokości, a stojące przy niej domyliczyły aż podwa piętra, od frontu zaś ich fundamenty znacznie się przez lata pozapadały,przez co dachyniemal spotykały się w górze, kilka metrów nad głową Dreysa.Sierżant ledwo widział cokolwiek, z całego napastnika najczęściej migały mubiałkajego oczu i równie białe zęby, perłowy poblask czegoś w lewym nozdrzu... No iten lśniącynóż. Jego bawełniana szata pachniała lasem, a z ust zalatywało mu anyżkiem icurry.Nie, Dreys ani się spodziewał, że będzie tu musiał walczyć. Nie wziął żadnejbroni, nagrzbiet narzucił jedynie płócienną opończę, pod którą zwykle wkładał kolczugę.No i portki ibuty, ale to wszystko, bo przecież nikt nie chodzi uzbrojony po zęby naspotkanie z kochanką.Ledwie chwilę temu wszedł w Kocią, aby się upewnić, że nie natknie się na rontStraży Miejskiej, gdy usłyszał jakieś szuranie dochodzące zza sterty żółtych dyńleżącychprzy jednym ze straganów. Pomyślał, że widocznie spłoszył fretę polującą na myszalboszukającą skrawka tkaniny do okrycia. Obrócił się pewien, że ujrzy, jakprzypominająceszczura, tyle że pękate stworzenie pomyka w ukrycie, gdy z mroku skoczył nańzabójca.Poruszał się szybko, w dłoni ściskał nóż. Umiejętnie przenosił ciężar z nogi nanogę, zwprawą machał klingą, która zrazu śmignęła niebezpiecznie blisko ucha sierżanta,ten jednakzdołał się obronić. Jednak napastnik zaraz zawinął ręką, mierząc w gardłoDreysa. Sierżantprzytrzymał na chwilę jego nadgarstek.- Morderca! Cholerny morderca! - krzyknął.Szpieg! Pomyślał. Wykryłem szpiega! Jedyne, co mu przychodziło do głowy, to żeprzyłapał kogoś sporządzającego plan okolic zamku.Uderzył kolanem w brzuch napastnika, aż tamten uniósł się w powietrze. Potemszarpnięciem wyprostował mu rękę i spróbował ją wykręcić.Zabójca pozwolił mu na to, ale drugą ręką uderzył go z pięści w mostek.Trzasnęły żebra. Niewysoki mężczyzna musiał być naznaczony runami mocy. Dreyspodejrzewał, że siły ma co najmniej za pięciu.Chociaż z uwagi na to obaj walczący byli nieprawdopodobnie krzepcy, daryzwiększały jedynie możliwości mięśni i ścięgien, a w żadnym razie szkieletu,przez copodobne walki szybko zmieniały się w coś, co Dreys zwykł nazywać „mieleniemkości”.Starał się utrzymać nadgarstek napastnika i przez chwilę siłowali się wmilczeniu.- Chyba tam! - rozległy się nagle krzyki gdzieś z lewej. - Tam, tam! - Z lewejbyłauliczka Tania, gdzie domy nie stały tak ciasno i gdzie sir Guilliam wybudowałsobieniedawno trzypiętrowy dworek. Nadchodził stamtąd ront Straży Miejskiej, ten sam,któregoDreys starał się nie napotkać. Sir Guilliam poprosił strażników, sypnąwszymonetą, abyposiedzieli sobie nieco pod latarnią przy bramie dworku.- Na Kociej! - krzyknął Dreys. Żeby tylko udało mu się przytrzymać zabójcęjeszczeprzez chwilę, żeby nie zdołał go pchnąć ani uciec.Południowiec wyrywał się rozpaczliwie. Znów uderzył, tym razem wyżej, łamiącsierżantowi kolejne żebra. Dreys nie czuł zbytnio bólu. Kto walczy o życie, nieprzejmuje siępodobnymi drobiazgami.Desperackie wysiłki jednak poskutkowały. Zabójca uwolnił rękę z nożem.PrzerażonyDreys kopnął go w kostkę i bardziej poczuł niż usłyszał, jak tamtemu pęka kość.Napastnik rzucił się do przodu, błysnął nóż. Dreys usunął mu się z drogi ipchnąłpołudniowca, który jednak zdołał przejechać sierżantowi płytko ostrzem pożebrach.Dreys złapał go za łokieć i obrócił. Tamten zachwiał się, niezdolny utrzymaćciężaruciała na złamanej nodze. Dreys kopnął ją na wszelki wypadek raz jeszcze iodepchnąłnapastnika.Przez cały czas rozglądał się gorączkowo, szukając jakiegoś luźnego kamieniabrukowego, czegokolwiek, co mógłby wykorzystać jako broń. Za sobą miał gospodęzwanąMaślnicą, której żywy symbol stał przy frontowym oknie obok kwitnącej winoroślii figuryKróla Ziemi. Dreys umyślił, żeby dosięgnąć żelaznego ubijaka i użyć go jakopałki.Odpychając południowca, sądził, że niewielki mężczyzna poleci do tyłu, ale onzłapałsię opończy sierżanta i zatoczywszy gwałtownie półkole, powrócił, wyciągającrękę z nożem.Dreys uniósł przedramię, żeby się osłonić.Ostrze opadło nisko i wbiło mu się głęboko w brzuch, tuż pod pogruchotanymiżebrami. Straszliwy ból przeszył wnętrzności sierżanta, obiegł ręce i ramiona,ogarnął całyświat.Przez chwilę długą jak wieczność Dreys tylko stał i patrzył. Krople potu zalałymuszeroko otwarte oczy. Przeklęty zabójca patroszył go jak rybę, wcisnął dłoń znożem aż ponadgarstek w ranę i pchał do góry, próbując sięgnąć serca. Lewą ręką szukałkieszeni. Wkońcu trafił na książkę. Zmacał ją przez opończę i uśmiechnął się.Więc o to ci chodziło? Zdumiał się Dreys. O książkę?Gdy wieczorem jako strażnik miejski odprowadzał obcokrajowców z kwartałówkupieckich, spotkał kupca z Tuulistanu, który rozstawił namiot w pobliskimlesie.Tuulistańczyk podszedł do niego niepewnie, jakby z lękiem.- Podarek, dla króla - powiedział kiepskim rofehavańskim. - Podasz? Przekażeszkrólowi?Kłaniając się służbiście, Dreys obiecał, że przekaże. Spojrzał obojętnie naokładkę.Kroniki Owatta, emira Tuulistanu. Cienki tomik oprawny w jagnięcą skórę.Sierżant schowałgo do kieszeni. Rano zamierzał przekazać podarunek dalej.Teraz bolało go tak bardzo, że nie tylko ruszyć się, ale i krzyczeć nie mógł.Światzawirował. Odepchnął się od zabójcy, chciał się odwrócić i uciekać. Nogi miałjak z waty,słaniał się słaby niby kocię. Potknął się. Zabójca złapał go od tyłu za włosy iszarpnął, abyodsłonić gardło.Cholera, pomyślał Dreys, mało ci jeszcze? Już mnie prawie zabiłeś! Ostatnimwysiłkiem wyszarpnął książkę z kieszeni i cisnął ją poprzez Maślaną.We wnę... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wiolkaszka.pev.pl
  •